"Spoczywaj w pokoju / Twoje duchowe dzieci / Agnieszka, Marta, Beata, Marcin" - napisali w nekrologu opublikowanym w stołecznej Wyborczej w styczniu 2016 roku. Zacytowano w nim fragment tekstu piosenki swojego mistrza: "Spójrz tutaj, jestem w niebie / Mam blizny, których nie można zobaczyć / Przeżywam dramat, nikt mi go nie ukradnie / Wszyscy mnie teraz znają". Piosenki "Lazarus" pochodzącej z albumu wydanego dwa dni przed śmiercią Davida Bowiego.
- Nekrolog był pożegnaniem z bardzo ważnym dla mnie człowiekiem - mówi Agnieszka Wójtowicz, jedna z "duchowych córek" Davida Bowiego, autorka tłumaczenia nieoficjalnej biografii artysty "STARMAN. Człowiek, który spadł na ziemię" napisanej przez brytyjskiego dziennikarza Paula Trynkę.
Przyszedł na świat 1947 roku w londyńskim Brixton i od dziecka wiedział, że będzie zajmować się sztuką. Już w młodości jego zainteresowania krążyły wokół muzyki, teatru czy projektowania. Swój pierwszy zespół założył w wieku 15 lat, a jego kariera rozpędziła się na dobre wraz z wydaniem singla "Space Oddity" w 1969 roku. Wieść o nim, choć nie za szybko, w końcu dotarła i do Polski.
- Bowiego poznałam w apogeum jego popularności związanym z albumem "Let’s Dance" - opowiada Agnieszka Wójtowicz. - Był rok 1983. Byłam w pierwszej klasie liceum, wcześniej nie wiedziałam, kim jest Bowie. Wtedy usłyszałam "Let’s Dance" i zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Miłość trwa do dzisiaj - mówi.
Był to dla niej czas intensywnego rozwoju intelektualnego.
- Kiedy zaczęłam się nim interesować, w Polsce był praktycznie nieznany. W kraju królowało raczej disco, Madonna, Modern Talking - wymienia. - Gdy z przyjaciółką z liceum zaczęłyśmy poznawać świat Bowiego i jego współpracowników, Lou Reeda czy Iggy’ego Popa, weszłyśmy w uniwersum muzyki rockowej. Mogłyśmy przepłynąć łodzią podwodną przez trudny okres licealny i cały ten kryzys lat 80. Muzyka rockowa i kultura przeniosła nas w zupełnie inny kosmos - dodaje.
Ale muzyka Bowiego nie tylko przenosiła do innego, mniej szarego, bardziej otwartego świata. Dzięki jego piosenkom Wójtowicz choćby uczyła się języka angielskiego.
- Fascynacja Bowiem odegrała bardzo istotną rolę w edukacji pozaszkolnej, analizując jego twórczość, poszerzałam horyzonty jeśli chodzi o sztukę, kulturę, film, literaturę. Bowie był humanistą, odwoływał się często do literackich inspiracji, był człowiekiem wielu sztuk. Dzięki niemu fani na całym świecie mogli dowiedzieć się o wielu innych artystach, dziełach czy trendach, o których być może dowiedzieliby się później albo w innym kontekście - mówi Wójtowicz, która już później związała z muzyką także swoje życie zawodowe.
Ponad 50-letnia kariera Davida Bowiego siłą rzeczy miała różne etapy, od glam rocka do elektroniki, miała zwroty i upadki, miała etapy krążenia po rozmaitych orbitach. Zdecydowanie cięższym etapem można nazwać ten z czasu tzw. "trylogii brytyjskiej". Na jednej z tych trzech płyt znalazł się numer "Warszawa".
Utwór powstał pod wpływem krótkiej, acz przez to obrastającej legendą wizyty Bowiego w stolicy. Muzyk w 1973 roku podróżował koleją transsyberyjską przez kraje bloku wschodniego. Legenda głosi, że podczas przerwy w podróży na Dworcu Gdańskim w Warszawie wybrał się na krótki spacer. Mówi się, że w sklepie na placu Komuny Paryskiej (obecnie Plac Wilsona) kupił płyty, m.in. Zespołu Pieśni i Tańca "Śląsk". Po kilku latach razem z Brianem Eno stworzył "Warszawę", inspirując się przy wokalnej części partiami chóralnymi pieśni "Helokanie", właśnie w wykonaniu "Śląska". Bowie zaśpiewał tę partię w wymyślonym języku.
- Ta historia działała na naszą wyobraźnię, bo w Polsce szukaliśmy przez pół wieku bezpośrednich związków z wielkimi wydarzeniami i zjawiskami w muzyce popularnej - twierdzi Bartek Chaciński, dziennikarz "Polityki". - Celebrujemy koncerty Stonesów z 1967 r., doceniamy każdą wizytę znanych zachodnich artystów w latach 80., bo wtedy czuliśmy się pomijani i zepchnięci na margines zachodniej kultury. A legenda o Bowiem jest nawet lepsza, bo dziś nikt nie wie, jak naprawdę wyglądała jego wizyta i spacer po Warszawie - można więc interpretować na różne sposoby, wykorzystać to, że młodsza generacja Polaków Bowiego docenia bardziej niż pokolenie ich rodziców - dodaje.
Bowie miał zatrzymać się w Warszawie w czwartek 3 maja. Spekuluje się, że polskiej stolicy był przez jedynie przez ok. 40 minut. Trudno więc, by w tym czasie dotarł z Dworca Gdańskiego na plac Wilsona i z powrotem, robiąc jeszcze na miejscu zakupy płytowe.
