Reklama

Między 3 a 7 sierpnia 2021 r. w dawnej polskiej stolicy jego pamięć uczczono podczas jedynego w swoim rodzaju festiwalu - być może najoryginalniejszego spotkania wielbicieli muzyki dawnej w Polsce. To dwie opowieści - o Josquinie des Prés oraz o festiwalu Musica Divina, zaprojektowanym przez Łukasza Serwińskiego, w magiczny sposób połączyły się w krakowskich kościołach.

Giganta europejskiej muzyki Josquina des Prés (którego nazwisko można również pisać "Desprez", a zwany był również z łaciny Iosquinus Pratensis) życie prowadziło po sporej części Europy u schyłku renesansu. Prawdopodobnie kształcił się pod okiem Johannesa Ockeghema (1410/20-1497), swojego również wybitnego poprzednika. Pracował w Mediolanie u Sforzów, w Modenie u Herculesa d’Este, w Ferrarze, a wreszcie w kaplicy papieskiej, by w ostatnim etapie światowej kariery pokierować muzyką w kaplicy królewskiej Ludwika XII w Paryżu. Ta nominacja wiele mówi o statusie, jaki do tego czasu osiągnął.

Najnowsze wydanie Tygodnika co sobotę w Twojej skrzynce. Zapisz się do newslettera >>

Reklama

W ostatnim okresie życia pełnił skromną funkcję proboszcza parafii w Condé-sur-l’Escaut, mieście, którego pograniczna natura odbija się w jego burzliwej historii. Miejscowość tyle razy przechodziła z rąk do rąk, pomiędzy Flamandami, Burgundczykami, Francuzami, że trudno się w tym połapać. Gdy osiadł tam des Prés, była we władaniu Habsburgów rządzących Flandrią. Posadę proboszcza Josquin otrzymał od cesarza Maksymiliana I. Sprawował swoją funkcję od 1515 r., umierając w wieku... dokładnie nie wiemy, w jakim, bo data jego urodzin budzi wątpliwości. Starsze źródła (w tym będący w moim posiadaniu szacowny Larousse de la Musique z lat 50.) mówi o roku 1499. Dziś przyjmuje się na ogół lata między 1450 a 1455 r. Co ciekawe, Larousse dokonał swego rodzaju zawłaszczenia Josquina, nazywa go bowiem "największym spośród francuskich polifonistów", pomijając całkowicie fakt, że w ówczesnych warunkach politycznych ludzie żyjący na pograniczu państw, narodów i ich kultur mieli zwykle wyraźne tożsamości lokalne, ale niekoniecznie narodowe. Francuzom przyznajmy tu rację o tyle, że tuż przed śmiercią kompozytor miał zażądać, aby w spisach wymieniano go jako cudzoziemca - zatem, biorąc pod uwagę, kto wówczas kontrolował Condé-sur-l’Escaut, miałoby to oznaczać, iż sam uważał się za Francuza. Uczciwiej jednak mówić o nim jako o kompozytorze franko-flamandzkim.

Gdyby natomiast ktoś zechciał dzisiaj pojechać do Condé-sur-l’Escaut i zapalić wybitnemu kompozytorowi znicz - nie będzie miał tego jak uczynić. Przed śmiercią Josquin zapewnił sobie, jak sądził, wieczyste wspomnienie. Prosił mianowicie - i przekazał w tym celu odpowiednią sumę - aby podczas wszystkich uroczystych procesji odbywających się w mieście, przed jego domem wykonywano motet Pater noster, uznawany za jego ostatnią kompozycję. Tej prośby nie sposób dzisiaj spełnić, ponieważ domu Josquina już dawno nie ma. Nie ma też kościoła, którego był proboszczem i w którym został pochowany. Padł ofiarą rewolucji francuskiej w 1793 r.

