- Wszyscy, którzy obejrzeli ten film, mówią mi to samo: że są zaskoczeni - wyznaje Ali Abbasi reżyser filmu "The Apprentice" ("Wybraniec") w wywiadzie dla "The Hollywood Reporter". I dodaje: "Po pierwszym pokazie w Ameryce rozmawiałem z tak zwanymi konserwatystami i tak zwanymi liberałami. Wszyscy byli zdezorientowani. ‘Czy ty kochasz Trumpa, czy go nienawidzisz? Czy ten film to atak na niego, czy wręcz przeciwnie?’ Pomyślałem wtedy, że to największy komplement, jaki kiedykolwiek usłyszałem’".
I trudno po obejrzeniu "The Apprentice" nie zgodzić się z tą opinią. Pomimo oburzenia byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych, a nawet zapowiedzi pozwu przeciwko twórcom filmu nie jest on bowiem brutalnym atakiem na Donalda Trumpa, jakiego wszyscy się spodziewali.
"The Apprentice" (polski, daleki od oryginału tytuł "Wybraniec"), to film, który z całą pewnością nie zmieni poglądów politycznych jego widzów. Zawiedzeni będą bowiem zarówno ci, którzy spodziewali się eskalowania nienawiścią wobec byłego prezydenta, jak również zwolennicy, gotowi usprawiedliwić każdy, nawet budzący protesty i oburzenie jego postępek. (Pewnie dlatego sztab wyborczy Trumpa poprzestał jedynie na zapowiedzi pozwu, choć na założonej przez siebie platformie Truth Social były prezydent nie odpuścił sobie nazwania twórców "ludzkimi śmieciami", którzy chcą go zniszczyć). Mimo wielu propozycji pokazania mu filmu w komfortowych okolicznościach i zaproszeń do wspólnego oglądania od reżysera dotąd też filmu nie widział.
To, że film jest znacznie mniej stronniczy, niż oczekiwano, bierze się zapewne z faktu, że nakręcił go właśnie Ali Abbasi, filmowiec irańsko-duński, a nie amerykański. (Chociaż scenariusz do niego napisał Gabriel Sherman, znany, amerykański dziennikarz polityczny). Jego tytuł pochodzi oczywiście od reality show "The Apprentice", programu oceniającego talent biznesowy uczestników, którego Trump był współproducentem i gospodarzem. Ale w tym wypadku to słowo oznacza co innego. W dosłownym tłumaczeniu "apprentice" to bowiem uczeń czy też wychowanek praktykujący u mistrza w swoim fachu. Bo Abbasi tak naprawdę nie nakręcił typowego filmu biograficznego o byłym prezydencie USA, lecz opowieść o jego relacjach z człowiekiem - potworem, który go stworzył i ukształtował na swoje własne podobieństwo.
Tym człowiekiem był nazywany "prawniczym pitbullem", znienawidzony przez Amerykanów nie tylko w swoim środowisku, Roy Cohn.
Roya Cohna znamy z bardzo wielu filmów - zarówno z głośnych dokumentów, jak też z fabularnych produkcji i to wybitnych.
Prawnik i prokurator, który posłał na krzesło elektryczne małżeństwo Rosenbergów, po jednym z najgłośniejszych procesów XX wieku, był prawą ręką Josepha McCarthy'ego. Pomagał w śledztwach dotyczących podejrzanych o komunizm i zawsze wydawał wyroki skazujące. Później otworzył własną kancelarię, stając się najbardziej wpływowym prawnikiem w Nowym Jorku lat 60. i 70. Był znany z tego, że wymuszał zeznania i manipulował dowodami. Miał opinię kanalii, jakich niewiele zaistniało w życiu publicznym Ameryki, ale fascynował. Żyd, który był żarliwym antysemitą, gej, który nienawidził gejów i robił wszystko, by ich publicznie upokarzać.
W filmie "Wybraniec" gra go koncertowo Jeremy Strong (niezapomniany Kendall z "Sukcesji") i jest to kreacja warta co najmniej nominacji do Oscara. A może i statuetki. Abbasi pokazuje, jak Donald Trump pod jego wpływem zmienia się z pełnego kompleksów, ale dającego się lubić, (to nie pomyłka!) aspirującego biznesmana, w zadufanego w sobie, zdolnego do każdego draństwa naśladowcy Cohna. Grający młodego Trumpa przystojny i również bardzo dobry Sebastian Stan nie ma łatwego zadania - jego bohater z pewnością ustępuje charyzmą Cohnowi. Za to w finale przebija go w czynieniu łajdactw.
