Reklama

Rok 1989 pamiętają wszyscy w Polsce. Równie mocno, choć z zupełnie innych względów, utkwił on w głowach pasażerów radzieckiego wycieczkowca. Ale po kolei.

TS Maxim Gorkiy (choć wtedy jeszcze tak się nie nazywał) zbudowało w 1969 roku Howaldtswerke-Deutsche Werft w Hamburgu dla German Atlantic Line. Znany był wtedy jako TS Hamburg. Pod koniec 1973 roku został na bardzo krótko przemianowany na TS Hanseatic. W 1974 sprzedano go Black Sea Shipping Company w Związku Radzieckim. Statek otrzymał imię na cześć pisarza Maksima Gorkiego. W 1992 roku wkrótce po upadku ZSRR, lekko zmieniono zapis w imieniu patrona. Ostateczna nazwa wycieczkowca to Maxim Gorkiy.

Reklama

Tuż po wykonaniu maszyna mierzyła 194,72 m. Jej szerokość to 26,57 m, zanurzenie - 8,27 m, a głębokość 16,40 m. Potrafiła rozwinąć prędkość 41 km/h. Koszt jej budowy to 5,6 miliona funtów.

Choć nigdy nie był używany jako taki, statek miał obsługiwać połączenie między Hamburgiem a Nowym Jorkiem. Był pierwszym dużym liniowcem pasażerskim zbudowanym w Niemczech od 1939 roku.

Transatlantyk

W dziewiczy rejs Gorkiy (wtedy jeszcze Hamburg) płynie 28 marca 1969 roku. Trasa? Cuxhaven w Niemczech aż do Ameryki Południowej. Do 1973 roku Hamburg używano do rejsów po Europie i obu Amerykach.

Kiedy statek trafił do Black Sea Shipping Company, przemianowano go na Maksima Gorkiyego. Był on wówczas pierwszym czterogwiazdkowym wycieczkowcem pod banderą ZSRR, najbardziej luksusową "łajbą".

Od początku swojej "kariery" w radzieckiej Rosji często czarterowano go zachodnioniemieckim touroperatorom. W czerwcu 1974 roku rozpoczął - dwa razy w miesiącu - rejsy po Karaibach z Nowego Jorku.

Gorkiyego dwukrotnie zaatakowano podczas cumowania w San Juan w Puerto Rico. 28 grudnia 1974 r. na pokład rzucono granat, raniąc dwóch członków załogi. Kubańscy wygnańcy, przeciwnicy reżimu Castro, przyznali się do winy.

Z kolei 1 listopada 1975 roku eksplodowały dwie bomby, przymocowane do prawego kadłuba. Nikt nie został ranny i Gorkiy kontynuował rejs do Saint Thomas i Nowego Jorku, zanim poddano go naprawie.

Incydent o innym charakterze miał miejsce, gdy statek wpłynął do Nowego Jorku 18 września 1980 r. Wtedy to władze portu odmówiły prawa do zakotwiczenia z powodu ówczesnego zaangażowania Związku Radzieckiego w wojnę w Afganistanie. Gorkiyego zmuszono do przystanku poza Staten Island. Pasażerów do miasta przetransportowały promy.

We wrześniu 1988 Maksima Gorkiyego - na 20 lat - wyczarterował Phoenix Reisen w Niemczech Zachodnich. Pomimo służby w Phoenix, statek utrzymywał głównie radziecką załogę (później rosyjsko-ukraińską) i barwy ZSRR. Nawet po upadku Związku malowano go w nowych barwach niepodległej Rosji, a nie Phoenix Reisen.

Niespodziewane zderzenie

Dochodzimy do znaczącego 1989 roku. 19 czerwca Gorkiy znajdował się w pobliżu Svalbardu - norweskiej prowincji na Oceanie Arktycznym obejmującej swym zasięgiem archipelag o tej samej nazwie. Największą jego wyspą jest Spitsbergen. Płynął wtedy do Magdalenefjordu, gdzie turyści mieli się wykąpać. 

Nie był przygotowany do kontaktu z lodem, dlatego w rejony Arktyki przypływał latem, gdzie niemal nie spotyka się go w większej ilości - czytamy w książce "Białe. Zimna wyspa Spitsbergen" Ilony Wiśniewskiej. 