Musica Divina

Jest rok 2017. Fundacja Dominikański Ośrodek Liturgiczny prowadzi (istniejące do tej pory) warsztaty muzyki liturgicznej - a więc dotyczące dziedziny dość wąskiej. Jeden z pracowników ośrodka, Łukasz Serwiński, wpada na pomysł, żeby przy okazji warsztatów zorganizować Festiwal Muzyki Niezwykłej. Impreza okazuje się spektakularnym sukcesem: na całkiem nowy festiwal chętnie przyjeżdżają zaproszone zespoły, publiczność się tłoczy, nawet wynik finansowy jest dodatni - co jest już prawdziwym ewenementem. Sukces okazuje się jednak dla Dominikanów za duży. Oni chcą po prostu robić swoje, interesują ich warsztaty. Serwiński decyduje się rzucić na głęboką wodę i odejść z fundacji. Z grupą ludzi, którzy pracowali przy festiwalu, postanawia ruszyć z nowym projektem: Musica Divina. Innym niż pozostałe festiwale muzyki dawnej w Polsce. Serwiński tłumaczy:

Jednym z najlepszych i zarazem najoryginalniejszych pomysłów fundacji jest sprowadzenie do Polski rosyjskich artystów, śpiewających staroruską muzykę sakralną. Brzmienie jak nie z tego świata, do tego powiew egzotyki - to sprawia, że koncerty zespołów Sirin i w tym roku Uzorika okazują się ogromnym sukcesem. Publiczność jest entuzjastyczna, wykonawcy bisują po trzy razy. Co ciekawe, w Rosji zainteresowanie tą muzyką i zespołami jest niemal zerowe, w dużej mierze z powodów politycznych. Dlatego wręcz gorące przyjęcie w Polsce robi na wykonawcach ogromne wrażenie.

Jako organizacyjna baza festiwalu powstaje fundacja inCanto (incanto to po łacinie "zachwyt", canto - oczywiście "śpiew"), która z czasem bardzo poszerza swoje pole działania. Nie zajmuje się już jedynie organizowaniem Musica Divina, ale też wydawaniem płyt, a nawet książek. To ona wydała w 2020 r. oryginalny tom esejów sir Rogera Scrutona "Muzyka jest ważna".

Rok 2018, pierwsza edycja Musica Divina, to początek drogi do spotkania z Josquinem w Krakowie w tym roku.

Najwybitniejszy polifonista francuski

Wspomniany Larousse mówi o Josquinie: był najwybitniejszym "polifonistą francuskim" swojego czasu. Może nawet - wielu podpisałoby się pod tym stwierdzeniem - w ogóle najwybitniejszym polifonistą przełomu renesansu i baroku. Ale co to oznacza?

Przed polifonią, czyli wielogłosowością, była homofonia, czyli jednogłosowość. Taki jest m.in. przepiękny chorał gregoriański, mający funkcję ściśle liturgiczną. Nie oznacza to, że śpiewa jedna osoba, ale że wszystkie głosy śpiewają jedną linię melodyczną, nawet jeśli te głosy mają różny tembr i wysokość. Słyszymy te różnice, ale nie mamy problemu z podążaniem za melodią. Chorał gregoriański wykształcił się w IX-X wieku. Z dużym prawdopodobieństwem towarzyszył uroczystości chrztu Mieszka I w Wielkanoc 966 r., wykonywany najpewniej przez mnichów przybyłych z Dąbrówką z Czech.


Polifonię zaś, wywiedzioną z homofonii, oparto na odkryciu, że do utworu można włączyć dwie lub więcej linii melodycznych i tak je wzajemnie pozaplatać, że powstaje z tego piękna, fascynująca całość. Linie melodyczne mogą biec identycznie, ale zaczynać się w innym momencie czy też w innym miejscu skali. Mogą być też względem siebie odwrócone lub rozciągnięte; mogą wreszcie posługiwać się jako bazą swoimi podstawowymi fragmentami lub jednym motywem. Mistrzem takich zabaw ujętych w formę kanonu albo fugi był Jan Sebastian Bach, późniejszy od Josquina o ponad 200 lat. Żeby uświadomić sobie niezbędne w nich mistrzostwo i kunszt, wystarczy posłuchać Wariacji kanonicznych na temat pieśni bożonarodzeniowej "Vom Himmel hoch" (BWV 769), gdzie w całym cyklu pięciu utworów słychać wciąż znany, główny motyw. Czasy Bacha, XVIII w., to był już zresztą moment, gdy polifonia powoli odchodziła w przeszłość, a tym samym zaczęto zapominać o franko-flamandzkim mistrzu. Jak wielu innych, został ponownie odkryty po kolejnych 200 latach, już w XX wieku.

