Reklama

Jest bezsprzecznie jedną z największych i najbardziej dochodowych gwiazd współczesnego kina, choć (tu zapewne narażę się fanom) nie jest aktorem wybitnym. Jeśli jego najważniejsze role zestawimy z dorobkiem naprawdę wielkich z jego pokolenia - Ala Pacino, Roberta De Niro, nie mówiąc o ciut starszym Jacku Nicholsonie, okaże się, że Ford po prostu "daje radę". Wystarczy spojrzeć na te filmy, w których za partnerów miał aktorskie osobowości - jak Sean Connery w roli jego ojca w "Indianie Jonesie 3", Tommy Lee Jones w "Ściganym", a wreszcie Rutger Hauer w "Łowcy Androidów". W każdym aktorzy z drugiego planu (dodajmy wybitni) kradli mu show, i to ich kreacjom krytycy poświęcali peany. Oni też zgarniali nagrody. To nie przypadek, że największym trofeum w jego bogatym dorobku jest jedyna nominacja do Oscara, za rolę w "Świadku" Petera Weira. (Nagrody pocieszenia "za całokształt", jaką jest Honorowa Złota Palma, nie traktujemy w kategoriach lauru za wielką sztukę).

Tylko kogo obchodzą nagrody, skoro serca widzów najmocniej biją właśnie dla Indiany Jonesa i Hana Solo? Najlepiej oddają to liczby. Jego filmy zarobiły ponad 5,4 miliarda dolarów w Stanach Zjednoczonych i ponad 9,3 miliarda na całym świecie, co sytuuje go w pierwszej piątce najbardziej dochodowych amerykańskich aktorów. Zagrał w pięciu z 10 najbardziej dochodowych filmów w historii, i to jego obecność była magnesem, który przyciągnął miliony widzów do kina. W czym tkwi sekret uwielbienia, jakim darzą Forda widzowie? Nie sposób nie zauważyć, co aktor podkreśla, że miał mnóstwo szczęścia. Przypadły mu przecież główne role w dwóch bodaj najsłynniejszych seriach filmowych kina rozrywkowego, których bohaterowie wygrywają we wszystkich rankingach od dekad.

Reklama

Ale to za mało, by publiczność straciła głowę. Ford ma to "coś", co sprawia, że chce się go oglądać na ekranie. Co więcej - jemu się wierzy. W młodości wrażenie robiła też filmowa uroda, (nawet gdy dobiegał do 60. Ponownie wybrano go najseksowniejszym mężczyzną świata!), ale wciąż nie o to chodzi. Może chodzi o zawadiacki, choć wciąż nieśmiały uśmiech, błysk w oczach, który nie znika z upływem lat? Niewykluczone.

Stolarz czy aktor?

Na początku nic nie zapowiadało oszałamiającej kariery. Po kilkunastu latach grania ogonów w filmach, których twórcy nie uwzględniali nawet imienia i nazwiska Harrison Ford w obsadzie, myślał o porzuceniu aktorstwa. W międzyczasie jako mąż i ojciec dwójki dzieci, by utrzymać rodzinę, nauczył się stolarstwa. Zamiast propozycji ról, dostawał zlecenia od twórców na... budowę dekoracji do filmów.

- Pracując jako stolarz, osiągnąłem po raz pierwszy w życiu stabilizację finansową. Dzięki temu mogłem uważniej dobierać role, nie czułem presji. Nigdy nie porzuciłem jednak aktorskich ambicji - wspominał Ford w książce Brada Duke'a "Harrison Ford: The Films". 

Do powiększenia swojego biura zatrudnił go między innymi twórca "Ojca chrzestnego" Francis Ford Coppola, a z wdzięczności dał mu małe role w swoich dwóch kolejnych filmach: "Rozmowa" (1974) i "Czas apokalipsy" (1979). Nieco wcześniej zagrał małą rólkę w "American Grafiiti" George'a Lucasa, które stało się niespodziewanym hitem. Lucas nie uwierzyłby wówczas, że zostanie gwiazdą jego największego dzieła. U niego także pracował przy dekoracjach.

Na postrzeganie Forda jako aktora, który "nie ma przed sobą przyszłości" wielki wpływ miała opinia szefa Columbia Pictures, który tak właśnie go widział. Jedynym, który dostrzegł potencjał Forda, (wówczas 34-letniego), był producent Fred Roos. To właśnie on podsunął go Lucasowi podczas castingu, do czytania kwestii dla przesłuchiwanych aktorów. Los sprawił, że przepadł gdzieś aktor ubiegający się o rolę Hana Solo i Harrison go zastąpił podczas przesłuchania. Jakież było zdziwienie reżysera, gdy okazał się lepszy od reszty kandydatów.

