Reklama

Jest czerwcowy poranek, a w szpitalu w Mikołajowie gwar. Właśnie nocna zmiana przekazuje obowiązki dziennej. Ratownicy wymieniają się informacjami. Wieczór i noc były raczej spokojne - kilka zgłoszeń do starszych osób, jakieś zasłabnięcie. "Standardowa praca", jak nazywają ją moi rozmówcy, przeplata się tu z wyjazdami do ofiary rosyjskiej agresji, zdarzają się różne przypadki.

- Pewnie, że jeździmy na front. Niby, kto miałby pomóc tym biedakom? Im bardziej front przesuwa się w naszym kierunku, tym zgłoszeń jest więcej. To nasza praca, ale i rodzaj służby. Chcesz pomóc, albo chociaż trzymać rękę, gdy umierają - mówi mi jeden z ratowników.

Reklama

Za chwilę do rozmowy dołącza Igor, ratownik, który właśnie zaczyna prace. Koniecznie chce mi coś pokazać.

Prowadzi mnie przez korytarze szpitala. Widać, że większość pomieszczeń, nawet bez wojny wymagała remontu. Ściany pomalowane są na typowy dla takich miejsc brudnomiętowy kolor. Wchodzimy do jednego z gabinetów. Jestem trochę zawstydzona, bo siedzi tam lekarz z pacjentem, rozmawiają. Ratownik zdaje się na to nie zważać, jest bardzo przejęty tym, co zaraz mi pokaże. Odsłania firankę i pokazuje rozbitą szybę.

- To odłamek, który trafił w moje okno. Gdybym akurat siedział przy biurku, dokładnie tak jak robię to zwykle, to bym zginął. Dlaczego miałem szczęście akurat wstać?

Na to pytanie nie potrafi odpowiedzieć ani on, ani ja.

Idziemy dalej. Igor zna każdy fragment ukruszonego przez spadające pociski tynku, każde wybite okno i każdą historię, która stoi za tymi zniszczeniami.

Zatrzymujemy się przy tych miejscach, jak przy kolejnych pomnikach. Igor pokazuje je, opowiada. Widzę, że to dla niego bardzo ważne.

"Karetkę mieliśmy jeden dzień"

Na koniec zaprowadza mnie na parking, gdzie stoją karetki. Większość z nich mogłaby spokojnie być elementem dekoracji w filmie z lat 70. Jednak kilka z nich wyraźnie się wyróżnia, są nowe.

To właśnie w ich kierunku prowadzi mnie Igor. Wyjaśnia, że samochody i sprzęt dostali z różnych organizacji pomocowych, głównie z Wielkiej Brytanii. Przechodzimy na drugą stronę pojazdu. Przednia szyba jest rozbita, ślady kul widać też "na pace" samochodu.

- Tę karetkę mieliśmy jeden dzień. Zaraz po tym, gdy do nas dotarła, spadła rakieta i odłamki trafiły w samochód i zniszczyły ten piękny pojazd. Dla nich nie ma świętość. Szpital, szkoła... strzelają, jak leci.

Dziecięce łóżeczko

"Oni śpią w łóżeczku mojej sześcioletniej córki" - powiedziała mi Olga, pokazując w telefonie zdjęcia swojego domu w Chersoniu. Na zdjęciu widać dziecięcy pokoik, łóżeczko z różowo-białą pościelą. Taką samą, w jakiej śpią dziewczynki w wielu, innych miejscach świata. Kołdra i poduszki są wygniecione widać, że ktoś na nich spał. Obok stoją męskie buty, zapewne zostawione w pośpiechu.  

Razem z Olgą jest mąż Daniel. Oboje są ratownikami medycznymi. Wcześniej zatrudnieni byli w  szpitalu w Chersoniu. Jednak, gdy Rosjanie zaczęli zbliżać się do miasta, zabrali dwójkę małych dzieci i uciekli do Mikołajowa oddalonego od ich miasta o blisko 100 kilometrów.

