Reklama

Marta wraz z mężem mieszka w bloku na łódzkich Bałutach. Na pierwszy rzut oka jej mieszkanie nie różni się niczym specjalnym od przeciętnego lokum. To jednak tylko pozory. Wchodząc do przestronnego i jasnego salonu, można przenieść się w czasie. Z jednej strony stylowa drewniana komoda z lat 60-tych, po drugiej stronie oryginalna wąska kanapa. Do tego przeszklone witryny, okrągły stół, kwietniki, lustra, obrazy, szkło, porcelana... i wiele innych, bo lista tych rzeczy jest naprawdę długa. To nie jest wystrój znany z szeroko dostępnych katalogów i popularnych sieciówek. To meble, przedmioty, dekoracje, które w Polsce popularne były kilkadziesiąt lat temu. Dziś przez wielu traktowane są jako mało estetyczne bibeloty, przez innych uważane są za bezcenne perełki, które nieraz potrafią zaskoczyć swoją realną wartością. Nic w tym dziwnego, bo to często ikony designu. Sęk w tym, że wszystkie te rzeczy Marta znalazła na śmietnikach. Ktoś ich nie potrzebował, nie miał na nie pomysłu, chciał się pozbyć, albo po prostu wyrzucił. 

Marta, absolwentka liceum plastycznego, studentka Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi, zobaczyła w nich potencjał i zabrała do domu. Zgodnie z hasłem jej profilu w mediach społecznościowych - "from garbage with love". Takie zachowanie jednak nie było od początku dla niej oczywiste. - Kiedyś mieszkałam na innym, bardzo starym osiedlu. Przechodząc koło śmietników, zauważyłam, że ludzie wyrzucają tam dosłownie całe mieszkania, całe wyposażenie. Podejrzewałam, że starsi właściciele tych mieszkań po prostu odchodzą, młodzi się wprowadzają i urządzają od zera. A wyrzucają dosłownie wszystko. Rzeczy osobiste, fotografie, meble, zastawę, wszystko po prostu. Na początku przechodziłam obok tego z taką nutką ciekawości. Jednocześnie miałam blokadę, bo to przecież rzeczy ze śmietnika. Do tego stopnia, że nawet bałam się patrzeć w ich kierunku, żeby nikt przypadkiem mnie nie zauważył. Poza tym miałam takie przeświadczenie, że skoro ktoś wyrzucił coś na śmietnik, to znaczy, że to jest zniszczone i brudne. Nie byłam więc w stanie niczego z tego śmietnika wziąć - opowiada Marta Pęczak. 

Pierwsza rzecz, pierwszy krok

Reklama

To się jednak zmieniło. Marta chciała kupić sobie do domu stację parową do prasowania. Traf chciał, że pewnego dnia idąc osiedlem, zauważyła, że tuż obok śmietnika stoi właśnie takie urządzenie. Wyglądało na praktycznie nowe. Dlatego spróbowała i zabrała stację ze sobą. Okazało się, że była w pełni sprawna, trzeba było wymienić tylko jedną drobną część. I to był dla Marty ten pierwszy krok. - Wtedy uwierzyłam, że coś wzięte ze śmietnika może być w pełni wartościowe. Ja zaoszczędziłam, a stacja parowa znów mogła komuś służyć - dodaje.

Później spontanicznie brała ze śmietnika pojedyncze rzeczy. Takie, których brakowało w wyposażeniu mieszkania. Potem się przeprowadziła, więc potrzeb było jeszcze więcej. Okazało się też, że w buszowaniu po śmietnikach będzie miała kompana. - Mój obecny mąż, a wtedy chłopak też brał jakieś rzeczy ze śmietnika. Nie robił tego na jakąś dużą skalę, ale jednak. Co więcej, na tym naszym nowym osiedlu obowiązywała zasada, że jeśli ktoś czegoś nie potrzebował, to stawiał przy klatce. Teraz ludzie już się z tego wycofali, ale na początku tych rzeczy było naprawdę sporo. I wtedy, rzeczywiście zaczęliśmy zbierać na całego - mówi Marta.

