Reklama

Tym razem obyło się bez ofiar śmiertelnych. Pożar wybuchł 7 maja, w piątek, o 9 rano na ósmym z 19 pięter osiedla New Providence Wharf w londyńskiej dzielnicy Poplar. Zanim strażnicy przeciwpożarowi podnieśli alarm, ogień był już na trzech piętrach, dym - na sześciu.

Mężczyzna mieszkający po drugiej stronie korytarza od mieszkania, w którym wybuchł pożar, usłyszał pod numerem alarmowym, że ma uciekać z budynku - ale dym wypychał go z przejścia z powrotem do pułapki jego domu. Strażacy z butlą tlenową ledwo trafili po niego na balkon przez kłęby czarnych spalin.

Reklama

Najnowsze wydanie Tygodnika co sobotę w Twojej skrzynce. Zapisz się do newslettera >>

 Podobno pierwsi krzyczeli przechodnie, widzący dym z zewnątrz. Ktoś z mieszkańców powiedział, że o pożarze dowiedział się z grupy sąsiedzkiej na WhatsAppie - jednej z tych, które powinny służyć do pożyczania sobie szklanki mąki albo krzeseł na przyjęcie, do proszenia sąsiadów, by przestali odkurzać, bo dziecko właśnie zasnęło.

A przecież New Providence Wharf był objęte specjalnym programem ochrony przeciwpożarowej. Miał tzw. waking watches - strażników, wynajętych przez miasto, by stanowić żywą straż ogniową jak w strażackich wieżach, znanych nam już tylko z wierszyka Brzechwy o musze.

To trochę absurdalne, że w 2021 roku w największej metropolii Europy powołuje się piesze patrole przeciwpożarowe. Ale nic nie jest zbyt absurdalne, by znaleźć miejsce w historii, która zaczyna się w Grenfell. Wtedy, w 2017 roku, pożar nie obszedł się z londyńskim wieżowcem tak łagodnie. Żywcem spaliły się lub udusiły 72 osoby. Tragedia Grenfell po czterech latach wciąż jest symbolem tego, jak zadowolone z siebie, bogate europejskie miasta traktują "ludzi z blokowisk". I powtarza się - niestety, bynajmniej nie jako farsa.

Grenfell Tower: miarka się przebrała

Tamten pożar wybuchł tuż po północy w kuchni na czwartym piętrze 23-piętrowego wieżowca w North Kensington w zachodnim Londynie. Przed trzecią w nocy. W ogniu stał niemal cały budynek, a zdjęcia z tamtej tragedii wyglądają bodaj czy nie bardziej dramatycznie niż te z 11 września w World Trade Center.

Najprawdopodobniej zaczęło się od lodówki w mieszkaniu zajętym przez Behailu Kebedego, imigranta z Addis Abeby w Etiopii. (W śledztwie zezna on, że kiedy dostał mieszkanie nr 16 w Grenfell Tower, było ono jego pierwszym prawdziwym domem w Anglii. Wcześniej kilka lat mieszkał w schronisku). Pożar wydostał się przez okno i już po pół godziny zajęty był praktycznie cały blok.

Grenfell Tower było zbudowane z łatwopalnych materiałów. Śledztwo wykaże, że decydenci musieli jakoś być tego świadomi i przymknąć oko na ten fakt.

To właśnie dlatego cztery lata później, kiedy ogień zacznie wydobywać się z balkonów New Providence Wharf, zanim jeszcze 125 strażaków skończy pracę, media pisać będą o "pożarze w stylu Grenfell", a stowarzyszenie reprezentujące rodziny ofiar tamtej tragedii zatweetuje "Miarka się przebrała!"

Miasta szczególnych miejsc

Miarka przebierała się cztery lata i, wbrew tweetom stowarzyszenia, nie jest jeszcze przebrana do końca. Kiedy stało się jasne, że ocieplające poszycie budynku produkcji francuskiej firmy Arconic (dwa płaty aluminium z wprasowanym w nie płatem polietylenu) są niezwykle łatwopalne, Londyn oszacował skalę działań, potrzebną by wymienić je na coś mniej niebezpiecznego. Projekt do tej pory nie został przeprowadzony. Proces sądowy, będący skutkiem tamtego tragicznego pożaru, też jeszcze się nie zakończył.

Dlaczego? Być może odpowiedzi udzielił właśnie Behailu Kebede. W sądzie opowiadał on o swoich sąsiadach:

Historia miast XX wieku to historia tworzenia właśnie takich "szczególnych miejsc". Tygli, w których tworzyłyby się mocne więzi. Tygli, z którymi wiążą się pojęcia takie jak ubóstwo i imigracja. Ostatecznie, łatwopalne mrowiska ludzi nie są problemem bogatych, bo ci mieszkają w domkach na przedmieściach. Historia pożaru w Grenfell i zaniedbań po tej wielkiej, ostrzegawczej katastrofie, idealnie pokazuje, co robimy wciąż nie tak.

"Na szczęście nie mamy pieniędzy!"

