Gdzie się podziały sasanki? Oczywiście nie wszystkie zostały zadeptane przez dzieci. - Dawniej ludzie kosili łąki, wypasali owce. To był klasyczny wypas ekstensywny, rośliny nie były zgryzane do ziemi - mówi Marcin Tosza z UM w Jaworznie. To właśnie owce są cichymi bohaterami naszej historii. Zgryzają co trzeba, a ich delikatne racice wydeptują dokładnie tyle ziemi, by siewki mogły się rozwijać. Kiedy owiec zabrakło, łąki zaczęły stopniowo zarastać.
- Weszły ekspansywne gatunki orlica, paproć, która dorasta nawet do jednego metra, jeżyna, a także drzewa: topola osika i sosna. - Mówi prof. Barbara Tokarska-Guzik z UŚ, która monitorowała te stanowiska na zlecenie UM w Jaworznie. I dodaje: - Te rośliny nie tylko mocno zacieniają podłoże, ale zostawiają grubą warstwę liści zalegających w okresie wiosenno-zimowym. W takich warunkach nasiona nie mogą kiełkować, nieliczne siewki nie rozwijają się, ubywa pędów wegetatywnych. Większe wieloletnie kępy zwracają uwagę. To właśnie one były wykopywane.
Ustanowienie powierzchniowego pomnika przyrody w 1981 roku nie pomogło. - Nie tylko pomylono odmianę sasanki w ustawie, ale w końcu całkowicie zaprzestano koszenia oraz wypasu i być może to był największy błąd. Dopiero dużo później zrozumiano, że niezbędna jest ochrona czynna. W międzyczasie straciliśmy w Polsce ogromną ilość muraw kserotermicznych - mówi Marcin Tosza.
Pomnik Sadowa Góra, potocznie nazywany Rezerwatem Sasanka, został zniesiony w 2019 r.
Ale, jak przeczytacie dalej, w tej historii nastąpi jeszcze niespodziewany zwrot akcji.
Rośliny o pięknych dużych kwiatach najbardziej chwytają ludzi za serce. Mniej wzruszeń wywołują halofity, które przystosowały się do życia na zasolonym podłożu. Prof. Leszek Kucharski z UŁ opowiada o rezerwacie halofilnym "Błonie". - Utworzono go jeszcze w latach 70. na terenach gminnych, wbrew woli mieszkańców, co doprowadziło do konfliktów i nieprzyjemnych incydentów. Wcześniej z pastwiska mogli korzystać wszyscy. W tamtych czasach uważano, że rezerwat to świątynia, którą należy ogrodzić i zakazać wstępu. To był błąd. Należało te łąki kosić. W ten sposób zniszczono roślinność częściowo lub całkowicie w wielu rezerwatach halofilnych.
Ostateczny cios dla istnienia rezerwatu zadała kopalnia rudy żelaza w Łęczycy. Odwadnianie złóż przyczyniło się do opadania wód gruntowych. Kiedy do gleby zaczęło dopływać zbyt mało solanki z głębszych warstw, gatunki halofilne wyginęły. Wrażliwe słonorośla nie wytrzymały konkurencji z roślinnością łąkową. Rezerwat, który istniał już tylko na papierze, zniesiono w 2013 roku.
W okolicach Jeziora Bytyńskiego to mieszkańcy walczyli o utrzymanie rezerwatu jak lwy.
- Duża część lokalnej społeczności nie zgadzała się z decyzją RDOŚ-u w Poznaniu. Nikt jej z nami nie konsultował, informacja bardzo późno do nas dotarła. Naciskaliśmy na samorząd gminny i zorganizowano spotkanie z przedstawicielami RDOŚ-u, ale nie zostaliśmy potraktowani jak współgospodarze terenu tylko petenci, którzy nie wiadomo czego chcą - opowiada pani Ewa Jańczak z Kaźmierza. Powstała facebookowa strona "Przywrócić rezerwat 'Wyspy na Jeziorze Bytyńskim'", organizacje ekologiczne sprzeciwiały się decyzji. Bez skutku.
