Reklama

W 2002 roku samo hasło "festiwal muzyczny" znaczyło wtedy coś zupełnie innego niż dziś. W tamtym czasie prędzej mogło kojarzyć się Opolem, Sopotem czy piosenką radziecką w Zielonej Górze niż z Glastonbury. Bardziej alternatywni, zagraniczni artyści raczej omijali Polskę. Nie bardzo było wiadomo czy w ogóle jest u nas publiczność, która chciałaby ich oglądać. Wtop było sporo. Największa z Davidem Bowiem. Gdy pięć lat wcześniej zaplanowano jego wielki show w Gdańsku, to bilety kupiło na niego... niespełna tysiąc osób.  Koncert odwołano, a Bowie już nigdy nie zawitał do Polski. W 2002 roku najwięcej płyt w kraju sprzedawało Ich Troje i potem.... długo nikt. Następni w zestawieniu Krzysztof Krawczyk i grupa Łzy nie byli nawet blisko nakładów grupy Michała Wiśniewskiego. Jeśli Polacy sięgali po zagranicznych artystów, to był to Carlos Santana i Robbie Williams. Dla Chemical Brothers, którzy byli główną gwiazdą festiwalu, to był słabszy okres. Ich album "Come with us" nie miał dobrej prasy. Promujący ją singiel "Star guitar" przepadł, a innych kandydatów na przebój na płycie nie było. Renoma zespołu, wcześniejsze hity i gwarancja wielkiego show przyciągnęły jednak tłumy.

Tłumy, jak na tamte czasy, bo było to trzy tysiące ludzi. Dziś prawie trzy razy więcej osób pracuje przy samej obsłudze festiwalu. W 2022 roku na Open'erze bawiło się 150 tysięcy osób. Taka frekwencja, to w zasadzie dziś norma. Pierwszy festiwal odbył się w Warszawie na torze Stegny. Następne już w Gdyni, ale początkowo na Skwerze Kościuszki. Wielkim hitem okazał się ten z 2005 roku, gdy na scenie pojawili się: Snoop Dogg, White Stripes  i Lauryn Hill (karnet na dwa dni kosztował 199 złotych). Zainteresowanie było tak duże, że organizatorzy zaczęli myśleć o nowej lokalizacji. I tak wszystkie następne Open'ery odbywają się już na lotnisku Gdynia- Kosakowo. W 2002 roku festiwal miał 3 hektary, a dziś ponad 80. To więcej niż powierzchnia bazy Pentagonu. Sam płot, który otacza teren Open'era ma 45 kilometrów. Ktoś, kto chce zobaczyć kilka koncertów, nie będzie mieć problemu ze zrobieniem tego dnia sugerowanej przez swoją aplikację liczby kroków. Dwie najważniejsze sceny: Main Stage i Tent Stage dzieli 700 metrów. Od wejścia na festiwal do słynnej ulicy Zielonej jest grubo ponad 3 kilometry.

Reklama

Do serca trafia się jednak nie przez uszy, tylko żołądek. I najwięcej przez te lata wydarzyło się w gastronomii. Na pierwszych festiwalach można było zjeść: zapiekankę albo zapiekankę z ketchupem.  Potem zaczęło pojawiać się bardziej wyszukane jedzenie takie, jak na przykład hot- dogi czy hamburgery. Dziś jest pięć stref gastronomicznych z kuchnią z całego świata. W sumie ponad sto punktów z jedzeniem. Jeśli ktoś się uprze, to może zacząć festiwalowy dzień od: gofra na patyku, przegryźć go churrosem, a na kolacje wciągnąć gruszki w białej czekoladzie. Nie polecam, ale na stole leży taka opcja. Wybór jest taki, że możliwe są jeszcze dziwniejsze kombinacje. Jak ktoś tęskni za licealnym klimatem, może spędzić wieczór przed budką z kebabem. Lepiej jednak korzystać ze sprawdzonych rozwiązań. Na pewno warto zjeść w kultowym Surf Burgerze, najlepiej hamburgera z karmelowym serem sprowadzanym specjalnie z Norwegii. Brzmi dziwnie, wchodzi doskonale. Dla wielu to smak Open'era.

