Niepodległościowe marzenia na Grenlandii nie są niczym nowym. Mówi się o nich od kilkudziesięciu lat, a dokładnie od momentu, kiedy Grenlandia przestała być duńską kolonią. W roku 1953 władze w Kopenhadze zdecydowały, że wyspa stanie się integralną częścią Królestwa Danii, a jej mieszkańcy otrzymają duńskie obywatelstwo. Podjęto decyzję o modernizacji regionu, wprowadzając dokładnie takie same standardy, jak w Danii, począwszy od systemu edukacyjnego, poprzez system zdrowotny, na infrastrukturze i systemie sądownictwa skończywszy.
Grenlandczycy chcieli jednak więcej, bo większość decyzji dotyczących ich ziem zapadała w Kopenhadze, co było dla nich wyjątkowo krzywdzące. Dopiero końcówka lat 70. ubiegłego wieku przyniosła istotne zmiany, a mianowicie autonomię. Oznaczało to utworzenie lokalnego rządu (Landsstyret) i parlamentu (Inatsisartut). Nowe władze mogły podejmować więcej decyzji w sprawach wewnętrznych i tworzyć lokalne prawo. Kopenhaga zachowała prawo do kontrolowania polityki zagranicznej, sądownictwa i finansów, choć zezwolono Grenlandczykom na wprowadzenie własnego systemu podatkowego.
Kolejnym etapem uniezależniania się od duńskiego rządu było referendum w roku 2008, które doprowadziło do jeszcze większych zmian. Mieszkańcy wyspy otrzymali swoją narodowość, co oznaczało, że na ich duńskich paszportach zaczęto wpisywać także tę grenlandzką. Ich język stał się oficjalnym językiem urzędowym, a lokalne władze uzyskały kontrolę nad tutejszymi zasobami naturalnymi, co oznaczało, że rząd w Nuuk mógł podejmować decyzje, z kim prowadzi interesy. Dlatego nieprawdą są teorie Donalda Trumpa, że wyspa potrzebna jest m.in. ze względu na ważne zasoby, gdyż amerykańskie firmy już dawno mogły prowadzić na wyspie swoje interesy chociażby w górnictwie.
Donald Trump już w roku 2019 mówił o możliwości zakupu wyspy. Zrobił to na łamach "The Wall Street Journal", przyznając, że kilkukrotnie rozmawiał na ten temat ze swoimi doradcami. To właśnie wtedy pierwszy raz doszło do napięć w sprawie Grenlandii na linii Waszyngton-Kopenhaga. Skończyło się to odwołaniem planowanej wizyty Trumpa w stolicy Danii, po tym jak rząd królestwa odmówił jakichkolwiek negocjacji na temat sprzedaży wyspy. Do pomysłu wrócił po ubiegłorocznych wyborach prezydenckich w USA, sugerując podczas jednej z konferencji prasowych, że może to zrobić nawet siłą. Jego sugestie były przyczyną zorganizowania przedterminowych wyborów na Grenlandii, które zgodnie z planem miały się odbyć w roku 2026.
Premier Grenlandii odebrał słowa Trumpa jako niebezpieczne, bo mogły doprowadzić do olbrzymich napięć geopolitycznych, gdyż surowcami oraz drogami morskimi wzdłuż wybrzeży Grenlandii zainteresowane były także Chiny i Rosja. Dodatkowo Múte Bourup Egede chciał skorzystać z okazji, żeby zawalczyć o niepodległość, która była w programie jego partii, choć nie zakładała tego w szybkim czasie.