Rezerwat został utworzony w roku 1980 na sześciu wyspach wraz z otaczającymi je pasami szuwarów, w celu ochrony miejsc lęgowych ptaków wodnych i błotnych, szczególnie mewy śmieszki, która tworzyła tam kolonie liczącą 3 tys. par lęgowych. Dogodne warunki ptaki zawdzięczały tym razem nie owcom a krowom. Kiedy po likwidacji PGR w Piersku wypasu zaprzestano, wyspy zaczęły zarastać.
W latach 2004-2006 ratowaniem siedliska zajęło się Polskie Towarzystwo Ochrony Przyrody "Salamandra". Nad projektem pracował między innymi ornitolog Przemysław Wylęgała. - Próbowaliśmy przywrócić kolonie śmieszek i innych mew na tej wyspie. Wycięliśmy część roślinności, był prowadzony wypas. Miejsce stało się przyjazne dla ptaków i być może mewy powróciłyby, gdyby projekt udało się kontynuować. Niestety, bydło należało do gospodarstwa, w którym zmienił się właściciel i krowy nie były dłużej udostępniane.
Przemysław Wylęgała uważa, że rezerwat powinien był pozostać. - RDOŚ się uparł, że walory zostały utracone, ale moim zdaniem była to decyzja mocno chybiona - mówi. - Wyspy to nie tylko mewy, ale też wiele innych ptaków. W czasie trwania projektu na jednej z wysp zagnieździł się bielik. Występują tam kanie czarne, bąki, błotniaki stawowe, gęsi gęgawy i wiele innych gatunków. Należało zmienić cel ochrony i rezerwat powinien dalej funkcjonować, zwłaszcza że nad tym jeziorem jest duża presja zabudowy. Ptaki wodno-błotne mają się coraz gorzej, bo presja na zbiorniki wodne w ogóle jest bardzo duża i to było jedno z ostatnich miejsc w okolicach Poznania, gdzie miały spokój.
Według przyrodników rezerwat był niewygodny, bo działania ochrony czynnej wymagają kosztownych i trudnych logistycznie zabiegów. Krowy trzeba na wyspy dowieźć. - RDOŚ-e lubią plany ochrony, przy których nic nie trzeba robić - mówi Przemysław Wylęgała.
Zdaniem rzecznika prasowego RDOŚ w Poznaniu zmiana celu ochrony była rozważana, jednak po opiniach Regionalnej Rady Ochrony Przyrody rezerwat został zlikwidowany w 2015 roku.
W 2016 r. utworzono na Jeziorze Bytyńskim zespół przyrodniczo-krajobrazowy. Jest to znacznie mniej restrykcyjna forma ochrony.
Jaka jest skala zjawiska? - Wszystkie rezerwaty nieleśne są zagrożone, bo trzeba je użytkować i to w określony sposób - twierdzi prof. Leszek Kucharski. Tę opinię podziela prof. Barbara Tokarska-Guzik. - Jednym wyjściem jest ochrona czynna - zaznacza.
- W naszej szerokości geograficznej sukcesja dąży do lasu. To jest końcowa forma - tłumaczy prof. Leszek Kucharski. - Jednak las to siedlisko stosunkowo ubogie. Dla przykładu, na niezwykle bogatych łąkach trzęślicowych można było spotkać do 50 gatunków na 25m2, w tym wiele roślin kwiatowych, kosaćców, storczyków. Te łąki rosły na glebach bardzo ubogich i były koszone jesienią, często co drugi sezon. Taki sposób użytkowania spowodował, że wytworzyła się specyficzna kombinacja gatunków. Siano nie było wykorzystywane jako pasza, tylko jako podściółka lub do tzw. gacenia budynków. Zaprzestanie koszenia ręcznego, ale też nawożenie, podsiewanie trawami i wpuszczanie ciągników sprawiło, że łąki trzęślicowe praktycznie wyginęły - dodaje profesor.
Nawet niektóre typy lasów wymagają wypasu. - Na powstanie tzw. dąbrowy świetlistej, która wygląda jak zadrzewiona łąka, miał wpływ wypas bydła w lasach o odpowiednim podłożu. Te lasy giną, bo ich ochrona jest kosztowna. Żaden rolnik się tego dobrowolnie nie podejmie, bo to obniża jego dochody. - mówi prof. Kucharski.