Jedno z najsłynniejszych zdań opisujących wielkość Josquina, przypisuje się Marcinowi Lutrowi. Miał on stwierdzić, że inni kompozytorzy muszą działać tak, jak pozwalają im nuty, podczas gdy des Prés może robić z nutami, co tylko chce. Z kolei współczesny Josquinowi wybitny szwajcarski humanista i muzyk Henricus Glareanus napisał w swoim traktacie Dodekachordon z 1547 r. o des Prés tak: "Jego talent był pod każdym względem tak wszechstronny, tak zaopatrzony w naturalny, bystry zapał, że nic w jego dziedzinie nie było dla niego nieosiągalne". W tym sensie twórca ponad 20 mszy "zwyciężył" muzykę, poddając ją całkowicie swojej woli.

Najnowsze wydanie Tygodnika co sobotę w Twojej skrzynce. Zapisz się do newslettera >>

Muzyka des Prés, zwłaszcza ta dojrzalsza, zarazem jest i nie jest prosta. Przypadkowy słuchacz odbierze ją jako bardzo kunsztowną, zapewne skomplikowaną, urozmaiconą. Być może łatwiej będzie mu słuchać skomponowanej na początku kariery kompozytora mszy L’ami Baudichon o stosunkowo prostej konstrukcji niż znacznie późniejszej mszy Gaudeamus. Słuchacz mógłby jednak być zaskoczony, dowiedziawszy się, że ten pierwszy utwór, napisany zapewne około 1475 r., jest oparty na popularnej i dość frywolnej piosence o wydźwięku bynajmniej nie religijnym, w której tekście (jego jedyny znany zapis przechowywany jest w Weronie) pojawia się mało eleganckie określenie damskich wstydliwych partii ciała. Jak to zatem możliwe, że kompozytor oparł utwór religijny na takiej melodii?

Otóż des Prés korzystał z rozpowszechnionej w renesansie techniki cantus firmus, polegającej na sięganiu po już istniejące, stałe i popularne fragmenty melodyczne, traktowaniu ich jako bazy dla nowych kompozycji i przekształcaniu ich na różne sposoby. Nie miało tu znaczenia, że podstawowe dźwięki w mszy L’ami Baudichon pochodzą z utworu par excellence świeckiego. Ważne, że nadawały się do obróbki. Przypomnijmy tu, że przedostatni utwór z Bachowskiego cyklu Wariacji goldbergowskich opiera się m.in. na piosence "Kapusta i rzepa sprawiły, że musiałem się oddalić; gdyby matka ugotowała mięso, mógłbym zostać." Także mało wzniosłe, prawda?


Zresztą nie byłoby pełnego obrazu Josquina bez jego świeckich utworów - pieśni, wśród których część wręcz poraża swoim współczesnym brzmieniem, tak jak urocza piosenka o świerszczu dobrym śpiewaku - "El Grillo".

Gdy natomiast utworów Josquina, również tych trudniejszych, jak choćby któraś z dwóch mszy L’Homme armé (oparta na cantus firmus burgundzkiej pieśni o tym tytule), słuchać będzie ktoś z bardziej wyrobionym uchem, natychmiast uchwyci przynajmniej podstawową ich strukturę. Wyłowi, jak przeplatają się poszczególne głosy i jak powtarza się w nich podstawowy motyw, nawet jeśli zostaje w kolejnych wersjach mocno przekształcony. Wielu kunsztownych zabiegów nie da się jednak dostrzec bez spojrzenia w zapis nutowy. Są po prostu zbyt subtelne, aby mogło je wychwycić ucho.

Oczywiście - nie ucho takiego mistrza jak sam kompozytor. Żyjący niedługo po Josquinie, w drugiej połowie XVI w., drukarz Johannes Manlius relacjonował anegdotę, według której kompozytor przechadzał się pomiędzy chórzystami, wykonującymi jego nowy utwór i nasłuchiwał jakichkolwiek zakłóceń harmonii, a gdy takie zauważył, nakazywał przerwać śpiew i oznajmiał: "Poprawię to". Nie tolerował również samodzielnego upiększania jego utworów przez śpiewaków. Jeśli usłyszał takie zabiegi, mówił: "Nie upiększaj tu niczego. Gdybym życzył sobie tu upiększeń, sam bym je zapisał. Jeśli chcesz zmieniać utwory, to napisz własne, a moje zostaw w spokoju".

