Zgodzisz się z opinią, że lata 90. to była ostatnia dekada, w której muzyka miała znaczenie?
- Zdecydowanie. Muzyka nie miała wówczas konkurencji, podobnie zresztą film. Jeśli ktoś szukał rozrywki, wypożyczał kasetę VHS albo puszczał sobie ulubioną płytę. Nikt nie tracił czasu na Instagramy i Facebooki. Mnie ten okres kojarzy się z samymi dobrymi sytuacjami, muzycznie i towarzysko zdarzyło się bardzo wiele. Lata 90. wydają mi się dużo bogatsze niż 80., kiedy to królował Depeche Mode, metal i szeroko pojęty pop brytyjski. W latach 90. mieliśmy próby łączenia różnych stylów - wystarczy wspomnieć choćby Beastie Boys, Faith No More, Björk czy BodyCount. Nastała era grunge’u, pojawiły się zespoły neopunkowe. To dla mnie najfajniejsze lata w muzyce - może dlatego, że to moja młodość.
Kiedy poczułeś, że zespół Hey jest już gwiazdą?
- Tamte czasy to zupełnie inne realia. Nie czuliśmy się, jak gwiazdy w klasycznym tego słowa znaczeniu. Popularność Heya nie przekładała się na aspekt finansowy. Co prawda zagraliśmy dwie bardzo duże trasy na pełnym wypasie: orbisowski autokar, dwie ciężarówki świateł i nagłośnienia. Jednak codzienność koncertowa była odmienna od tego, co można było obejrzeć na dokumentujących te trasy filmach. Hale i kluby wypełnione były do granic możliwości, a my po zejściu ze sceny wracaliśmy do małego busa, w którym jeździliśmy razem ze sprzętem. Nierzadko spaliśmy w hotelu z karaluchami. Nie tak łatwo było zwariować - wszystko wokół skutecznie trzymało nas na ziemi. Za pieniądze zarobione na płycie "Fire" niektórzy z nas kupili sobie używany samochód, inni przeznaczyli je na wkład własny kredytu na pierwsze mieszkania. Ale to nie były kwoty, od których woda sodowa może uderzyć do głowy. Oczywiście czuliśmy, że odnieśliśmy sukces - ludzie przychodzili na koncerty.
O kontraktach płytowych podpisywanych przez polskich artystów w latach 90. krążą legendy. Hey zapełniał hale, a jednocześnie żyliście bardzo skromnie. Gdzie tkwił haczyk?
- To był czas, kiedy do Polski zaczęły wkraczać duże firmy fonograficzne. W 1992 roku podpisaliśmy kontrakt z Izabelin Studio, a dwa lata później był to już PolyGram Polska. Gdy dowiedziałem się, że wśród swoich artystów mają Hendriksa, oczami wyobraźni zobaczyłem obok Heya. Dla mnie to było najważniejsze. Nie mieliśmy prawników, którzy mogliby nam doradzić. Wszystko było nowe, nieznane. Rzeczywistość na początku lat 90. - szara i ponura. Najpierw walczyliśmy z inflacją, potem przyszła denominacja. Zaczął rozkwitać biznes, handel z łóżek polowych czy słynnych "szczęk" pod Pałacem Kultury. Kontrakt z zagraniczną wytwórnią to było coś. Zespoły łapały się na ten "haczyk". Wyobraźnia podpowiadała koncerty na Zachodzie i sprzedaż płyt w zagranicznych sklepach. Owszem, teoretycznie można było próbować znaleźć prawnika z mglistym pojęciem o prawie autorskim, ale wtedy takich prawników w Polsce w zasadzie nie było.
Najnowsze wydanie Tygodnika co sobotę w Twojej skrzynce. Zapisz się do newslettera >>
Waszą menedżerką była wówczas Katarzyna Kanclerz. Jak dzisiaj oceniasz współpracę z nią. Czuliście z jej strony presję? Kasia Nosowska wspominała, że na planie teledysku do piosenki "List" musiała pracować, choć czuła się chora.
- Zawsze twierdziłem, że praca w show-biznesie to praca jak każda inna. Ten, kto pracuje, ma wyniki. Myślę, że Kaśka Kanclerz zrobiła dla Heya dużo dobrego - zrobiła też dużo złego. To dzięki niej podpisaliśmy kontrakt z Izabelinem, a później PolyGramem. Tak naprawdę nie wiadomo, jak potoczyłyby się nasze losy, gdyby na jej miejscu był ktoś inny. Sytuacja z każdym menedżerem jest podobna: jeśli dobrze pracuje, zespół mu ufa, razem podążają w jednym kierunku. Wszystko gra; czujemy, że jedziemy na tym samym wózku, wspomagamy się nawzajem. To działa do momentu, gdy coś się zepsuje - kiedy ten przysłowiowy wózek przestaje jechać i szwankują kolejne elementy, wcześniejszą euforię zastępuje stan narzekania i negowania tego, co było. Myślę, że czas Katarzyny Kanclerz nastał wtedy, kiedy miał nastać i skończył się, kiedy miał się skończyć. Później był czas Piotrka Busza, Krzysia Dominika, Warner Music, Kayaksu.