W Polsce ustanowiono 10 form ochrony przyrody, za które odpowiedzialne są różne podmioty i szczeble administracji. Na przykład za rezerwaty odpowiadają RDOŚ-ie, a za pomniki przyrody - gminy.
- Ochronę czynną cennych siedlisk przyrodniczych prowadzą w Polsce parki narodowe, Regionalne Dyrekcje Ochrony Środowiska, głównie w rezerwatach i nieliczne organizacje społeczne. Wobec skali potrzeb jest to kropla w morzu. Muraw kserotermicznych 20, 30 lat temu było w Polsce kilka tysięcy hektarów i taka powierzchnia wymaga objęcia działaniami ochronnymi, najczęściej wypasem. W tej chwili w ramach ochrony czynnej w całej Polsce regularnie wypasa się kilkadziesiąt hektarów muraw. Reszta jest nieużytkowana i zanika, choć ochrony tych siedlisk wymaga od nas Unia Europejska - podkreśla dr Andrzej Jermaczek z Klubu Przyrodników.
Jak radzą sobie RDOŚ-ie? Według danych ze strony GDOŚ czynną ochronę muraw kserotermicznych prowadzą RDOŚ w Bydgoszczy (w latach 2020-2021 będzie obejmować ok. 32 ha) i w Krakowie (wypas 31 ha, wycinka i koszenie 26 ha). To kropla w morzu.
Raport Głównego Inspektoratu Ochrony Środowiska z monitoringu muraw kserotermicznych też nie napawa optymizmem. Czytamy w nim: "Generalnie, nastąpiło pogorszenie stanu ochrony (..). Główną przyczyną złego stanu, jak również pogorszenia się ocen jest zarastanie muraw przez drzewa i krzewy oraz gatunki ekspansywne, w tym także gatunki obce, inwazyjne", "Spośród 52 monitorowanych stanowisk działania ochronne są prowadzone jedynie na 17 z nich. Są to: wypas owiec lub krów". Murawy kserotermiczne to ciepłolubne łąki, niezwykle bogate przyrodniczo.
Jeszcze gorzej ma się sprawa z ochroną miejsc, za które odpowiadają gminy, co wykazał miażdżący raport NIK-u. Tylko 7 proc. kontrolowanych gmin zostało ocenionych pozytywnie. Dane nieodpowiadające stanowi faktycznemu, brak aktualnych planów ochrony środowiska i wiedzy o stanie obiektów, niespełniające wymogów akty prawne, nierzetelne sprawozdania, brak wydatków związanych z utrzymaniem chronionych miejsc chronionych "mimo niewątpliwych potrzeb w tym zakresie, o czym gminy często nawet nie posiadały wiedzy", brak kontroli, zabezpieczania i oznakowania to część długiej listy nieprawidłowości. Ta sytuacja niewiele się zmieniła. Kiedy dzwonię do Centralnego Rejestru Ochrony Form Przyrody, słyszę, że trudno o miarodajne dane, "bo gminy nie wywiązują się ze swoich obowiązków".
W efekcie, ochrony czynnej podejmują się organizacje społeczne. Ale państwo nie ułatwia im działalności. Dr Andrzej Jermaczek wyjaśnia: - Klub Przyrodników jako organizacja społeczna, przez wiele lat nabywał grunty, na których prowadził i nadal prowadzi ochronę czynną i tam programy ochrony siedlisk rozwijały się najlepiej, ponieważ mieliśmy gwarancję kontynuacji. W tej chwili organizacje społeczne nie mogą już kupować gruntów, za wyjątkiem działek do 1 hektara, a i tak Krajowy Ośrodek Wsparcia Rolnictwa ma prawo pierwokupu. Od pięciu, sześciu lat grunty może nabywać tylko rolnik indywidualny na obszarze własnej gminy. Wszystkie inne transakcje są obwarowane wnioskami do KOWR-u. Mówimy tu też o działkach, które niejednokrotnie są bardzo rozdrobnione i mają wielu właścicieli. Samo dojście do tego, co jest czyje, i dotarcie do tych osób, może być bardzo skomplikowane. Potem trzeba przekonać ludzi do sprzedaży, z niemałym trudem zebrać środki, a na koniec KOWR może odrzucić wniosek.