Można potraktować tego Bowiego - jak Dorota Masłowska - jako symbol czegoś, czego w PRL-u nie było, czego brakowało. Każdy znajdzie w tej historii coś dla siebie. Sam, starając się trzymać tego, co wiemy na pewno - czyli inspiracji Warszawą i melancholią polskiej melodii w utworze "Warsaw" - widzę w niej spotkanie bohatera kolorowego filmu i estrady Zachodu z szarym, egzystencjalnym klimatem Wschodu - mówi Chaciński.
Wspomniana przez niego Dorota Masłowska stworzyła sztukę "Bowie w Warszawie", w której tajemnicza wizyta jest punktem wyjścia do opowieści o mieście tamtych czasów.
Sam Bowie w wywiadzie dla gazety "Tylko Rock" mówił: "Próbowałem wyrazić w tym utworze uczucia, jakie towarzyszą ludziom, gdy pragną wolności, czują jej zapach, leżąc w trawie, ale nie mogą po nią sięgnąć".
Czy Warszawa zafascynowałaby Bowiego tak mocno jak Berlin, w którym w latach 70. spędził trzy lata? Coś każe twierdzić, że jest to bardzo prawdopodobne.
Do Warszawy miał wrócić w 1997 roku. Wystąpić w Gdańsku, w ramach obchodów tysiąclecia miasta. Muzyk promował wtedy album "Earthling". Impreza została odwołana. Sprzedano niespełna tysiąc z puli 15 tysięcy biletów.
- To było porażką pod każdym względem - mówi Agnieszka Wójtowicz, która oczywiście była wśród grupy niespełna tysiąca osób z zakupionymi biletami.
- Koncert z roku 1997 to było zaskoczenie nawet w tamtym czasie, podejrzewam więc, że po prostu zawalił go na jakimś poziomie, choćby promocyjnym, organizator, albo management artysty stracił zainteresowanie, widząc słabe wyniki przedsprzedaży - mówi Bartek Chaciński.
- Oczywiście dobrze wiemy, że system przedsprzedaży wtedy tak sprawnie nie działał. Oczywiście wiadomo, że nasz rynek koncertowy był słaby, a psuły go bardzo darmowe koncerty fundowane choćby przez świetnie prosperujące stacje radiowe. Mam też świadomość tego, że kult Bowiego w Polsce był raczej powierzchowny, znaliśmy go wybiórczo i od niekoniecznie najlepszej strony (Trójka rzadko sięgała po "trylogię berlińską", za to dużo czasu poświęcała słabiutkiej płycie "Never Let Me Down"), a albumy poprzedzające koncert - czyli "1. Outside" i "Earthling" nie należały do tych najbardziej przebojowych. Ale myślę, że w ostatecznym rozrachunku ważna też była niewiara zachodniego show-biznesu w to, że w Polsce warto grać - a pamiętajmy, że wtedy to koncerty napędzały sprzedaż płyt, a nie odwrotnie - podsumowuje dziennikarz.
W międzyczasie popkultura coraz bardziej chłonęła twórczość Bowiego. Muzyka, aktora, projektanta, który z powodu pogarszającego się stanu zdrowia w 2006 roku zrezygnował z tras koncertowych, jednak tworzył niemal do samego końca.
Odszedł 10 stycznia 2016 roku w domu w Nowym Jorku. Na pożegnanie zostawił fanom i fankom album "Blackstar", wydany dwa dni wcześniej, w dniu jego urodzin. Swoisty muzyczny testament, idealne zwieńczenie jego kosmicznej kariery.
- Bowie postanowił nie mieć grobu, chciał, by jego prochy zostały rozrzucone w kilku miejscach na świecie. Chciał być częścią wszechświata - mówi Agnieszka Wojtowicz. - Tak jak jego twórczość nawiązywała do wątków kosmicznych, tak po śmierci stał się częścią wszechświata. Wspaniale! Żyje tak naprawdę wszędzie i nigdzie. To jest wielka artystyczna spuścizna, którą zostawił - dodaje.
Kilka dni temu Koncern Media Music Group kupił prawa monetyzowania tej spuścizny. Firma nabyła od rodziny Bowiego prawa do całego katalogu jego utworów. Jak wycenić taki kawał historii światowej kultury? Okazuje się, że można - 250 mln dolarów. Umowa, oprócz praw do utworów z albumów wydanych za jego życia, obejmuje także prawa do pośmiertnego albumu "Toy".
Jak zauważa Agnieszka Wojtowicz, dorobek Bowiego jest przetwarzany przez popkulturę na każdy możliwy sposób. W filmach, muzyce, literaturze, modzie.
O tym, jak ważny jest dla niej i dla wielu innych osób, nie tylko z Warszawy, mówi mural na ścianie jednego z bloków przy ul. Marii Kazimiery. Odsłonięte w kwietniu 2016 roku dzieło, przedstawiające wizerunek Bowiego znany z okładki "Alladin Sane", jest hołdem, ale i pamiątką tej krótkiej, niespełnionej relacji Warszawy i Bowiego.
W dniu jego urodzin, 8 stycznia o godzinie 18:30 Agnieszka Wojtowicz i jej przyjaciele spotkają się tam, by zapalić świeczkę. Zachęcają innych, by pojawili się tam. Także, by pokazać, że Warszawa pamięta o Davidzie Robercie Jonesie.
- Podejrzewam, że gdy przyjdzie czas na Micka Jaggera, to również będzie dla nas bolesne. On i Bowie to archetypy kultury, które wydają się być nieśmiertelne - mówi Wojtowicz. I dodaje: - Herosi, którzy wydają się być wieczni. I nagle stają się śmiertelni, jak każdy człowiek.