Lucas długo się wahał (widział w tej roli Christophera Walkena), ale namawiany przez przyjaciela - Stevena Spielberga, przystał na Forda. Kosmiczna saga "Gwiezdne wojny" stała się światowym fenomenem kulturowym, a także multimedialnym przedsiębiorstwem, które uczyniło go miliarderem i wciąż się kręci. Dała również początek serii aktorskich karier, z których żadna jednak nie może się równać z tą, jaka stała się udziałem przystojnego pół Żyda, pół Irlandczyka z Chicago.

Cztery lata później sam Spielberg obsadził będącego już wówczas wielką gwiazdą Forda, w roli najsłynniejszego archeologa w historii kina znanego jako Indiana Jones.

Bohater starego Hollywood

Tak naprawdę pomysłodawcą przygód Indiany Jonesa i autorem materiałów do scenariusza był ponownie George Lucas. Można uznać go tym samym za ojca chrzestnego wielkiej kariery Forda. I choć trudno wyrokować, która seria w większym stopniu przyczyniła się do jej rozmiarów - "Gwiezdne wojny" czy "Indiana Jones", obie zrodziły się w jego głowie.

Na pomysł opowieści o przygodach profesora archeologii I zarazem poszukiwacza skarbów, wpadł tuż po realizacji “Amerykańskiego Graffitti" w 1973 roku. Chciał, by nawiązywała do serii telewizyjnych, jakie fascynowały go w czasach, gdy był dzieckiem. Stąd wzięła się swoista baśniowość tych filmów, (złośliwi powiadają "absurdalność"), bo dla twórców dbałość o realizm nie była sprawą istotną.

Projekt ewoluował przez lata, aż na wspólnych wakacjach ze Spielbergiem na Hawajach, zyskał ostateczny kształt. Wtedy trafił w ręce jego przyszłego scenarzysty Lawrence’a Kasdana, który przede wszystkim "dołożył" do niego postać silnej kobiety - granej przez Karen Allen, Molly Ravenwood. W głównym bohaterze widział z kolei esencję najsłynniejszych postaci starego Hollywood, granych przez Errola Flynna czy Clarke’a Gable’a. Z kolei samemu Fordowi, gdy po raz pierwszy przeczytał scenariusz, postać Indy’ego przypominała bohatera granego przez Petera O’Toole’a w filmie Davida Leana "Lawrence z Arabii", wówczas nie tak odległym, bo z 1962 roku.

I pora by to dobitnie podkreślić - choć postać powołali do życia Lucas i Spielberg, dopiero wyposażona w charyzmę, poczucie humoru i sarkazm Forda zyskała charakter i zawładnęła wyobraźnią milionów widzów na świecie. Przypomnijmy też, że pierwszy film nosił tytuł "Poszukiwacze Zaginionej Arki", nie było w nim jeszcze, w przeciwieństwie do kolejnych, nazwiska bohatera.

Akcja rozgrywała się przed II wojną światową, w 1936 roku. Skupiona była wokół misji poszukiwania przez naukowca i archeologa, Indianę Jonesa, legendarnej Arki Przymierza, posiadającej mistyczną moc. W tym celu na zlecenie służb specjalnych bohater wybierał się w podróż do Egiptu. Jego wyprawa w niczym nie przypominała jednak misji naukowca, lecz poszukiwacza skarbów. Już jego strój" skórzana kurtka, kapelusz fedora, w rękubicz i rewolwer czyniły go postacią rodem z kina awanturniczego, które wcześniej nie przybrało tak nośnej formy. (Dodajmy, że w kinie fedora była symbolem gangsterów i prywatnych detektywów z lat 30. i 40. XX wieku). Ikoniczną postać detektywa z fedorą - Philipa Marlowe’a, wykreował Humphrey Bogart.

W podróży towarzyszyła Indy’emu dawna miłość Marion (Karen Allen), a leitmotivem filmu, który przeniósł się potem do kolejnych produkcji serii, była walka z nazistami, którzy również pragnęli zdobyć święte trofeum.

"Poszukiwacze Zaginionej Arki" to doskonały prototyp przygody w stylu Indy’ego i podręcznikowy wręcz przykład tego, jak rozpocząć nową serię filmów. Spielberg i Lucas podpisali umowę na pięć obrazów z Paramount Pictures i ekscytujące jest to, że właśnie teraz, realizując "Indiana Jonesa i Artefakt Przeznaczenia" wywiązali się z niej. W międzyczasie urosły dwa kolejne pokolenia.

