Reklama

Maciej Śpiewanek, mieszkaniec Poznania, rocznik 1992. Zawód: specjalista ds. BHP i ppoż. W listopadzie 2021 wyruszył w Himalaje, by podczas 17-dniowego trekkingu zmierzyć się z najwyższymi górami świata. O swojej przygodzie opowiada Interii i jak sam mówi, to zawsze było jego największe marzenie.

- Wziąć plecak i pojechać na wyprawę. Wpadłem na ten pomysł, bo byłem bardzo zainspirowany książkami i filmami o himalaistach. Szczególnie Polakach, którzy w latach 80. organizowali ekspedycje i w niesamowity sposób zdobywali najtrudniejsze szczyty - tłumaczy i jednym tchem wymienia nazwiska polskich lodowych wojowników: Zawady, Kukuczki, Wielickiego, Wandy Rutkiewicz.

Reklama

Jego celem stała się baza himalaistów pod Mount Everest. Tyle że trekking w to miejsce to nie spacer na Gubałówkę. - Wiadomo, nie można jechać prosto z fotela, bo to się po prostu skończy przedwczesnym zakończeniem przygody. Przed wyjazdem czytałem wiele historii osób, które były nieprzygotowane i musiały wzywać śmigłowce ratunkowe. Wyszły problemy z kondycją i wysokością - przestrzega Maciej, ale szybko dodaje, że z trekkingiem w Himalajach poradzi sobie każdy, kto odpowiednio się przygotuje. Bardzo ważna jest też prawidłowa organizacja wędrówki.

- Myślę, że nie ma potrzeby ćwiczyć nie wiadomo jak mocno. Oczywiście nie ma co ukrywać, że trzeba sobie wyrobić kondycję, ale wystarczy być aktywnym na co dzień i zdrowo żyć, właściwie się odżywiać. Pojechałem w listopadzie, przygotowywałem się do tego wyjazdu od stycznia. To trochę zabawne, ale dopiero rok temu pierwszy raz przekroczyłem 2000 metrów n.p.m. w Tatrach, wchodząc na Świnicką Przełęcz - opowiada z uśmiechem i podkreśla, jak ważne jest rozplanowanie trekkingu.

Jak zdobyć Himalaje? Są cztery opcje

- W zasadzie taką wyprawę można zorganizować na cztery sposoby. Pierwsza opcja to wyjazd kompletnie samemu. Druga - trekking z agencją turystyczną. Można też wynająć przewodnika, który się nami opiekuje albo wynająć jedynie tragarza. Będzie niósł za nami większość naszego sprzętu. Na początku chciałem zorganizować wyjazd na własną rękę, ale ze względu na niepewną sytuację związaną z COVID-19 ostatecznie wybrałem wyjazd z agencją. Tutaj wybór agencji jest bardzo ważny. Chodzi o to, żeby tempo, które narzuca przewodnik, było odpowiednie dla organizmu, żeby był w stanie przyzwyczaić się do wysokości. A te są znaczne. Na trekkingu musisz mieć nawet odpowiednie ubezpieczenie związane z ekstremalnymi sytuacjami. Oferty są różne, ograniczone przez wysokość właśnie. Jeżeli wchodzimy na te ponad 5000 metrów, to dobrze mieć polisę do 6000. Na wybór agencji warto poświęcić dłuższą chwilę, spokojnie się zastanowić, poczytać opinie. Te bez trudu można znaleźć na związanych z tematem trekkingu grupach na Facebooku - dodaje Maciej i zaznacza, że to kluczowa sprawa, aby wyjazd przebiegał w sposób przyjemny i bezpieczny.

Trekking w Himalaje, nie licząc wysokości, nie różni się specjalnie od wędrówki w polskich górach. - Nie ma jakichś specjalnych zasad, specjalnej odzieży. Spodnie i koszulki trekkingowe, kijki - warto się do nich przekonać, odciążają kolana. Dobre buty, wysokie lub niskie. Sam szedłem w niskich, uważam, że za kostkę nie są konieczne. Do tego kurtka od deszczu i lekka kurtka puchowa. Moja była przystosowana do temperatur do -5 stopni. Bardzo polecana jest odzież z wełny merino, ponieważ w niej wolniej rozwijają się bakterie. Poza tym dobrze odprowadza wilgoć i świetnie ociepla. Nie jest tania, ale można ją znaleźć w sieciowych sklepach sportowych. Nie warto zabierać wielkich, ciężkich kurtek, bo to waży. Tutaj warto zwrócić uwagę na temperatury. Trekkingi w Himalajach są organizowane w sezonie przed i pomonsunowym, czyli na wiosnę i jesień. Wiosną dni są dłuższe, ale jest większa szansa na opady. Jesienią deszczu jest mniej, ale jest nieco zimniej. Coś za coś. W bazie pod Everestem wiosną temperatury wahają się od 0 do 15 stopni. Na jesień to od -12 do siedmiu na plusie - Maciej dodaje też, że bardzo ważny jest śpiwór, ale do tego jeszcze wrócimy.