Perełki z PRL-u

 

Dziś w jej mieszkaniu króluje styl vintage. W takim klimacie Marta i jej mąż czują się najlepiej. Część rzeczy znalezionych na śmietniku sami naprawiają i odrestaurowują. Te większe oddają to profesjonalnej renowacji. Marta wynajęła także pracownię, w której przechowuje swoje śmietnikowe zdobycze i tam też przywraca im dawny blask. Tak było, chociażby z kultowym tapicerowanym krzesłem według projektu Chirowskiego z czasów PRL. Też znalezionym na śmietniku. Kilka lat doświadczenia sprawia, że Marta doskonale wie, gdzie i czego powinna szukać. - Dużo chodzę, nie ukrywam, że naprawdę dużo chodzę. Mam jakieś swoje osiedla, jakieś swoje ulubione śmietniki, jakieś swoje trasy. Chodzę też tam, gdzie są śmietniki otwarte, bo często są zamknięte, niestety, no ale to też jest zrozumiałe - podkreśla.

Zdarza się, że Marta na takie wyprawy poświęca cały weekend. Po ostatnim miała auto wypełnione po dach, a i tak robi najpierw solidną selekcję. - Na pewno nie biorę wszystkiego, bo to byłoby nie do przerobienia. Jeśli widzę coś, co może komuś innemu się przydać, to ogłaszam to w Internecie na konkretnych grupach, albo biorę coś po prostu dla konkretnej osoby, jeśli wiem, że czegoś takiego szukała. Ja też dokładnie oglądam rzeczy, selekcjonuję. Patrzę, czy można coś naprawić, czy ma potencjał, czy rzeczywiście nie ma robaków, czy nie ma pluskiew... - wyjaśnia.

Po meblach, zastawie, elementach dekoracyjnych przyszedł czas na ubrania. Okazuje się bowiem, że ludzie bardzo często wyrzucają na śmietnik nowe ubrania jeszcze z metkami, markowe i drogie buty, czy rzeczy od projektantów. Takie perełki Marta też znajduje na łódzkich osiedlach.  - Do wszystkiego tak naprawdę dochodziłam stopniowo. Etap po etapie. I ubrania były takim kolejny krokiem. Najpierw meble, później porcelana. Przez długi czas nie brałam ubrań, ale po jakim czasie ta bariera się zmniejszyła. Poza tym mam przecież pralkę - dodaje z uśmiechem. - Jest mnóstwo sposobów na to, by ubrania wyczyścić, zdezynfekować, odświeżyć. Można na przykład włożyć je do zamrażarki i zabić wszystkie bakterie. Ale naprawdę wiele z tych rzeczy to ubrania z metkami. Całkiem nowe i niezniszczone. Kiedyś ubierałam się w lumpeksie. Nawet na własny ślub. A teraz ubieram się na śmietnikach - dodaje.

Z pomocą dla innych

Marta ze śmietnika nie zabiera tylko tego, co jej się podoba i co jej pasuje. Bierze ubrania, które nie są ani w jej rozmiarze, ani nie w jej guście. Oddaje je innym. Korzysta z coraz bardziej popularnych szafodzielni, czy kontenerów organizacji charytatywnych. Ale jak podkreśla - skala problemu jest trudna do opisania. - Wydaje mi się, że to jest po prostu fast fashion. Ludzie kupują bardzo dużo i bardzo często. To są w większości nieprzemyślane zakupy. Kuszą ich promocje. Ludzie kupują pod wpływem impulsu, bo ubrania są tanie, a potem zdarza się, że tych rzeczy po prostu nie zakładają. Okazuje się, że w domu już nam nie pasują i wtedy lądują w koszu, Dlaczego na śmietniku? Tego kompletnie nie rozumiem. Abstrahując od tego, że można to zwrócić, że można też sprzedać, ale przecież można po prostu komuś pomóc - dziwi się Marta.