Co spowodowało, że współpraca z Kanclerz zaczęła się psuć?
- Ciężko wskazać konkretny motyw. Po prostu przyszedł moment, kiedy poczuliśmy, że daliśmy sobie już wszystko i przestaliśmy się nawzajem inspirować. Wspólna praca nie dawała już frajdy - przyszedł czas na zmiany.
Po płycie "?" było duże ciśnienie, by zespół Hey robił karierę w Ameryce. Nagraliście anglojęzyczną wersję krążka, jeździliście za ocean na koncerty. Dlaczego amerykańska kariera nie wypaliła?
- Myślę, że miał na to wpływ splot kilku elementów. Kasia zaszła w tym czasie w ciążę i dość szybko zostaliśmy kompletnie uziemieni. Współpraca między polskim PolyGramem a ludźmi zza oceanu nie układała się tak do końca dobrze. Pamiętam, że gdy pojechaliśmy z wizytą do siedziby PolyGramu w Nowym Jorku, zachowywaliśmy się jak dzikusy. Cała wytwórnia przyszła z nami pogadać, na naszą cześć zorganizowano małe przyjęcie. A my? Siedliśmy w kącie - zamiast rozmawiać z ludźmi, pokazać się z jak najlepszej strony, obraziliśmy się i mieliśmy ich gdzieś. Nasze zachowanie nie było wtedy idealne (śmiech).
Pamiętam, że amerykański PolyGram załatwił telefoniczne wywiady z dwoma słynnymi nowojorskimi dziennikarzami muzycznymi. Padło na mnie. Poziom stresu nieporównywalny z niczym innym (śmiech).
Do Stanów jeździliśmy jeszcze kilka razy. W Nowym Jorku graliśmy w klubie Limelight, później daliśmy koncert dla Polonii w klubie Exit na Brooklynie. Załapaliśmy się też raz do CBGB’s - słynnego, niewielkiego klubu w kształcie długiego tramwaju ze sceną na końcu. Przychodzili tam głównie lokalsi, by wypić parę piw i pogować. Tam mogliśmy naprawdę głośno pograć. Piękne przeżycie. Mam satysfakcję, że grałem na tej samej podłodze co The Ramones, Living Colour czy Blondie.
Żałowaliście wtedy, że kariera za oceanem nie wyszła?
- Tylko głupi by nie żałował. Włożyliśmy w to naprawdę dużo pracy, nagraliśmy angielską wersję płyty "?". Poczynione inwestycje i nakłady finansowe przepadły. Być może jakaś forma popularności międzynarodowej przeszła nam koło nosa.
Najlepsza twoim zdaniem płyta Heya? Ja bym wyróżnił "Karmę", którą uważam za jedną z najdziwniejszych w karierze zespołu. Z tekstami jakich nikt w tamtym okresie nie pisał.
- Zgadzam się. "Karma" należy do wyjątkowych płyt. Dla mnie numer jeden to "Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!", a później ex aequo "?" i "Karma". Dorzuciłbym jeszcze "MTV Unplugged", bo to Hey w szczytowej formie. Dzięki tej płycie zmienił się nasz stosunek do muzyki, sposób pracy, podejście do instrumentu. Pojawił się szacunek dla ciszy. Przy okazji pracy nad tym albumem poznaliśmy realizatora Marcina Borsa, którego filozofia pracy dosyć mocno na nas wpłynęła.
A jak wspominasz okres twórczy przy płycie "Karma"?
- To był ostatni moment, kiedy zespoły tworzyły muzykę na próbach. Komputery nie były wówczas jeszcze w tak dużym stopniu wykorzystywane przy komponowaniu piosenek. Później ta magia wspólnego tworzenia zaczęła się gdzieś zatracać. Przy pomocy komputera można napisać piętnaście wersji utworu, ale cały czas to będzie wizja jednego człowieka, siłą rzeczy ograniczona. Ja jestem jednak zwolennikiem grania organicznego, zespołowego tworzenia, korzystania z talentów muzyków.
"Karma" to pierwsza płyta Heya, która rzekomo nie sprzedała się, choć złota była już w pierwszym dniu sprzedaży. Przyczyniły się do tego podobno teksty Nosowskiej.
- "Karma" nie sprostała oczekiwaniom wytwórni, jeśli chodzi o liczbę sprzedanych egzemplarzy. Wiadomo, że w takich sytuacjach zwykle szuka się winnego, a wtedy winny może być każdy. Jednak czas pokazał, że nie zawsze pierwsza ocena jest trafna - "Karma" jest jedną z najlepszych płyt Heya. Trzeba przyznać, że wytwórnia obdarzała nas dużym zaufaniem. Być może dzięki temu nasi słuchacze raczej nie mieli wrażenia, że kalkulujemy czy nagrywamy pod publiczkę. Wierzyli, że to, co robimy, wypływa z nas, jest szczere, nawet jeżeli nie zawsze byli przekonani do tego, co robimy.