Gdy odwiedziłem Grenlandię w połowie stycznia tego roku, na temat przyszłości mówiło się bardzo dużo. W dniu mojego przylotu ukazał się amerykański sondaż, który podchwyciły wszystkie światowe media. Wynikało z niego, że 57 proc. mieszkańców Grenlandii jest za przyłączeniem do Stanów Zjednoczonych. Na wyspie pojawili się też komicy kanadyjskiej grupy Nelk Boys, którzy na ulicach rozdawali ludziom 100-dolarowe banknoty, jeżeli ci opowiadali się za przyłączeniem do USA. Co prawda komicy są znani z kontrowersyjnych pranków i prowokacji, a do tego pochodzą z Kanady, a nie USA, ale znani są z zamiłowania do Donalda Trumpa. Ta akcja mocno rozwścieczyła wielu mieszkańców Nuuk, bo to oni stali się miejscem tego pośmiewiska. Tego dnia spotkałem się z politykami większości partii, pytając ich o to, czy faktycznie dla Grenlandii najlepszym rozwiązaniem byłoby przejście pod amerykańską flagę. I to wtedy usłyszałem właśnie, że absolutnie nie. To były opinie partii lewicowych, centroprawicowych, jak i populistów, którzy bardzo ciepło wypowiadali się o Donaldzie Trumpie, ale jasno stawiali granicę. Niepodległość tak, ale nie przyłączenie do USA. I to właśnie te stanowiska dały mi wiele do myślenia i podejrzewania, że amerykański sondaż, z którego wynika, że większość Grenlandczyków chce być Amerykanami, jest po prostu fejkiem.
Atmosfera w Grenlandii zmieniała się coraz bardziej. Do Nuuk przyjeżdżało coraz więcej dziennikarzy, wszyscy prowadzili na ulicach łapankę mieszkańców wyspy, którzy mieli być bohaterami telewizyjnych, radiowych i prasowych sond na temat tego, czy lubią Donalda Trumpa, czy też nie. I to właśnie w tym czasie premierowi Grenlandii zaświeciła się czerwona lampka, że zbliżające się wybory mogą zostać zmanipulowane. Podczas spotkania z liderami wszystkich partii tuż przed lutowym posiedzeniem parlamentu miał powiedzieć, że wybory trzeba przeprowadzić w marcu, a nie kwietniu, bo obawia się, że przeciąganie głosowania w czasie może doprowadzić do tego, że ktoś z zewnątrz może zacząć ingerować w wybory.
Lokalne partie szybko ruszyły z kampanią wyborczą, a głównym tematem nie był Donald Trump i jego słowa o przejęciu wyspy, a przyszłość Grenlandii. Oczywiście dwa tematy są ze sobą powiązane, ponieważ Donald Trump sprowokował Grenlandczyków, ale tutejsza scena polityczna uznała, że po reformach z 1979 i 2009 roku warto znów porozmawiać o większej autonomii lub niepodległości. Populistyczna i nacjonalistyczna partia Naleraq zaproponowała natychmiastowe rozpoczęcie procesu niepodległościowego i odrzucenie duńskiej korony. Ugrupowanie IA premiera Egede oraz socjaldemokraci z Siumut proponowali, aby do pełnej niezależności dobrze się przygotować, co oznaczałoby, że taki proces byłby przeprowadzony za kilka, a może nawet kilkanaście lat. Tylko centroprawicowy Demokraatit i liberalny Atassut opowiadały się za pozostaniem pod duńską koroną, choć z koniecznością wywalczenia jeszcze większej autonomii.
W czasie kampanii wyborczej powstały tak naprawdę dwa duże sondaże i każdy z nich przeprowadzony został pod koniec stycznia. Wynikało z nich jasno, że największe szanse na zwycięstwo mają ci, którzy chcą niepodległości. Temat odłączenia się od Danii i ułożenia sobie na nowo relacji z partnerami stał się głównym tematem. Niemal było pewne, że po wyborach może dojść do przełomu, który zakończy się jasną deklaracją wyborców co do chęci niepodległości.
Ale by zrozumieć intencję Grenlandczyków, trzeba pójść trochę dalej, a raczej głębiej. Podczas tej kampanii wyborczej rozmawiano przede wszystkim o przyszłości wyspy, która ma ogromny potencjał, a nie jest on wykorzystywany. Spierano się o system zdrowotny, który jest lepszy od tego, który Inuici mają np. na Alasce, ale ma wiele deficytów. Pojawił się temat grenlandzkiej gospodarki i rynku pracy, który przechodzi ogromny kryzys, bo brakuje rąk do pracy, szczególnie wykwalifikowanych pracowników. Stąd też zabiegi o zagranicznych pracowników, którzy coraz częściej przyjeżdżają tu z dalekiej Azji, np. Filipin czy Tajlandii. To już blisko 2 tys. osób na blisko 60 tys. mieszkańców tej wyspy. Ludzie mówili też dużo o młodzieży, która coraz częściej boryka się z dużymi problemami psychicznymi, co w wielu przypadkach kończy się samobójstwami. W końcu debatowano o infrastrukturze, która wiele pozostawia do życzenia. Na tej gigantycznej wyspie jest zaledwie 150 km dróg, konieczne są duże inwestycje w branży energetycznej, transportowej i telekomunikacyjnej. Publiczne debaty na wszystkie te tematy kończyły się jednym retorycznym pytaniem: zrobimy to sami czy jednak trzeba liczyć na Danię?