Przygotowani? Ruszamy w Himalaje

- Sam wybrałem opcję rozszerzonego trekkingu, a więc z trasą przez dolinę turkusowych jezior Gokyo. Taka wyprawa to 17 dni, do tego lot Warszawa-Doha-Nepal (przesiadka w Katarze to  najszybsza opcja) i z powrotem, więc trzeba wziąć trzy tygodnie urlopu. Jeżeli ktoś wybiera się tylko do bazy pod Everestem, to na spokojnie zajmie mu to 11-12 dni.

- Podróż zaczynamy w Katmandu, tam agencje organizują swoje grupy. W mojej było sześć osób. Dwie przed trzydziestką, trzy osoby w wieku 40-50 lat i najstarsza pani, która miała 65 lat. Pierwszego dnia, grupy najczęściej zwiedzają stolicę Nepalu. Drugiego dnia jest przelot na lotnisko w Lukli i właściwie tutaj zaczyna się poważna przygoda.

Według magazynów podróżniczych Lukla to najniebezpieczniejsze lotnisko na świecie. Port położony na wysokości ponad 2800 m n.p.m., z krótkim pasem startowym o długości nieco powyżej 500 metrów, otoczonym przez wysokie góry. - Oczywiście nie z każdej strony, bo na końcu pasa jest 500-metrowa przepaść. Lot z Katmandu trwa 17 minut i jest pełen emocji, bo po pierwsze większą część trasy przelatuje się w dolinach i mocno tam wieje, a po drugie piloci są zmuszeni podchodzić do lądowania z wysokości wyższej, niż jest to opisane w przepisach lotniczych, więc czuć przeciążenia. Do tego lądujące tam samoloty to niewielkie, kilkunastoosobowe maszyny najczęściej z lat 80., więc na brak adrenaliny narzekać nie można. Gdzieś przeczytałem, że warto usiąść w samolocie przy lewej burcie i się nie zawiodłem. Panorama gór jest niesamowita - zapewnia Maciej.

By rozpocząć wędrówkę, należy nabyć bilet do parku narodowego Sagarmatha. Nie trzeba tego robić wcześniej, podobnie jak w polskich parkach funkcjonują zwyczajne kasy.

- Ruszamy do Namcze Bazar. Z Lukli musimy dostać się na wysokość 3400 m n.p.m., czyli w pionie pokonujemy ok. 600 metrów. Krajobraz nie jest jeszcze typowo surowy, mijamy kolejne partie roślinności, drzewa, kosodrzewiny. Na naszej drodze są też mosty wiszące. Wąskie, rozwieszone nad przepaściami połączenia są wyzwaniem dla osób, które mają lęk wysokości. W naszej grupie jedna dziewczyna trochę się bała, ale szła powoli, z kimś za rękę i spokojnie sobie poradziła. Ważna zasada jest taka, że mosty są wąskie, dlatego trzeba przepuścić jaki i inne zwierzęta, które przenoszą zaopatrzenie. W jedną stronę mija się 7-8 takich mostów, w tym najsłynniejszy - most Hillarego, nazwany tak na cześć pierwszego zdobywcy Mount Everestu. Edmund Hillary jako pierwszy zdobył najwyższą górę świata w 1953 roku razem z Szerpą Tenzingiem Norgayem.

Kluczem jest aklimatyzacja

Namcze Bazar to bardzo ważny punkt na trasie trekkingu. Nie tylko dlatego, że to nieoficjalna stolica Szerpów, ale przede wszystkim tutaj grupy rozpoczynają intensywny proces aklimatyzacji. - Zasada jest prosta: climb high, sleep low - tłumaczy Maciej. - Chodzi o to, by zdobywać jak największą wysokość, a następnie wracać na nocleg niżej, tak by przyzwyczaić organizm do wysokości, ale go nie przeforsować. Ma to zabezpieczyć nas przed chorobą wysokościową - dodaje.

- Najczęściej turyści ruszają do Everset View Hotel - obiektu, z którego widać panoramę najwyższych szczytów. Leży na wysokości blisko 4000 metrów. Tutaj pierwszy raz widać Everest w całej okazałości. W trakcie podejścia widać też Lhotse - czwartą górę ziemi (8516 m n.p.m.) i wyjątkowej urody, strzelisty szczyt Ama Dablam (6812 m n.p.m.). Podczas aklimatyzacji w najwyższym punkcie spędza się ok. dwóch godzin, po czym wraca na nocleg - Maciej podkreśla, jak to jest ważne, zwraca uwagę na zgubne skutki choroby wysokościowej.