Kurs wytyczony przez "Poszukiwaczy..." przetrwał 42 lata, mimo że kino zmieniło się diametralnie od 1981 roku. Jest też bezdyskusyjnie obrazem najlepszym. Funduje widzom zrównoważone dawki zarówno historii, tajemnicy jak i mistycyzmu. Łączy misję i obietnicę oraz plan tego, co ma nadejść. Do tego Spielberg pokazał efekty specjalne, jakich wcześniej publiczność nie znała.

Cztery dekady historii kina

Pierwszy film o przygodach Indiany Jonesa okazał się oszałamiającym sukcesem. Przez miesiące nie schodził z ekranów kin, a w dodatku był jednym z pierwszych wielkich przebojów na raczkującym wtedy rynku VHS.

Jak doskonale wiemy po czterech filmach z dziarskim archeologiem - nie ma "Indiany Jonesa" bez tajemniczego znaleziska i bez walki z nazistami.

W prequelu z 1984 roku "Indiana Jones i Świątynia Zagłady", którego akcja toczyła się rok przed wydarzeniami z pierwszej części, w 1935 roku Indy próbował zapobiec rozprzestrzenianiu się niebezpiecznej sekty wyznawców bogini Kali. Dodatkowo skradli oni święty kamień, który zamierzał odnaleźć. To najmroczniejszy z filmów serii, bliski horrorowi.

Za najlepszą kontynuację, (zaraz za pierwszym filmem) uważany jest słusznie trzeci obraz "Indiana Jones i ostatnia krucjata" z udziałem znakomitego Seana Connery’ego w roli ojca bohatera. Fabuła, zawierająca także genesis Jonesa, opiera się na chęci pokrzyżowaniu planów nazistów pragnących odszukać Św. Graala, czyli kielich, z którego miał pić Jezus Chrystus podczas Ostatniej Wieczerzy. W roli syna Indy’ego wystąpił zmarły tragicznie u progu kariery River Phoenix. Ten film zupełnie się nie zestarzał.

Na czwartą część przygód archeologa "Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki" fani musieli czekać aż 18 lat i uważana jest za najsłabszą. Bliższa science-fiction niż kinu przygodowemu. Akcja rozgrywa się w 1957 roku, 19 lat po trzecim filmie. Jones wiedzie spokojne życie jako wykładowca na uniwersytecie. Nagle zostaje zwolniony z powodu rewizji FBI. Znów odda się wielkiej przygodzie, gdy usłyszy o zaginionych kryształowych czaszkach, wedle legendy wykonanych przez... kosmitów. Dla części widzów to było już zbyt wiele. Filmowi bliżej było też do "Gwiezdnych wojen" niż przygód archeologa, mimo że głównym wrogiem Indy’ego okazali się agenci KGB z piękną Iriną Spalko (Cate Blanchett) na czele. Ale mimo tych nieprawdopodobieństw duet Ford-Blanchett radził sobie znakomicie, zaś obraz okazał się niebywałym sukcesem kasowym i zarobił prawie 800 mln dolarów.

Na piątą część opowieści o Indiany Jonesa trzeba było czekać 15 lat.

Pożegnanie z Indianą Jonesem?

Cztery poprzednie filmy o przygodach Indiany Jonesa wyreżyserował Steven Spielberg, który w piątej pełnił jedynie rolę producenta. Tym razem na reżyserskim stołku zasiadł James Mangold, twórca takich filmów, jak "Spacer po linie" czy "Le Mans '66".  Co do tego, czy sprostał wyzwaniu, opinie są podzielone, ale na pewno nie zasłużył na miażdżącą krytykę, jaką zafundowali mu amerykańscy krytycy. Ciekawe, że mający premierę w Cannes obraz, w Europie przyjęto życzliwie.

To, czego najbardziej nie mogą przeboleć za oceanem, to faktycznie wypadająca średnio dwudziestominutowa sekwencja wojenna z cyfrowo odmłodzonym Fordem. (I tak dużo lepiej niż De Niro w "Irlandczyku" Scorsesego). Dramatu nie ma, choć przedzierający się przez pociąg pełen nazistów i zrabowanych skarbów, (to powrót do wątku z pierwszego filmu) ma kłopoty z mimiką. Zawodzą efekty specjalne, które w filmach Spielberga zawsze były mocną stroną. Ale to wciąż nie znaczy, że obraz jest chybiony.

Na pewno to obraz inny niż cztery wcześniejsze, przede wszystkim dlatego, że żegnamy się z odtwórcą głównej roli. (A jeśli wytwórnia nie uprze się, że chce dalej zarabiać na bohaterze, młodszym o kilka dekad i granym przez innego aktora, także z całą serią). Ford zasłużył na pożegnanie z prawdziwego zdarzenia, a ono aż się prosi o refleksje zamiast beztroskiej zabawy. I właśnie o brak beztroskiej zabawy z widzem cały żal Amerykanów.  Mimo że ona jest, choć w mniejszej dawce niż dotąd, mamy też humor sytuacyjny a pyskata chrześnica i jej dialogi z Jonesem prowokują salwy śmiechu. Ale mamy także nieobecne dotąd kwestie egzystencjalne. Od pewnego momentu dowcipna, pełna przygód fabuła płynnie przechodzi w opowieść o przemijaniu.