Gorkiy miał jednak pecha. Około północy uderzył w dryfujący lód. Kapitan zauważył go wcześniej, lecz nie było szans na wyhamowanie. 

Uszkodził się zręb statku. Woda wpływała przez wiele otworów jednocześnie.

990 pasażerów (w większości Niemców po sześćdziesiątce z zachodniej części kraju) i członków załogi (Ukraińców oraz Rosjan) - głównie w piżamach - weszło do szalup ratunkowych. (Niektóre źródła podają inne dane - 954 osoby - 575 pasażerów oraz 379 członków załogi). 

Na pomoc wysłano statek norweskiej straży przybrzeżnej Senja. Zanim jednak pojawił się na miejscu zdarzenia, minęły trzy godziny. Dotarcie wydłużył gruby lód, przez który łódź musiała zniszczyć.

W tym czasie na wodzie dryfowały szalupy ratunkowe (po siedemdziesięcioro osób w każdej) ze zdezorientowanymi Niemcami, a wycieczkowiec powoli zanurzał się pod powierzchnię.

Relacja pasażerów

Niektórzy opisywali głośny huk i chrobot. Pogoda nie sprzyjała. Za burtą panowała mgła, padał lekki deszcz. Kawałki lodu obijały się o łodzie.

- Po tym, jak zawyły syreny, było trochę gorączkowo. Załoga kazała nam wyjść na pokład i założyć kamizelki ratunkowe. Było zimno i mocno padało - powiedziała w 1989 roku "Los Angeles Times" Marianne Finne, pasażerka z zachodnich Niemiec.

- Moja łódź ratunkowa wciąż uderzała w burtę statku. Ludzie byli bardzo przerażeni, wszędzie był lód. Załoga myślała, że jest uszkodzona. Opuściliśmy ją i wspięliśmy na krę, gdzie czekaliśmy przez około godzinę - relacjonowała 52-letnia Brigitte Fruhwald z Monachium.

Ten kawał lodu, o którym wspomina Niemka miał 15 na 15 metrów.

Temperatura była tuż powyżej zera.  

73-letni Adolf Kuhn przywołał, jak jego szalupa wisiała nad burtą statku przez dłuższy czas, ponieważ było za dużo lodu, aby ją spuścić.

- W końcu zostaliśmy zwodowani, ale były poważne niedociągnięcia, brakowało wody pitnej - dodał. 

Pasażerów z problemami z sercem i innymi schorzeniami przetransportowano helikopterem na Spitzbergen. Przerażone kobiety w futrach narzuconych na nocne koszule wysyłano do szpitala. 

Największa akcja ratunkowa w historii Arktyki

Senja ostatecznie zabrała 500 pasażerów i 181 członków załogi z wycieczkowca. Co warto wskazać, dysponowała miejscami do spania dla 120 osób. Na początku nie było wiadomo, ilu jest rannych, a ilu martwych. Nikt nie przypuszczał, jak rozwinie się akcja ratunkowa.

"Największym wyzwaniem było przewiezienie ludzi z jednego statku na drugi, bo te - ustawione wzdłuż na otwartym morzu - poruszają się względem siebie w niemożliwy do przewidzenia sposób, zbliżają i oddalają, więc każdy człowiek pomiędzy to ogromne ryzyko" - pisze Wiśniewska, cytując Solve Tanke Hovdena będącego w tamtym czasie kapitanem porucznikiem na Senji. O tej największej w historii Arktyki akcji ratunkowej wydał książkę.

Po 20 godzinach Senja - wypełniona po brzegi - dotarła do Longyearbyen na Spitzbergenie.

- To była bardzo udana akcja ratunkowa. Nikt z 611 pasażerów i 379 członków załogi nie został ranny - powiedział wtedy "Los Angeles Times" Leif Eldring, ówczesny gubernator wyspy. 

Pasażerowie pechowego rejsu ze Svalbardu wrócili samolotem do Niemiec. 

Ostatecznie Gorkiy nie zatonął. Załoga Senji powstrzymała ten proces. 21 czerwca wycieczkowiec odholowano na Svalbard, gdzie dokonano szybkich napraw, aby przetrwał powrót do Niemiec. Statek popłynął do stoczni w Bremerhaven. Po naprawie wrócił do służby 17 sierpnia 1989 r.