- Oprócz ubrań na taką wyprawę trzeba zabrać ze sobą leki. Nie tylko przeciwbólowe i na biegunkę, ale też na chorobę wysokogórską. Powyżej 3000 metrów 75 proc. osób odczuwa jej objawy. Mogą to być bóle głowy, zawroty i zmęczenie, ale też bardziej uprzykrzające życie jak nudności, brak apetytu i kłopoty z zasypianiem. Mnie czasem bolała głowa, kiedy szybko zmienialiśmy wysokość. Wtedy przed snem brałem dwie tabletki ibuprofenu. Moi współtowarzysze podróży powyżej 3500 metrów zaczęli brać specjalny lek - Diuramid albo Diamox, który niweluje skutki choroby wysokościowej. Działa jak antidotum, tak jakby tej choroby wcale nie było. Wadą jest to, że mocno odwadnia oraz że kiedy zaczniemy go brać na konkretnej wysokości, nie możemy przerwać kuracji, dopóki nie zejdziemy niżej. Tzn. jeżeli zaczniemy go brać na 3 tys., a przestaniemy na 5 tys., to zrobi nam się czarno przed oczami i helikopterem wracamy do domu.

- Turyści zazwyczaj robią dwa przystanki aklimatyzacyjne, jeden w Namcze, drugi w miejscowości Dingboche. Tam wchodzi się już powyżej czterech tysięcy. Nas to ominęło, bo drugą aklimatyzację zaliczaliśmy podczas wędrówki do jezior Gokyo. Warto zaliczyć to miejsce, jest tam punkt widokowy, z którego widać cztery ośmiotysięczniki: Mount Everest, Lhotse, Makalu i Czo Oju.

Widoki i historia

 - Podczas wędrówki nie brakuje wrażeń. Zmienia się klimat, krajobraz robi się bardziej surowy. Powietrze inaczej pachnie. Powyżej 4000 m n. p. m. maszerujemy w typowo himalajskim, wysokogórskim otoczeniu kamieni, śniegu i lodu. Można się też spotkać z historią. W okolicach Dingboche znajdziemy czorten (w buddyzmie obiekt sakralny) poświęcony polskim wspinaczom: Rafałowi Chołdzie, Czesławowi Jakielowi i największemu z polskich himalaistów - Jerzemu Kukuczce, którzy zginęli podczas ekspedycji na jedno z najtrudniejszych, jeżeli nie najtrudniejsze z himalajskich wyzwań - południową ścianę Lhotse.

- Natomiast w okolicy Lobuche znajdziemy czorteny Roba Halla i Scotta Fishera - nazwiska wybitnych himalaistów, które z pewnością są znane fanom filmu "Everest" z 2015 roku. Opowiada on o tragicznym roku 1996. Wówczas kilkunastu wspinaczy zostało uwięzionych w "strefie śmierci" powyżej ośmiu tysięcy metrów. Ośmiu z nich zginęło, w tym Hall i Fisher, którzy kierowali wtedy wyprawami.

Podczas trekkingu turyści odpoczywają od wrażeń w lodżach. - Niewielkie hoteliki, gdzie ogrzewane jest tylko główne pomieszczenie - coś w rodzaju jadalni. Są tam kozy, w których pali się ekonomicznie, np. osuszonymi odchodami jaków. Ale to wysokokaloryczny towar - podkreśla z uśmiechem Maciej.

W lodżach w nocy jest zimno, dlatego bardzo ważny jest śpiwór. - Mój był dostosowany do -9 stopni, u mnie w grupie uczestnicy mieli takie na -15. Warto wybrać śpiwór puchowy, a nie syntetyczny. Lodże to jednak nie tylko spanie, ale też jedzenie. Na śniadanie owsianka, obiad ryż z warzywami. Raczej należy unikać mięsa. Nie ma sensu ryzykować zatruciem. Rewolucje żołądkowe to ostatnie, czego potrzebujemy powyżej pięciu tysięcy metrów. Im wyżej, tym trudniej spać, więc polecane są odpowiednie dania takie jak herbata z imbirem czy zupa czosnkowa. Oczywiście za jedzenie należy zapłacić, im wyżej, tym drożej. Podobnie z innymi usługami jak prysznic, ładowanie telefonu, papier toaletowy. W lodżach można też skorzystać z internetu. W tym celu wykupuje się kody do usługi Everest Link z dostępem do sieci. Ogólnie sieć komórkowa zanika powyżej Namcze Bazar.