- Decyzję o ucieczce podjęliśmy ze względu na dzieci. Nie chcieliśmy ich narażać, ale wielu naszych znajomych zostało. W mieście dalej są ludzie, więc ktoś musi im pomagać. Ratować w razie ostrzałów. Zostali, by realizować swoją misję, czyli ratować ludzi - mówi Olga.

Naszej rozmowy uważnie słucha Daniel i po chwili dodaje, nieco się tłumacząc, chociaż nie ma takiej potrzeby:

- Od razu po przyjeździe do miasta zgłosiliśmy się do pracy. Właśnie kończymy nocny dyżur. Tu też jeździmy na front. Tyle się słyszało, o tym co Ruscy robią. Nie mogłem narażać dzieci.

Pokazują mi kolejne zdjęcia domu, który wygląda, jakby przeszło przez niego tornado.

- To nasz dom. Długo się urządzaliśmy. Wszystko zniszczyli. Znajomy, sąsiad wysyła nam zdjęcia. Przewijają się tam różni. Wchodzą i wychodzą, a z domu zostaje coraz mniej - mówi Daniel, pochylając się nad ekranem swojego smartfona.

Na wojnie wiele jest okrutnych historii, ale z jakiegoś względu, to właśnie ta porusza mnie najbardziej. Wyobrażam sobie swój dom, w którym mieszkają obcy ludzie. Używają moich kosmetyków, ubrań, śpią w mojej pościeli. To uczucie narusza poczucie bezpieczeństwa, wolności. Jest wejściem z butami w bardzo intymną część życia. Z tym odczuciem zgadza się też Olga.

Dach i cukierki

Do szpitala przywiózł mnie jeden z ratowników. Zapowiedział, że po drodze zgarniemy jego koleżankę. Dziewczyna czekała na przystanku. Ujechaliśmy ledwo kilkaset metrów, gdy przypomniała sobie, że zapomniała zabrać z domu telefon. Zawracamy.

Zatrzymujemy się przed niewielkim domkiem. Dziewczyna wbiega do środka, wraca z telefonem i małą torebką z cukierkami. Częstuje nas nimi. W tej sytuacji nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie to, że dom, do którego weszła, nie miał dachu. Zniszczyły go spadające odłamki.

W drodze do kolejnego miejsca rozmawiam z Aleksem. Przed wojną studiował i pracował we Lwowie, ale gdy zaczęła się wojna, rzucił wszystko, by organizować pomoc potrzebną szczególnie na wschodzie i południu kraju.

Wcześniej prowadził normalne życie studenta. Na jego koncie na Instagramie jest 10 tys. obserwujących. Dużo zdjęć z podróży, kawiarni. Teraz organizuje akcję za akcją. Udało mu się załatwić magazyn, gdzie składuje dary, które następnie jadą do miejsc, gdzie są potrzebne.

Jego telefon dzwoni niemal bez przerwy. Cały czas szuka kierowcy, dogaduje kolejne transporty i zamówienia.

Pytam go, czy nie ma dość po ponad trzech miesiącach takiej pracy.

- Nie mogę tak myśleć. Nasi chłopcy na froncie mają jeszcze gorzej. Ja mam dom. Chociaż przyznaję, musiałem zrezygnować z pracy, wszystko jest drogie, więc oszczędności wydaję na pomoc. Brakuje pieniędzy, żeby spotkać się ze znajomymi. Głupie piwo swoje kosztuje - mówi, nie podnosząc głowy.

Wskazuje na swoje spodnie. To jasne jeansy z poszarpaną nogawką.

- Ostatnio zrobiło się gorąco. Nie stać mnie, żeby kupić spodenki, więc obciąłem długie. Jakoś trzeba sobie radzić.

To właśnie ta myśl jest hasłem przewodnim wielu Ukraińców, których później spotkałam na swojej drodze.