Problemem są też pieniądze. - Zanikające siedliska, aby je zachować, powinny być użytkowane w sposób tradycyjny, koszone, wypasane, czego w tej chwili nikt już nie chce robić. Wymaga to środków. Korzystamy z programu LIFE, ale większość z projektów obejmuje powierzchnie kilkudziesięciu hektarów, a potrzeby są naprawdę duże - podkreśla dr Jermaczek.
- Sponsorzy bardzo niechętnie finansują projekty, które muszą trwać wiele lat. Oni ciągle chcą czegoś nowego - dodaje Przemysław Wylęgała, PTOP "Salamandra".
A chodzi tu o niemałe pieniądze, co widać na przykładzie projektu BIOGALMANY, w ramach którego sasanka otwarta (Pulsatilla patens) jest przywracana na historyczne stanowiska w Jaworznie (jednej z niewielu gmin, które dobrze wypadły w raporcie NIK-u).
- Jeśli podsumować koszty, jedna sadzonka to ok. 1200 zł - mówi Marcin Tosza. - Były ogromne problemy ze znalezieniem odpowiedniego materiału genetycznego, trzeba było uzyskać odpowiednie zgody na jego pobranie. Sasanka była namnażana in vitro na UJ i udało się nam wysadzić 100 sztuk na terenie Jaworzna. Nie na Sadowej Górze, gdzie warunki radykalnie się zmieniły, ale w innych historycznych siedliskach. Choć nie nagłaśniamy tych miejsc, już ukradziono nam kilka sztuk. To aż boli. Sasankę ogrodową można kupić za 5 zł. Z przerażeniem myślę o tym, że nasze dzikie sasanki odtwarzane z takim wysiłkiem mogą skończyć w ogródku - dodaje. Przesadzane sasanki najczęściej obumierają.
Finansowane z Funduszy Europejskich BIOGALMANY prowadzi Uniwersytet Śląski, a głównym celem projektu jest ochrona i wzmocnienie różnorodności biologicznej muraw galmanowych. - Warunkiem występowania tych muraw jest zawartość w podłożu metali ciężkich - tłumaczy prof. Tokarska-Guzik. - Na terenie Jaworzna występują one w miejscach, gdzie w XV, XVI wieku była prowadzona eksploatacja rud srebra, a później cynku i ołowiu. Można je też spotkać w okolicy Tarnowskich Gór (gmina uczestniczy w projekcie), w okolicach Zawiercia i na Dolnym Śląsku. Wypas jest tu prowadzony w skali mikro, murawy kosi się, gdyż według ekspertów metale ciężkie mogłyby zaszkodzić zwierzętom.
Czy przywracanie sasanki się powiedzie? Tego nie możemy być pewni. - Na jej wycofywanie się mogły mieć też wpływ zmiany klimatyczne - wyjaśnia prof. Tokarska-Guzik. - Najkorzystniejsze warunki dla tego gatunku obserwowano w latach chłodnych ze stosunkowo dużą liczbą opadów, ale i z dużym usłonecznieniem w okresie wiosennym. Początkowo myśleliśmy, że zanikanie stanowisk może być związane z warunkami pogodowymi w danych latach. Sasanka wycofała się nie tylko z Jaworzna, większość stanowisk w południowej Polsce należy traktować jako historyczne. Obecnie najliczniej występuje w północno-wschodnich rejonach kraju.
Monitoring GIOŚ wymienia zarówno wypas, jak i warunki klimatyczne jako kluczowe dla utrzymania populacji. Zaleca też nieujawnianie miejsc występowania rośliny. - Wiele zależy od poziomu świadomości. Działania edukacyjne i ochronne są niezbędne dla zachowania przyrody, która nam, ludziom, jest niezbędna dla utrzymania zdrowia fizycznego i psychicznego. I nie chodzi tu o zieleń w betonowych donicach - podsumowuje prof. Tokarska-Guzik.
Kiedy rezerwat czy użytek ekologiczny utraci swoje "walory przyrodnicze", ochronę można zdjąć. Później, w zależności od dobrej woli, stworzyć park krajobrazowy lub wybudować osiedle. By walory zniknęły, często wystarczy nie robić nic.