Dawid Podsiadło w Himalajach

- Ostatnią miejscowością przed base camp Everest jest Gorakshep, już powyżej pięciu tysięcy metrów. Razem z turystami cały czas idą tragarze. W tym zawodzie w zdecydowanej większości pracują Szerpowie - można ich porównać do naszych górali. To lud, który 600 lat temu przeszedł przez góry Tybetu i osiedlił się na południowych stokach Everestu, czyli w Nepalu. Naturalnie są przystosowani do pracy w górach, na dużej wysokości. To robi ogromne wrażenie, bo często zajmują się zaopatrzeniem lodży, nosząc na plecach praktycznie wszystko, od papieru toaletowego po metalowe belki do budowy domów. Oczywiście tragarzem może zostać każdy, nie tylko Szerpa, dlatego mówimy, że korzystamy z usług nie Szerpy, a tragarza właśnie, by nikogo nie stygmatyzować. Za swoją pracę dostają 20 dolarów za dzień. Za to muszą sobie opłacić nocleg i jedzenie. Oprócz naszego bagażu niosą też swój, choć to zazwyczaj niewielki plecak, nawet podczas kilkunastu dni wędrówki. W lodżach spędzali z nami czas, zresztą nie tylko oni.

- Podczas takiej wędrówki można poznać wiele osób, praktycznie z całego świata. Odpoczywając graliśmy w karty, kości, organizowaliśmy sobie karaoke. W pewnym momencie poznaliśmy większą grupę z Urugwaju i Chile. Bawili się razem z nami. Nawzajem wyszukiwaliśmy sobie piosenki. My im utwory hiszpańskie, "Despacito" itd. Oni to, co znaleźli po polsku w internecie. Tym sposobem wszyscy śpiewaliśmy piosenki Dawida Podsiadło - śmieje się Maciej.

- Na koniec docieramy do bazy pod Everestem. Podejście na samym końcu trwa ok. dwóch godzin w jedną stronę. Wiosną to miejsce jest pełne ekip himalaistów, którzy tutaj rozpoczynają swoją wspinaczkę. Rocznie jest wydawane ok. tysiąca pozwoleń na zdobycie samego Mount Everest. Do wspinaczy dochodzą tragarze, więc w bazie może być nawet 3 tys. osób W listopadzie, praktycznie nikogo tam nie było. Oprócz nas jeszcze dwóch innych turystów.

- Mieliśmy to miejsce dla siebie, w absolutnej ciszy, intymnie. Baza nie wyróżnia się niczym szczególnym, nie ma tu tabliczki "tutaj zrób selfie" czy czegoś w tym rodzaju. Jest tylko kamień z napisem "Everest Base Camp 5364 m". I widok na szczyt najwyższej góry świata, mierzącej 8848 m n.p.m.

Podczas sezonu wiosennego zasadniczo nie można tu nawet podejść, bo baza jest zarezerwowana wyłącznie dla himalaistów i turyści nie mogą przeszkadzać wspinaczkowej elicie. - Ale też to trzeba uszanować. Tam niektórzy w stresie oczekują na swoje wejście. Inni wyczerpani schodzą ze szczytu szczytów. To wielki wysiłek. Potrzebują spokoju - mówi Maciej.

Tanio nie jest, ale warto

Rozmawiamy o kosztach. - Są rzeczy, których nie przeskoczymy. Lot 3500-4000 zł, pozwolenie na trekking 100 zł, wstęp do parku 70 zł, wiza nepalska 50 dolarów. Lot do Lukli 1500 zł. Na swoje wydatki miałem 4500 zł i tu główną składową jest koszt jedzenia. Agencji zapłaciłem 2000 dolarów. Można taniej, ale agencję trzeba naprawdę dobrze wybrać, żeby ten trekking był przyjemnością, a nie męczarnią. Można też wyruszyć bez agencji. Na szlaku większość osób jest w średnim wieku, bo ludzie wtedy mogą sobie po prostu pozwolić na takie wydatki. Widziałem też młodych turystów z Holandii i Niemiec. Oni szli sami, bez przewodników.

Podsumowując, wydałem ok. 16 tys. zł. Ale nie żałuję. Teraz moją pierwszą myślą o tej wyprawie jest zachód słońca ze szczytu Kala Pattar (5644 m n. p. m), skąd doskonale widać Mount Everest. Ten widok jest wart wszystkich pieniędzy.

Na koniec proszę Macieja, by opisał najwyższe góry świata w jednym zdaniu. - Są niezwykłe z wielu względów. Przez ludzi, klimat, doznania, których się doświadcza. Możliwość pokonywania własnych słabości, poznania własnego organizmu. Himalaje to stan umysłu.