Najwięcej informacji o niesławnym prawniku dostarczył głośny dokument "Drań, tchórz, ofiara: Historia Roya Cohna" w reżyserii Ivy Meeropol. Usłyszymy w nim nagrania wygłaszającego swoje trzypunktowe credo Cohna: po pierwsze: zawsze atakuj, po drugie: nigdy nie przepraszaj, po trzecie: nawet gdy przegrasz, ogłaszaj zwycięstwo. Znajdziemy też relacje z czasów, gdy był ulubieńcem Reagana w Białym Domu i zdjęcia z przyjęć, na których amerykańska śmietanka "załatwia" biznesy z mafiosami. Są też nagrania, na których wygłasza homofobiczne mowy, sąsiadujące z filmami z imprez urządzanych przez Cohna w gejowskim kurorcie w Massachusetts i klubie 54. Jest też wstrząsająca relacja z samotnego umierania na AIDS w 1986 roku, choć do końca zaprzeczał, że ma HIV. Twierdził, że choruje na raka wątroby. Tytuł filmu pochodzi od napisu na pomniku ofiar AIDS w Waszyngtonie, zbudowanego z tysięcy paneli upamiętniających ofiary choroby. Obok nazwiska Cohna widnieją trzy słowa: "drań, tchórz, ofiara".
Jeszcze bardziej znana jest obsypana nagrodami wybitna sztuka Tony’ego Kushnera "Anioły w Ameryce", której Cohn jest jednym z bohaterów. Zaadaptował ją na potrzeby telewizji, tworząc dzieło równie wybitne wielki Mike Nichols - w serialu HBO pod tym tytułem zagrał go, zgarniając worek nagród Al Pacino. W 1986 roku tuż przed śmiercią w wieku zaledwie 59 lat, Cohn został pozbawiony prawa wykonywania zawodu "za nieetyczne postępowanie". Jego łamanie zasad w końcu obróciło się przeciw niemu. Stało się tak po próbie oszukania umierającego klienta, przez zmuszanie go do podpisania poprawki do testamentu.
Ali Abbasi wiele z tego pokazał w "Wybrańcu". Roger Stone , wieloletni doradca polityczny Donalda Trumpa, wcześniej związany także z Royem Cohnem przyznał też, że wizerunek Cohna w wykonaniu Jeremy'ego Stronga jest "absolutnie niesamowity w swojej precyzji".
Strong faktycznie jest wręcz hipnotyzujący. Niemal nieruchomy, bez choćby cienia uśmiechu na twarzy, porusza szyją w charakterystyczny dla Cohna sposób. Zachowane filmy dokumentalne pozwalają w pełni docenić to uderzające podobieństwo. Wielka szkoda, że w drugiej części filmu Cohn niemal znika z ekranu, by pojawić się dopiero w końcówce.
"Wybraniec" przenosi widzów do Nowego Jorku bodaj 1973 roku. Ali Abbasi podporządkowuje niemal cały film, pokazaniu deprawującego wpływu Roya Cohna na psychikę młodego Trumpa.
"Ludzie są albo zabójcami, albo przegranymi" - mówi mu jego ojciec, Fred Trump, protekcjonalny i apodyktyczny, odnoszący się do syna z lekceważeniem. Gdy poznajemy Donalda ma 34 lata i bliżej mu do tych drugich. Pracuje w firmie rodzinnej i zmuszony przez ojca chodzi po mieszkaniach, by pobierać czynsz od ich zubożałych lokatorów. Często siłą. Rodzinny biznes Trumpów zostaje w tym czasie pozwany za dyskryminację mieszkaniową na tle rasowym. - Jak mogę być rasistą, mając czarnego kierowcę? - mruczy pod nosem prymitywny ojciec, wzór męskości dla Donalda.
Choć pełen kompleksów, Donald marzy o otwarciu luksusowego hotelu w wieżowcu w pobliżu Central Station w Nowym Jorku. Pewnego wieczoru odwiedza ekskluzywny lokal zwany Le Clubem. Idzie tam, by zaimponować kobiecie, z którą się spotyka. Wychodzi, poznawszy słynnego prawnika i dobrze ustosunkowanego członka nowojorskiej elity, który odmienia jego życie.