Na pierwszych festiwalach wszędzie walały się plastikowe kubki. Widok był średni, przyjemność picia z nich umiarkowana, ekologicznie była to katastrofa. Teraz napoje pije się z kubków wielorazowego użytku, kawę z biodegradowalnych. Podobnie jest z talerzami i sztućcami. Od lat nikt nie widział tu słomek.

W czasie pierwszego festiwalu największy problem był z piwem, a właściwie z tym, że go zabrakło. Dostępne było... Karmi. W związku z tym uczestnicy szukali alkoholu na pobliskich stacjach benzynowych i sklepach. Dziś to sytuacja, którą z wielu powodów, ciężko sobie wyobrazić.  Prędzej ewakuują całą imprezę, niż skończy się piwo. Kto nie wierzy, powinien sobie przypomnieć, jak w 2022 burza zmiotła artystów ze Main Stage. Zresztą po pierwszym festiwalu sytuacja z piwem się odwróciła. Przez lata było dostępne w zasadzie tylko ono. Pewnie było to związane z ówczesnym sponsorem festiwalu, który pojawiał się wtedy nawet w jego nazwie. Gdy człowiek przemoknie i jest mu zimno, co często się na Open'erze zdarza, oferta zimnego piwa nie zawsze jest wymarzonym pomysłem na rozgrzanie się. Ten problem festiwal ma już dawno za sobą. Wybór jest spory, a jedyną barierą, oprócz zdrowego rozsądku, może tu być jego cena.

Zresztą koszty, to jedno, a płacenie na festiwalu drugie. To, co dziś wydaje się oczywistością, początkowo było problemem fundamentalnym. Początkowo na Open'erach płaciło się kuponami, których to wszyscy nienawidzili. Zawsze kupiło się ich za dużo, albo za mało, ewentualnie zgubiło. Dziś za wszystko można zapłacić zbliżeniowo. Wirtualny świat jest sprzymierzeńcem uczestników. Kiedyś zgubienie karnetu było procesem nieodwracalnym i mogło się okazać ciosem, dla bliskich skończyć kryzysem mentalnym, rozstaniem czy niebieską kartą. Dziś tylko najwięksi oldscholowcy drukują swoje bilety. Ewentualnie, jak je zgubią, to robią to jeszcze raz. Podobnie jest z najważniejszą lekturą Open'era: line- upem. Za dawnych lat, w ostatnim dniu festiwalu rozpiska była zjechana, jak droga na Morskie Oko. Dziś line-upu z koncertami nie trzeba nosić w kieszeni, bo wszystko jest aplikacji.

Historia Open'era jest historią rewolucji konsumenckiego świata, w jakim żyjemy. Przemiany zwyczajów i ewolucji upodobań Polaków. Przenikania się tego, co masowe z tym, co alternatywne. Open'er zaczynał, jako impreza dla wtajemniczonych, dziś jest jednym z najważniejszych festiwali w Europie. Wtedy konkurował ze Stodołą i Proximą, a teraz z Primaverą Sound w Barcelonie czy Szigetem w Budepeszcie. 20 lat temu każdy, kto w Polsce widział występ Massive Attack czy Fatboy Slima był królem życia. Dziś taka muzyka na żywo może lecieć w tle. Same koncerty są tylko jednym z elementów festiwalu. Można iść do teatru, na obywatelskim Open'erze czy pokręcić się po Fashion Stage. Jak trzeba, obejrzeć mecz Polaków na telebimie. Open'er to przede wszystkim fajna przestrzeń, w której dobrze się spędza czas. Gdy kolega położył się na chwilę obok sceny w czasie koncertu Ezra Collective, to podbiegło do niego od razu dwoje ratowników. Po prostu bolało go kolano i chciał na chwilę odpocząć. Człowiek może się tu czuć dobrze zaopiekowany. 

Takie zdjęcie zrobiłem na Open'erze siedem lat temu.

Oglądanie zachodów słońca na Tent Stage, to jedna z tych przyjemności, na które człowiek czeka cały rok. Nie mam nic przeciwko temu, by przez najbliższe 20 lat też je oglądać.