O Gorkiym było głośno jeszcze w tym samym roku. W grudniu - miesiąc po upadku muru berlińskiego - zawinął na Maltę. To tam spotkali się ojciec pieriestrojki Michaił Gorbaczow i prezydent USA George H. W. Bush. 

Galina za burtą

Mniej głośny, ale spektakularny wyczyn na wycieczkowcu zdarzył się kilka lat przed zderzeniem z dryfującym lodem. W 1985 roku - nagle - za burtę wyskoczyła 26-letnia kelnerka, Galina Władimirowna Łapij. 

Jej upadku z dziesięciu metrów nie słyszał nikt. Sama kobieta nie krzyczała. Do brzegu miała kilkaset metrów. Było jasne, że nie przeżyje. 

A jednak. Przedarła się przez niemal zamarzające wody Oceanu Arktycznego. Znalazła się kilkanaście kilometrów od Longyearbyen. Wycieńczona doczołgała się do jednego z drewnianych domów. Znalazła tam olej silnikowy, którym nasmarowała ciało, by chronić się przed zimnem. Czekała kilka dni. Potem ruszyła dalej.

Nie miała jedzenia, piła wodę ze strumieni. Ogrzewało ją słońce. Temperatura wynosiła około 10 do 13 stopni Celsjusza. 

Rozmówca Ilony Wiśniewskiej - Kare Moy, niegdyś inżynier w norweskiej kompanii węglowej Store Norske - wspomina spotkanie z kobietą. Galina miała na sobie sukienkę. Z zakrwawionych stóp wystawało żywe mięso.

Łodzią zabrał ją do szpitala w Longyearbyen. Oprócz wycieńczenia doznała tylko odmrożeń. Szybko doszła do siebie. Tak szybko, że pod wrażeniem byli nawet lekarze. 

26-latka to pierwsza sowiecka kobieta, która uciekła na Zachód na Spitsbergenie. Chciano szybko wywieźć ją w głąb Norwegii, by wyciszyć sprawę. Ale Galina nie miała ochoty zaczynać nowego życia. Po tygodniowym pobycie w szpitalu wsiadła w samolot i wróciła do domu, do Nikopolu. 

Dziewięć lat później odnalazł ją norweski dziennikarz. Powiedziała mu, że do wody wpadła z powodu północnych wiatrów. Wróciła, bo bardzo kocha matkę. 

Ta przytoczyła prawdziwe kulisy historii Galiny. Z Norwegii poleciała do Moskwy, prosto do szpitala. Leżała tam miesiąc. Potem wróciła pod rodzinny dach.

Okazało się, że 26-latka walczy z problemami psychicznymi. Jednego dnia - już po epizodzie na Spitsbergenie - poszła publicznie spalić swoje ubrania, krzycząc, żeby Reagan odstąpił od gwiezdnych wojen - pisze Wiśniewska. 

Następnie spędziła pół roku w szpitalu psychiatrycznym. Diagnoza? Schizofrenia. W rozmowie z reportażystką przyznała, że "na statku było coś nie tak". 

"Nic nie jadłam od 10 dni, wypijałam co najmniej 30 filiżanek kawy i wypalałam po dwie-trzy paczki papierosów dziennie. Nie spałam w nocy. Wszystko wydawało mi się inne niż wcześniej i w końcu nie mogłam już tego dłużej wytrzymać. Musiałam wydostać się z tego statku. Dlatego" - uzasadniła. 

Skończył w Indiach

Po upadku Związku Radzieckiego Maxima (już nie Maksima) Gorkiyego przeniesiono do floty Sovcomflot. Firma kontynuowała czarterowanie go Phoenix Reisen.

Wycieczkowiec - na tych zasadach - należał do Sovcomflot do 30 listopada 2008 r. 

Nieco wcześniej, 20 sierpnia, maszynę sprzedano Orient Lines. Miała wejść do służby 15 kwietnia 2009 r. pod nazwą TS Marco Polo II, ale w listopadzie 2008 r. anulowano wznowienie działalności Orient Lines. 8 stycznia 2009 r. statek sprzedano na złom, a 26 lutego woda wyrzuciła go na brzeg w Alang w Indiach.

Chcesz porozmawiać z autorką? Napisz: aleksandra.cieslik@firma.interia.pl