Roy Cohn na dzień dobry serwuje mu swoje życiowe motto, któremu Trump pozostanie wierny przez całe życie: atakuj, nie przepraszaj, zawsze ogłaszaj zwycięstwo. Młody Donald szybko uznaje, że facet, który wciąż przechwala się wysłaniem Ethel Rosenberg na krzesło elektryczne, może pomóc ich firmie w sporze z Departamentem Sprawiedliwości. My widzimy z kolei, że wyraźnie ma słabość do przystojnego blondyna. (Autor scenariusza, po setkach rozmów i wywiadów z otoczeniem obu panów, jest nawet zdania, że Cohn podkochiwał się w Trumpie). W filmie jednak tego nie widzimy. Cohn poproszony bierze sprawę Trumpów, ale nie bierze czeku Donalda. Twierdzi, że jego przyjaźń będzie jedyną zapłatą. Poza tym przysługi to dla niego "haki". Podobnie jak prywatne nagrania rozmów z ważnymi, wpływowymi klientami, które przechowuje jako formę "zabezpieczenia".
Oczywiście sprawę wygrywa, ale metody, jakimi to osiąga, budzą przerażenie. Widza, ale nie Donalda Trumpa, który jest zachwycony Cohnem. Podoba mu się także to, że regularnie szantażuje swoich przeciwników, i pogarda, z jaką odnosi się do rywali. Wkrótce sam przejmie jego reguły gry. Obserwujemy jego wspinaczkę na biznesowe szczyty, (choć zdarzają mu się upadki), a także popełniane przekręty. Widzimy, jak nieśmiały początkowo Trump zmienia się w krętacza, wbija nóż w plecy dawnym znajomym, kłamie, oszukuje i czuje się bezkarny. "Nigdy nie przyznawaj się do winy" - dudni mu w głowie, gdy przekracza kolejne granice. Cohn nauczył go, jak nadużywać systemu prawnego, lub go omijać. Słyszymy Donalda nadużywającego wielkich słów i za radą mentora ogłaszającego zwycięstwa także przy porażkach. Nawet ubiera się jak jego mistrz. Zresztą, pierwszy bardzo drogi garnitur to Cohn kupuje Trumpowi. To także od niego były prezydent przejął regularne zażywanie "kąpieli słonecznych" w solarium i żaden doradca wizerunku nie jest w stanie go do tego zniechęcić. Cohn nauczył go absolutnie wszystkiego, co z czasem stało się znakiem rozpoznawczym Trumpa.
Sebastian Stan świetnie oddaje ruchy i mimikę swojego bohatera, odtwarza jego manieryzmy, ale mądrze robi, nie próbując imitacji ani karykatury, choć to drugie byłoby najłatwiejsze. Zamiast tego dostajemy wizerunek podatnej na wpływy zagubionej duszy. To pełen niuansów występ, który sprawia, że chwilami żal nam Trumpa, podobnie jak w finale żałujemy Cohna, który umiera samotny i porzucony przez przyjaciół, choć tak starannie ich wybierał.
Jest coś bardzo smutnego w tym dobrowolnym pakcie z ciemną stroną mocy, zawartym przez obu bohaterów. W rozmowie z portalem Deadline scenarzysta Gabriel Sherman przyznał, że pisząc sceny, w których Trump zaczyna przewyższać swojego mistrza okrucieństwem, miał uczucie, że to "casus Frankensteina tracącego kontrolę nad swoim potworem".
- Czy nie martwiłeś się, że za bardzo humanizujesz tak wstrętne postacie?- pyta w wywiadzie Abbasiego dziennikarz "Variety’. A ten odpowiada: "Najważniejsza była dla mnie próba zrozumienia bohatera na poziomie ludzkim. (...) Gdy przeczytałem scenariusz po raz pierwszy, byłem niemal przerażony, jak sympatycznie przedstawiono w nim Donalda. Ponieważ człowiek, który teraz kandyduje na urząd prezydenta, jest inną osobą niż ta, którą przedstawiamy w filmie. Chwilami było mi go naprawdę szkoda, i to mnie niepokoiło. Ale to właśnie było ekscytujące i uznałem, że warto nakręcić o tym film".