Josquin był zatem perfekcjonistą i zapewne również temu zawdzięczał swoją renomę. Ta cecha łączy go z ludźmi z inCanto. Ta niewielka fundacja nie toleruje bylejakości. Josquin był najpewniej pierwszym kompozytorem, który dzięki wynalazkowi druku widział swoje własne utwory wydane w wielu kopiach jeszcze za życia. Ale - jak głosi wieść - nie przekazywał ich wydawcy od razu po napisaniu, lecz trzymał dla siebie jakiś czas, aby "dojrzały" i aby być pewnym, że nie ma w nich wad.

InCanto przyjęło równie ostre kryteria. Jeśli wydają książkę, to redakcyjnie wypieszczoną i w eleganckiej formie. Jeśli płytę - to w spójnej graficznej formie i ze znakomitym komentarzem. Na festiwalu wolontariusze dbają o publiczność, specjalista reżyseruje oświetlenie, a dla artystów i artystek są odmiennie skomponowane bukiety kwiatów. Dopracowany jest każdy detal - jak w utworach Josquina. I to jest zapewne część tajemnicy sukcesu Musica Divina.

Gdzie jest prawdziwy des Prés?

O Josquinie trzeba mówić także w kategoriach niezwykłej popularności - relatywnie, rzecz jasna, do czasów, w których żył. Ta popularność przysparza dzisiaj bólu głowy muzykologom i wykonawcom, przekopującym się przez źródła. Znajdują w nich bowiem wciąż mnóstwo utworów sygnowanych nazwiskiem "des Prés", które jednak najprawdopodobniej nie są jego autorstwa. Ich prawdziwi twórcy podpisali pod nimi Josquina, żeby wywrzeć na słuchaczach większe wrażenie i drożej sprzedać swoje utwory. Z około 1540 r. pochodzą słynne słowa niemieckiego wydawcy Georga Forstera: "Dziś, gdy des Prés nie żyje, publikuje więcej utworów niż za życia". Również niektóre kompozycje wcześniej uznawane za Josquinowskie z czasem zweryfikowano jako będące autorstwa kogoś innego. Niektórzy stawiają więc nawet pytanie: gdzie jest prawdziwy des Prés? Alex Ross, publicysta New Yorkera piszący o muzyce, postawił w czerwcowym wydaniu tego magazynu w tekście "The Musical Mysteries of Josquin" tezę, że Josquinowski kanon należałoby okroić może nawet o połowę.

Wygląda więc na to, że Josquin stał się trochę ofiarą własnego sukcesu, ale to dlatego, że jego nazwisko było potężną marką. Podobnie marką stał się już festiwal Musica Divina. Na koncertach najnowszej josquinowskiej edycji pojawiało się regularnie po kilkaset osób, w największym kościele może nawet pół tysiąca.

- Chcemy, żeby ludzie ufali nam jako marce na tyle, żeby przychodzili na koncerty, nawet jeśli nie znają danego artysty - mówi Serwiński. I to się chyba już udało.

Łatwo nie było, głównie dlatego, że w tym roku festiwal wisiał na włosku. Do końca marca pieniędzy odmówiły Ministerstwo Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu oraz miasto Kraków. Szczęśliwie potem okazało się, że odwołanie od decyzji jest skuteczne i jednak jakieś fundusze się znajdą, ale inCanto postanowiła sięgnąć po rewolucyjny pomysł festiwalu społecznego. W pewnym sensie to powrót do korzeni: wysoka kultura musiała na siebie zarabiać przez wieki. Josquin pisał utwory wybitne, ale te musiały się podobać i sprzedawać. Bach pracował u księcia von Anhalt-Köthen ubrany w liberię lokaja. Twórcy Musica Divina chcą, żeby publiczność niejako przejęła festiwal, płacąc regularnie na jego rzecz za pośrednictwem jednego z serwisów i w ten sposób stopniowo uniezależniała go od sponsorów, także instytucjonalnych. Po zaledwie kilku miesiącach od rozpoczęcia tego projektu, impreza ma już 80 stałych patronów, a nie chodzi tu przecież o błyskawiczny sukces. Serwiński ocenia, że to projekt na lata. Tegoroczne przypomnienie o Josquinie na pewno w tym pomoże:

Jako jeden z wielu słuchaczy poświadczam: to się udało. Nie ma już wprawdzie domu, przed którym uczestnicy procesji mogliby, zgodnie z jego życzeniem, zaśpiewać zmarłemu 500 lat temu mistrzowi polifonii jego Pater noster, ale ze wspominków na krakowskim festiwalu z pewnością byłby zadowolony.