Wbrew opiniom o "nostalgicznych bzdurach", Mangold wcale nie przesadza. Nie jest sentymentalny, a jeszcze trudniej zarzucić mu pretensjonalność. Dodatkowo oddaje hołd także innym bohaterom serii, przypominając ich po dekadach.

Nie zdradzając fabuły wyjaśnijmy, że po retrospekcji w pociągu z nazistami, przenosimy się do 1969 roku. Amerykanie właśnie wylądowali na Księżycu, profesor Indiana Jones przechodzi na emeryturę. Niespodziewanie odwiedza go jego chrześnica - Helena, (Phoebe Waller-Bridge) także archeolożka. Zaczynają współpracę, ale mają inne cele. Jones jest zdeterminowany, aby wyjawić nikczemną działalność nazistowskich naukowców stojących za programami kosmicznymi.

Głównym złoczyńcą tym razem jest niejaki Voller grany przez Madsa Mikkelsena, poszukający tytułowego artefaktu. Indiana Jones próbuje dotrzeć do niego jako pierwszy. W imieniu Vollera działa też tajemniczy Klaber, w którego wcielił się Boyd Holbrook.

Sędziwy Ford biega, skacze na koniu, strzela i ....chce, by było widać, że jest już starym człowiekiem, a nie Terminatorem. W rozmowie z magazynem "Esquire" wyznał, że zadbał o to, by Indiana Jones wyglądał i czuł się jak starzec. Jak on sam. Dokładnie dzień po światowej premierze filmu - 1 lipca br. aktor obchodzi 81. urodziny. Nie jest to typowy wiek dla hollywoodzkiego bohatera akcji w XXI wieku, prawda?

Jedno z ujęć przedstawia Indianę Jonesa jadącego konno ulicami Nowego Jorku podczas parady mającej uczcić lądowanie na Księżycu. Gwiazdor opowiadał, że kiedy kończył kręcić tę scenę, poczuł na sobie ręce trzech kaskaderów.

"Pomyślałem: "Co do cholery? Jakbym został zaatakowany przez obmacywaczy. Spoglądam w dół i widzę tam trzech kaskaderów, którzy pilnują, żebym nie spadł ze strzemienia" — wspomina Ford. "Powiedzieli mi: Och, po prostu się baliśmy, ponieważ myśleliśmy, wiesz, i bah bah ". I powiedziałem: "Zostawcie  mnie do cholery w spokoju. Jestem starym człowiekiem, który ociężale schodzi z konia i chcę, żeby to było widać".

Z podobnych powodów podjął decyzję o chodzeniu bez koszuli podczas jednej ze scen. Wciąż ma znakomitą jak na swój wiek sylwetkę, ale nie jest to ciało pięknego młodzieńca z pierwszego filmu. Chciał je pokazać, bo chciał być - jak zawsze - prawdziwy. Za to kocha go publiczność.

Wiek Forda dawał o sobie znać czasami podczas kręcenia. Na przykład gdy naciągnął mięsień podłopatkowy ramienia podczas sceny walki z młodszym ćwierć wieku Madsem Mikkelsenem. Produkcja filmu została wstrzymana na dwa tygodnie. Gdy ją wznowiono, Ford musiał odczekać dodatkowe sześć tygodni.

"Tak, cóż, jestem ostatnio znany z przerywania filmów, ponieważ doznaję kontuzji. To się w moim wieku zdarza" - mówił z żalem.

Ćwiczenia z czułej nostalgii

Odkąd "Poszukiwacze zaginionej arki" trafili do kin w 1981 roku, seria zarobiła oszałamiającą kwotę prawie 2 miliardów na całym świecie. Wszystkie cztery filmy były jednymi z największych sukcesów kasowych w historii kina. Po chłodnym przyjęciu przez krytyków Hollywood boi się, że kosztujący aż 300 mln obraz może nie być kasowym sukcesem. A jeśli nawet? Harrison Ford wie, kiedy zejść ze sceny.

Może się mylę, ale nie sądzę, by wierna publiczność Indiany Jonesa za oceanem, nie zechciała się z nim pożegnać. Zwłaszcza, że trzeba być z kamienia, by oglądając go po raz ostatni w tej roli, nie wzruszyć się.

To jak ćwiczenia z czułej nostalgii.