Matką wszystkich blokowisk, jak określił to w "Bryle" Tomasz Sachanowicz, jest otwarta w 1952 roku Jednostka Marsylska, zaprojektowana przez wybitnego architekta Le Corbusiera. Dziś takie jak ona, gigantyczne bloki mieszkalne są mniejszością, ale wielkie blokowiska, wyrosłe z tej samej idei zbiorowego osiedla, to stały element pejzażu miast na całym świecie.

Jednostka Marsylska. Blok na ponad 330 mieszkań z widokiem na góry i krajobraz nadmorski był próbą znalezienia ideału szafki z przegródkami na wszystkie nasze życia.

Architekci żywili przekonanie - w jakimś stopniu żywią je do dzisiaj - że pełnia tych żyć nie jest możliwa do osiągnięcia, jeśli części z nich nie będziemy toczyć jako zbiorowość: korzystając ze wspólnych pralni, placów zabaw, przedszkoli, ale też zwyczajnie spotykając się na szerokim korytarzu w oczekiwaniu na windę. Dzisiaj, w pandemicznym lockdownie, mieliśmy okazję docenić prozaiczne podwórko z małym placem zabaw dla dzieci - świetną alternatywę dla zamkniętych na czas nieokreślony kin, sal zabaw i parków linowych.

"Na szczęście nie mamy pieniędzy!" - te słowa skierował do ministra budownictwa Francji w 1952 roku sam projektant jednostki Le Corbusier. Na szczęście, bo dzięki tej prostej oszczędności architekta było łatwiej wychwycić błędy budowlane.

Opisywał on: "brakowało koordynacji [prac], a robotnicy, którym było wszystko jedno, nawet w obrębie ich własnego fachu, nie współpracowali sami ze sobą. Na przykład betoniarze i stolarze, którzy robili szalunki, robili je z przekonaniem, że defekty (jak zazwyczaj się dzieje) będą wygładzone kielnią, zagipsowane albo zamalowane". Tymczasem Le Corbusier nie planował niczego zasłaniać ani niczego gipsować.

Architekci chcą dobrze

Defekty były jednak widoczne. Czasem dzięki temu dało się je naprawić ("Udało mi się pozyskać niewielką sumę z ministerstwa, by zapłacić betoniarzowi, Sardyńczykowi, który rozumie swoje rzemiosło"), czasem to właśnie one pokazały, zdaniem Le Corbusiera, piękno projektu.

Surowy beton to po francusku béton brut. Stąd nazwa brutalizm - styl surowy i monumentalny, choć, jak się często miało okazywać, brutalny także dla ludzi.

Architekci zawsze chcieli dobrze. U polskiego ucznia Le Corbusiera Oskara Hansena spółdzielnia Osiedle Młodych zamówiła osiedle na kilkanaście bloków, mając zaledwie kilka wind z przydziału w gospodarce planowej. Hansen długo planował osiedle, w którym nikt nie będzie musiał chodzić po schodach, jeśli nie jest do tego zdolny. Jeszcze dłużej przekonywał władze do swojego planu: połączenia licznych bloków zewnętrznymi galeriami tak, by z każdej windy można było dostać się do każdego mieszkania kwartału.

W końcu powstało. Osiedle Przyczółek Grochowski, dziś znane jako Pekin. Przeklęte arcydzieło, wstęga spiętych galeriami bloków wśród zieleni, z pewnej perspektywy największy budynek mieszkalny w Warszawie.

Filip Springer, biograf Hansena i jego żony Zofii: "Gdy w końcu rusza budowa, Hansenowie akurat są za granicą. Budowlańcy korzystają z tej okazji i przekonują urzędników, że pomysłów architektów nie da się zrealizować. Dostają zielone światło, by stawiać bloki po swojemu. Im zależy tylko na jednym - ma być normalnie".

Prawo blokowiska

Na Przyczółku Grochowskim nie było wielkich tragedii - było za to wielkie rozczarowanie mieszkańców (w latach 70. "Express Wieczorny" pisał, że przydziału na mieszkanie tam "nie oblewa się, tylko zapija"). Swój kryzys przeszła Jednostka Marsylska - dziś cieszy się świetną prasą, ale siostrzane projekty, których w sumie powstało pięć, już nie tak bardzo.

"Na bloki" - czy to w Europie, czy w Ameryce - tak zwani porządni ludzie boją się zapuścić. Wrocławski "Manhattan" dziś znowu jest misterem miasta po pieczołowitym przywracaniu należytej świetności, ale dwadzieścia lat temu jego korytarze wyglądały jak sceneria z postapokaliptycznych filmów.

Aby zobaczyć, co stało się ze snami o wielkich projektach mieszkaniowych, zwróćmy się właśnie do kina: francuska "Nienawiść" z młodym Vincentem Casselem (1995) i bardzo zbliżeni w wymowie "Nędznicy" (2019) pokazują podskórny kryzys paryskich społeczności imigranckich, który kipi lub lada moment może wykipieć. Być może jeden z najlepszych seriali w historii telewizji, "Prawo ulicy" ("The Wire"), ma dwie scenerie: policjantów z centrum Baltimore i przestępcze środowisko "z bloków".