Słynna presja wywierana przez wytwórnię płytową szczęśliwie was ominęła?
- Zawsze mieliśmy komfortowe warunki pracy, przy każdej płycie.
Dlaczego zakończyliście współpracę z realizatorem Leszkiem Kamińskim? To on w latach 90. pomógł wam stworzyć brzmienie Heya.
- Leszek realizował Heya od drugiej płyty "Ho" aż po "Echosystem". W pewnym momencie uznaliśmy, że daliśmy sobie już wszystko - przyszedł moment na zmiany. To rozstanie przyszło nam w sposób bardzo naturalny, zresztą Leszek realizował jedną z dwóch płyt "CDN". Wciąż jesteśmy przyjaciółmi.
Są utwory w dorobku Heya, z których byliście bardzo dumni na etapie tworzenia, a później przeszły niezauważone?
- Dużo było takich utworów (śmiech). Pamiętam "Have a Nice Day" z drugiej płyty. Gdy go nagrywaliśmy i Kaśka się wydarła, mieliśmy poczucie, że rodzi się coś wspaniałego. A potem przyszła Katarzyna Kanclerz i powiedziała, że "to się nie nadaje na żadnego singla". Ja generalnie mam problem z singlami, bo zwykle wiążą się one z kompromisami. Może z wyjątkiem naszego ostatniego - "Prędko, prędzej", który wyłamywał się z ram stereotypowego radiowego hitu. Był mocny, miał solówkę, choć przecież świat solówek już dziś raczej nie gra. Ku mojemu zdumieniu, singiel ten osiągnął sukces.
Czy pojawiła się już tęsknota za Heyem? Zespół zawiesił działalność w 2017 roku...
- Oczywiście, że tęsknię. Ostatni koncert, który zagraliśmy w Jarocinie, pokazał, że jesteśmy dobrze naoliwioną maszyną. Mam nadzieję, że czas powrotu się zbliża; że zakończymy hibernację, wyjdziemy spod lodu i weźmiemy się do pracy. Głęboko wierzę, że zespół nie wyczerpał jeszcze swojej formuły i ma dużo do powiedzenia. Pracę nad nową płytą zaczniemy, gdy wszyscy poczujemy, że nadszedł właściwy moment.
Demokratycznie zdecydowaliście o zawieszeniu działalności?
- Nie, to była decyzja Kasi. Mam nadzieję, że ona też wkrótce zatęskni za Heyem (śmiech).
A ty w ogóle słuchasz solowych płyt Nosowskiej?
- Fanem "Basty" nie jestem, ale czterech poprzednich krążków - owszem. Myślę, że Kasia znalazła sobie fajną niszę. Mniej więcej w czasie powstawania albumu "Osiecka" zaczęła nagrywać "heyowe" albumy, a Hey z kolei powędrował w stronę jej solowych dokonań. Można więc śmiało powiedzieć, że kariera solowa poszerzyła horyzonty Kasi, a nas zmotywowała do poszukiwania nowych muzycznych ścieżek. Po sukcesie "Osieckiej" Hey musiał wziąć się solidnie do pracy. Wyrosła nam zdrowa konkurencja.
Piszesz utwory z myślą o nowym albumie?
- Na razie nie. Obecnie pracuję nad płytą z Karoliną Czarnecką - i to właśnie temu projektowi poświęcam sto procent swoich twórczych mocy. Nie jestem muzykiem, który pisze do szuflady. Czekam na moment, gdy zapadnie decyzja i zaczniemy pracę nad płytą. Wtedy skoncentruję się wyłącznie na kompozycjach dla Heya.
A jeśli to ty miałbyś określić i zdecydować, w jakim kierunku pójdzie Hey?
- W tym momencie optowałbym za płytą spokojną, stonowaną. Jestem pod wrażeniem albumu Nicka Cave’a & Warrena Ellisa "Carnage".
O czym marzysz w tych trudnych czasach?
- Patrząc na to, co dzieje się naokoło, trudno być optymistą. Mam marzenie, by to wszystko wreszcie się poukładało, uspokoiło i wskoczyło na właściwe tory. Żeby było jak kiedyś, gdy praktycznie nie dostrzegało się polityki w codziennym życiu. W tym momencie mamy wielki rów wykopany między jedną a drugą stroną. Moim marzeniem jest, by udało się go zasypać.
Nie wiemy, ile zostało nam jeszcze czasu. Za chwilę może okazać się, że żadnych marzeń nie da się już spełnić. Dlatego warto się spieszyć i realizować wszystkie plany i pomysły - nawet te, które skrywamy naprawdę głęboko.