Po kilku dniach roztopów, wichur i opadów deszczu, w dniu wyborów w stolicy Grenlandii zaświeciło słońce. Ludzie już rano ruszyli do urn w lokalu wyborczym w Nuuk, w hali sportowej, gdzie głos mogło oddać blisko 14 tys. osób. W mniejszych miejscowościach i licznych osadach to głosowanie, a raczej przygotowania do wyborów, wyglądały dość egzotycznie. Urny i karty były dowożone saniami, skuterami, a nawet łodziami, jeśli pozwoliło na to niezamarznięte morze.
Ludzie stali w kolejkach do urn, a przed lokalami panowała radosna atmosfera. Ponieważ partyjna agitacja nie była zabroniona, wszystkie partie organizowały pikniki, rozdając jedzenie i ciepłe napoje. A przy tym wszystkim nie było żadnych kłótni i awantur - każdy szedł oddać swój głos, wiedząc, że robi to w dobrej wierze. Grenlandczycy, z którymi rozmawiałem, mówili mi zgodnie, że robią to dla swoich dzieci i wnuków. I śmiali się trochę z zagranicznych mediów, które wciąż wypytywały głosujących o Donalda Trumpa, jakby to jego wybierali na grenlandzkiego prezydenta, chociaż takiej funkcji nie ma.
Tuż po godzinie 18:00 czasu lokalnego w kilku restauracjach w Nuuk zaczęły się zbierać sztaby wyborcze. Takie spotkania były otwarte dla każdego. Tym, którzy chcieli oglądać pierwsze wyniki i powyborcze debaty polityczne w telewizji, przygotowano napoje i małe przekąski. Większość była przekonana, że wyniki wyborów z 11 marca pokryją się ze wcześniejszymi sondażami. Tymczasem około północy... niespodzianka.
Lokalna telewizja KNR podała, że zwycięzcą tych wyborów jest centroprawicowa partia Demokraatit, która zdobyła prawie 30 proc. głosów. Ugrupowanie młodego grenlandzkiego polityka Jensa Frederika Nielsena jest przeciwnikiem niepodległości i chce szybkich reform i ekonomicznego przyśpieszenia pod duńską koroną. Sukces odnieśli też populiści z Naleraq, ale trudno im byłoby rozmawiać z innymi partiami, które z dystansem podchodzą do planów i teorii partii Pele Broberga. Jens Frederik Nielsen w rozmowie ze mną przyznał, że zamierza szybko rozmawiać o tworzeniu koalicji i ma nadzieję, że inne partie dadzą coś z siebie i będą chciały z nim współpracować.
Wyborcza noc była długa, ale już przed południem następnego dnia młody Nielsen zaczął kontaktować się z innymi partiami, by w najbliższych dniach zacząć rozmawiać o tworzeniu nowego rządu. Na początek wygrany chce sondować, z kim będzie mógł konkretyzować rozmowy. Nieoficjalnie mówi się, że będzie to ugrupowanie dotychczasowego premiera. Ale w czwartek rozmowy odbywały się jeszcze w innym gronie.
W czasie, gdy w Nuuk rozpoczęto nową polityczną układankę, znów odezwał się Donald Trump, który powtórzył swoje słowa, że chce przejąć Grenlandię. Ale te słowa odebrane zostały tutaj z uśmiechem. Kilku lokalnych polityków powiedziało wprost: o losach Grenlandii zadecydowali już Grenlandczycy i to niczego nie zmieni. I tak pozostawmy to bez komentarza. Bo pewnie jeszcze nieraz amerykański prezydent upomni się o arktyczną wyspę, traktując ją czysto biznesowo, bez oglądania się na mieszkańców tego regionu.