Bloki są nie tylko scenerią, są zbiorowym bohaterem wydarzeń, akceleratorem społecznych i emocjonalnych napięć, które popychają do przodu akcję opartą o chuligaństwo, narkotyki, przemoc.

Biedni biali, biedni czarni

Najgłośniejszym przykładem wszystkich zaniedbań pozostanie chyba amerykańskie osiedle Pruitt-Igoe w St. Louis. Zbudowane w 1952 roku, zostało zburzone już 20 lat później. Zburzone, bo władze i mieszkańcy uznali, że projektu osiedla socjalnego nie ma nawet jak uratować.

Idea była tyleż prosta, co na tamte czasy odkrywcza: przenieść ludzi z prowizorycznych slumsów do porządnych bloków z podstawowymi udogodnieniami sanitarnymi i mieszkaniowymi. Bloki powstały częściowo zgodnie z ważnymi i dobrymi postulatami Międzynarodowego Kongresu Architektury Nowoczesnej (CIAM). Ich architekt Minoru Yamasaki był wschodzącą gwiazdą międzynarodowej sceny; za 30 lat zaprojektuje legendarne dwie wieże World Trade Center.

Ale inwestorzy wiedzieli swoje; zrobili ciemne klatki schodowe, windy zatrzymujące się na co trzecim piętrze - rozwiązania, które raczej nie ułatwiają życia i nie gwarantują ludziom bezpieczeństwa. Swoje dodali planiści miejscy - osiedle nie stało się osiedlem, "rzeka przestrzeni publicznej", którą zakładał projekt, pozostała rozlewiskiem betonu. Nigdy nie pojawiły się place zabaw dla dzieci, na które przewidziane było miejsce w każdym budynku.

W Ameryce ciągle ktoś pytał: dlaczego musimy to wszystko dawać biedakom? Nie wystarczy im dach nad głową? Głównym zmartwieniem zatroskanych miast stało się to: jak mało dać biednym, żeby nie mieli niesłusznego poczucia, że dostają więcej niż zasługują.

Aha, jeszcze jedno: Pruitt-Igoe było osiedlem segregowanym. 33 budynki rozdzielone drogą dojazdową to w zasadzie dwa osiedla: dla biednych białych i dla biednych czarnych.

Kiedy chuligan wybił pierwszą szybę, nikt jej pewnie nie wymienił. To problem osiedla biednych. Dostali od nas mieszkania, mamy jeszcze płacić za ich wybite szyby? Ale, jak wiedzą dziś wszyscy miejscy planiści, za pierwszą wybitą szybą zawsze idą kolejne, a dewastacja rozprzestrzenia się jak wirus. "Porządni obywatele" uciekają, pustostany zmieniają w meliny, meliny pogarszają do końca reputację miejsca, osiedle znika z mapy. W tym przypadku dosłownie.

Setki machnięć rąk

Grenfell Tower ocieplono "po taniości", z naruszeniem procedur bezpieczeństwa - materiałem, który, co dziś wiemy na pewno, nie spełniał żadnych brytyjskich standardów ogniotrwałości. Podczas ocieplania budynku wymieniono także bojlery, ale - żeby było taniej - bez usuwania starych, blisko wejścia.

Drzwi mieszkań przestały otwierać się na oścież. Korytarze zostały zwężone przez instalację nowych rur. Tymczasem ubogi Behailu Kebede, w którego mieszkaniu wybuchł ogień, wynajmował łóżka dwojgu innym etiopskich imigrantów.

Kiedy w 2017 budynek stał w płomieniach, ratownicy nie wiedzieli nawet, ilu ludzi powinno być w środku. Wiadomo było tylko, że za dużo, że blok był przepełniony, że być może drogi ewakuacji zostały odcięte. Że wiadro z mopem w przedpokoju stało się problemem systemowym, naruszeniem zasad bezpieczeństwa.

Dziesiątki takich źle postawionych mopów i jedno machnięcie ręką urzędnika decydującego o pokryciu budynków, zsumowały się do pożaru z dziesiątkami ofiar śmiertelnych.

Blokowiska świata to setki machnięć rąk i tysiące zatarasowanych przejść i dziesiątki tysięcy wybitych szyb, których nikt nie kwapi się wymienić. Raz wybucha pożar, kiedy indziej dochodzi do zamieszek (jak bitwa na klatce schodowej w filmie "Nędznicy", inspirowana autentycznymi paryskimi wydarzeniami) albo trzeba wyburzyć całe osiedle.

Cztery lata po pożarze w Grenfell Tower śledztwo w sprawie pożaru nie jest jeszcze zakończone. 45 budynków w Anglii czeka ciągle choćby na rozpoczęcie prac nad wymianą poszycia, choć termin przekroczony jest już o rok.

To, jak widać, tylko jedno machnięcie ręką więcej.