Takim podejściem do mody Marta zaraziła między innymi swoją mamę, która dziś często sama korzysta z szafodzielni. Zarówno wybierając dla siebie jakieś ubrania, jak i dzieląc się tym, co jej już nie służy. - Ona też się bardzo wstydziła, potrafiła do mnie zadzwonić i powiedzieć "Marta, coś stoi pod śmietnikiem, a ja się wstydzę wziąć, a jak sąsiad zobaczy?" A ja mówię: mama nie wstydź się, szybko przejdź i weź. Przełamała się - opowiada Marta.

Nie wszystkich jednak udało się przekonać. Stylu życia Marty kompletnie nie rozumie jej rodzeństwo. Siostra i brat mają zupełnie inne upodobania. Zauważyli to między innymi wtedy, gdy sami robili porządek w mieszkaniu po zmarłej babci. Dla rodzeństwa Marty większość z tych rzeczy była po prostu do wyrzucenia. Ona z kolei znalazła pomysł na wszystko, a część trafiła do jej mieszkania. Ale co ciekawe, zdarza się, że Marta na śmietniku znajdzie coś współczesnego właśnie z myślą o swoim rodzeństwie, a oni z tego korzystają. Ostatnio podarowała bratu żyrandol. Jak sama mówi zupełnie współczesny, kiepskiej jakości, ale bratu taki odpowiadał.  - Nie jest to bliskie mojej mentalności, moim odczuciom, ale mam też szacunek do wyboru innych - podkreśla. I w ten sposób kolejna rzecz znalazła nowego właściciela.

Ciekawość i krytyka

Nie zawsze spotykają ją pozytywne reakcje. Pojawiają się między innymi nieprzyjemne i stereotypowe komentarze od przypadkowych osób: "to już taka bida, żeby chodzić po śmietnikach?". Jest też kilku hejterów w sieci. Na szczęście to mniejszość. Marta podkreśla, że ludzie reagują z ciekawością, często z niedowierzaniem. Sama też zna osoby, które żyją podobnie, jak ona. - To jednak nie zmienia faktu, że do zrobienie jest bardzo dużo. Ratujemy tak naprawdę jakiś ułamek rzeczy. Reszta się po prostu marnuje - zauważa.

A jest co ratować. Martę nie dziwią już tak cenne znaleziska, jak prawdziwe złoto, srebro, obraz Stefana Domaradzkiego, czy figurki ze szkła warte dziś kilka tysięcy złotych każda. Ale są też takie rzeczy, których wartości nie przelicza się na pieniądze. Marta ma szczególny sentyment do ręcznie tkanego, kolorowego obrazu, który wisi na ścianie w salonie. Też jest ze śmietnika. - Uwielbiam też stare fotografie, a ich na śmietnikach nie brakuje. Mają dla mnie wartość historyczną, ale i emocjonalną, bo za każdym takim zdjęciem stoi jakaś opowieść, jakiś człowiek. Jeśli będziemy takie rzeczy tak po prostu, bez żadnego zastanowienia wyrzucać na śmietnik, to za jakiś czas nie będziemy mogli odtworzyć tego, jak ludzie żyli, jak wyglądali, czym się zajmowali, a to przecież jest niezwykle cenne.

Postawa Marty nie jest tylko/aż jej stylem życia w duchu zerowaste.To także wyraz sprzeciwu wobec naszych codziennych postaw i wyborów. Konsumpcjonizmu, niszczenia środowiska, marnowania żywności... Stąd też jej duża aktywność w mediach społecznościowych, które traktuje jako przestrzeń do wymiany myśli i edukacji. - Chciałabym zmieniać nasze podejście, chciałabym, żeby ludzie mieli większy szacunek do tych rzeczy, bo mi jest ich zwyczajnie żal. To nie są tylko śmieci, to jest też nasza odpowiedzialność.