Choć trudno w to uwierzyć, od zawsze lewicujące, nieznoszące (z wzajemnością!) Trumpa Hollywood, wcale nie paliło się do tego, by nakręcić o nim film. Ostatecznie powstał przecież obraz niskobudżetowy, (wyprodukowany za 15 milinów dolarów, co jest sumą śmieszną dla produkcji zza oceanu) i nakręcony przez reżysera nieamerykańskiego. Co ciekawe, sam Trump nieświadomie miał udział w fakcie, że projekt trafił akurat do Abbasiego.
Gdy w 2018 roku irański reżyser miał przyjechać na Festiwal Filmowy w Telluride, w Colorado, z nagrodzonym w Cannes filmem "Granica", urzędujący w Białym Domu Trump właśnie zakazał podróżowania do USA obywatelom z krajów muzułmańskich. Chociaż Abbasi mieszkał w Kopenhadze, urodził się w Teheranie. Jego irański paszport, (Abbasi urodził się w Teheranie) uniemożliwiał mu wjazd do Stanów Zjednoczonych.
W ostatniej chwili cudem zrobiono dla niego wyjątek i w końcu dotarł na premierę. Ale gdy już przybył, uwaga przeniosła się z filmu "Granica" na pytania dotyczących tego, jak doświadczenie wspomnianego zakazu wpłynie na jego kolejny projekt. Właśnie wtedy producenci zaczęli go namawiać, by nakręcił film o Donaldzie Trumpie, zarzucając go scenariuszami. (Nie były to projekty dużych wytwórni hollywoodzkich, lecz małych, niezależnych studiów).
- Przez jakiś czas myślałem, że to świetny PR - opowiada Abbasi w cytowanym już wywiadzie z "Variety". - Każda historia, jaką mi przesyłano, wydawała mi się jednak po prostu politycznym "zadaniem na zlecenie". A bardzo chciałem tego uniknąć - wyznaje reżyser. Dopiero właśnie nieoczywisty scenariusz idealny sposób na opowiedzenie historii.
Jeśli jednak ktoś podejrzewa, że chętni do grania Donalda Trumpa pchali się na zdjęcia próbne drzwiami i oknami, jest w wielkim błędzie. Było dokładnie odwrotnie, co wydaje się dość dziwne. Zwłaszcza że aktorzy wręcz "palą się" nieustannie do tego, by parodiować byłego prezydenta w licznych programach telewizyjnych. Scenarzysta podkreśla, że był szalenie zawiedziony gdy dotarli do aktorskiej pierwszej ligi i kolejne gwiazdy odmawiały przyjęcia roli.
- Słyszeliśmy od nich najczęściej: "Nie, nie przyjmę tej roli. Granie Trumpa jest zbyt ryzykowne" - opowiada Sherman. Ale od razu dodaje: "Ostatecznie chyba dobrze się stało, bo uważam, że Stan okazał się fantastyczny w roli Trumpa".
I tu wypada się z nim zgodzić, bo wydaje się, że konsekwencją tej roli będzie dla Stana nie tylko znaczny skok popularności, ale i wysyp propozycji ról z wielkich wytwórni.
Tak naprawdę film Abbasiego wywołał oburzenie Trumpa z powodu jednej, faktycznie mocnej, (lecz prawdziwej!) sceny, w której wymusza on seks na żonie - Ivanie Trump, podczas gdy ona broni się. Oglądanie jej jest naprawdę niekomfortowe, mówiąc delikatnie. Nieżyjąca już była modelka ujawniła, to zdarzenie podczas sprawy rozwodowej, co opisały w 1992 roku wszystkie media. Potem jednak wycofała się z oskarżeń o gwałt "w sensie przestępczym". Sprawa została też opisana w biografii "Lost Tycoon. The Many Lives of Donald J. Trump" z 1993 roku pióra Henry'ego Hilla, która uchodzi za rzetelną, zaś jej autor uzyskał kopię jej zaprzysiężonego zeznania rozwodowego. (Co akurat przypomina metody postępowania Cohna, jako żywo).
Dodajmy, że nie licząc tej sceny, związek Trumpa ze zmarłą niedawno Ivaną, pokazuje akurat kompletnie nieznane oblicze Trumpa...romantyka, zasypującego kwiatami ukochaną kobietę, uparcie zabiegającego o jej względy. Grana przez wschodzącą gwiazdę" Borata 2", Marię Bakalovą, aktorkę bułgarskiego pochodzenia Ivana, jest od początku zauroczona bogatym facetem, który ją wręcz ściga. Ale bardziej "praktyczna" niż zakochany w niej Trump i wystarczająco inteligentna, by sprzeciwić się później przedślubnej intercyzie, którą oczywiście przygotowuje dla niego Cohn. Intercyza wymagałaby od niej... oddania wszelkich "prezentów" w przypadku rozwodu. Trump - jeszcze przed "wielką przemianą" i upodobnieniem się do swojego prawnika, jest zażenowany treścią intercyzy i chętnie by z niej zrezygnował, na co nie pozwala Cohn. Mimo to małżeństwo, z którego pochodzi troje dzieci byłego prezydenta - przynajmniej do pewnego momentu - wydaje się być szczęśliwe.
Ivana z kolei służy twórcom także jako kontrapunkt dla pokazania zmieniającego się pod wpływem mentora, w coraz bardziej żądnego władzy, zepsutego człowieka Trumpa. Choć nie pali i nie pije, sięga po amfetaminę i coraz młodsze kobiety. Decyduje się też na kolejne operacje plastyczne. Coraz więcej mówi i nakazuje, a słucha żony coraz mniej. Traci dawną zdolność do szczerego uczucia, nie mówiąc o wierności. Drastyczna scena ma miejsce gdy małżeństwo zbliża się do finału, a Trump mówi żonie, że już go nie pociąga. Mimo wszystkich udokumentowanych dowodów jej prawdziwości, sztab wyborczy Trumpa zapowiedział pozew, jeśli scena nie zostanie usunięta. Rzecz jasna pozostała w filmie.
"Tania, oszczercza i politycznie obrzydliwa krytyka, wypuszczona tuż przed wyborami prezydenckimi w 2024 roku, by spróbować zaszkodzić największemu ruchowi politycznemu w historii naszego kraju. MAKE AMERICA GREAT AGAIN!" - napisał Donald Trump na swojej platformie. Ale poza tym wielokrotnie jeszcze odnosił się do filmu, którego nie widział, w swoim stylu: a to pisząc, że jest "głupi", a to wypierając się sytuacji pokazanej w scenie napastowania, a wreszcie przepowiadając klęskę filmu i życząc jej twórcom.
Ali Abbasi słusznie zauważa, że to wciąż postępowanie zgodne z naukami Raya Cohna, który niemal cztery dekady po śmierci, wciąż jest obecny w jego życiu.
" Kiedy czytasz oświadczenie Trumpa, zdajesz sobie sprawę, że zaczyna się od słów: 'Ten film jest głupi'. To jest część atakująca. Potem jest: 'Nie zrobiłem tego, kochałem Ivanę, to kłamstwo'. To jest faza zaprzeczania. A potem kończy się: 'Ten film będzie klęską', co oznacza ogłaszanie zwycięstwa" - Abbasi punktuje trzy główne zasady Cohna.
Czego byśmy nie powiedzieli o Royu Cohnie - a są to wyłącznie złe rzeczy, jedno trzeba mu przyznać: nigdy nie przestał być lojalny wobec Trumpa. Mimo że nie miał z tego żadnych korzyści.
Trumpa niestety nie stać było na lojalność wobec kogoś, komu zawdzięczał tak wiele. Stąd między innymi stwierdzenie, że uczeń przebił mistrza. Film pokazuje to w dość przewrotny, symboliczny sposób.
Trump organizuje urodzinową kolację dla swojego umierającego na AIDS przyjaciela, a nawet daje mu ponoć "wyjątkowo cenny" prezent: diamentowe spinki ze swoim wygrawerowanym nazwiskiem Trump. Umierający Cohn jest wzruszony. - To tania podróbka, zbyt wielki z niego sknera - zdradza mu Ivana. Na końcu widzimy, jak jego pracownicy odkażają meble po tym, gdy Cohn odchodzi.
Ten symboliczny finał zrodził się w wyobraźni twórców. W rzeczywistości Roy Cohn umierał zupełnie sam. Trump porzucił dawnego mentora, gdy ten schorowany i ośmieszony utracił dawne wpływy.