Reklama

- Na co uważać na Lomboku? - takie pytanie przeczytałam na facebookowej grupie zrzeszającej kobiety podróżujące solo. - Na nic, to nie Bali, przyjeżdżaj i ciesz się beztroską podróżowania  - brzmiała jedna z odpowiedzi. Kolejne, utrzymane w podobnym tonie, przewijały się jeszcze kilkukrotnie i gdyby nie taksówkarze na lotnisku, tę opinię można by uznać za prawdziwą.

Weźmy jednak poprawkę na fakt, że przedstawiciele tego zawodu, niezależnie od szerokości geograficznej, dziwnym trafem przyciągają osobników, którzy żerowanie na turystach, zwłaszcza tych w socjologii określanych jako W.E.I.R.D. (White, Educated, Industrialized, Rich and Democratic) mają wpisane w DNA. Jeśli do tego jesteś jeszcze kobietą, próbę oskubania masz jak w banku. Możesz sprawdzić w aplikacji, ile kosztuje taksówka do miejsca docelowego, ba, nawet zamówić transport wcześniej i negocjując stawkę wznieść się na wyżyny asertywności. Mimo to zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał przekonać cię (czasem krzykiem i siłą), że jego cena to wyjątkowa okazja, nawet jeśli jest kilkukrotnie wyższa od rynkowych, nie wspominając już o stawkach, które pokazuje taksometr. Oczywiście pod warunkiem, że jest zamontowany i w ogóle  działa. Pomijając jednak te drobne niedogodności określenie "beztroska podróżowania" trafnie oddaje klimat Lomboku, choć podróż z lotniska i przydrożne widoki w pierwszym kontakcie zwiastują raczej coś zupełnie przeciwnego.

Trochę Azja, a trochę Australia

Reklama

Lombok leży po prawej stronie linii Wallace’a - wyznaczonej w XIX wieku przez brytyjskiego przyrodnika granicy, która wyraźnie określa występowanie gatunków zwierząt i niektórych roślin charakterystycznych dla Australii. Dzięki położeniu wyspy mamy więc okazję zobaczyć zupełnie inne środowisko naturalne, niż w innych miejscach Azji. Wyspy znajdujące się po obu stronach linii różnią się bowiem znacznie, tak pod względem przyrody, jak i klimatu.

Wallacea, jak nazywa się obszar pomiędzy Lombokiem na wschodzie, a Molukami na zachodzie, obfituje w endemiczne gatunki ssaków (również naczelnych), ptaków, a także 1500 gatunków roślin występujących wyłącznie tutaj. Należą do nich między innymi pohon lian - ogromne drzewa osiągające, podobnie jak sekwoje, 50 metrów wysokości, których skupisko po wschodniej stronie Lomboku jest zjawiskiem zasługującym na miano jednego z cudów natury. Dziesiątki gigantycznych drzew o majestatycznym kształcie i wysokości 15-piętrowego wieżowca, wznoszą się ku niebu, będąc zjawiskiem budzącym równocześnie respekt i podziw.  

 - Fascynujące - mruczę pod nosem, dotykając z namaszczeniem kory, liczącego ponad 300 lat i mającego grubo ponad metr średnicy, pnia. - Co znaczy "fascynujący"? - pyta mnie Rio, który, zupełnie przypadkiem, tydzień wcześniej został moim przewodnikiem po wyspie. - To taki niezwykły i urzekający - odpowiadam. - Pasuje do nich - mówi Rio. - Te drzewa kiedyś były często spotykane od Indii po Tajlandię, jednak dziś nie zostało ich zbyt wiele. Tutaj suchy klimat im sprzyja. Mamy ich w Sambelii trzydzieści, to takie nasze naturalne skarby - podsumowuje Rio, patrząc w niebo. Zadzieram głowę. Słońce sączy się przez korony majestatycznych drzew, tworząc na trawie czarujący spektakl z plam światła. Japończycy mają na to zjawisko osobne słowo - komorebi. Choć to nie tylko słowo. To także kategoria filozoficzna i estetyczna, podkreślająca wyjątkowość, piękno i niepowtarzalność zjawisk. Pasuje jak ulał.

Zieleń, która kipi pośród wodospadów

Dziewicza przyroda to jeden z największych atutów Lomboku. Duszą i sercem wyspy jest Rijani - wulkan wznoszący się na wysokość ponad 3700 mn.p.m., który otacza 40 hektarów parku narodowego z bujną roślinnością. Wspinaczka na wulkan końcem grudnia nie jest możliwa i ten stan rzeczy utrzyma się co najmniej do kwietnia  - szlaki są zamknięte ze względu na obfite opady deszczu i błoto, które uniemożliwia trekking. W porze suchej nie brakuje chętnych, aby podczas dwu- lub trzydniowej wyprawy wspiąć się na stożek nieaktywnego wulkanu, wykąpać się w gorących źródłach i podziwiać widok na leżące w kalderze jezioro Segara Anak, którego głębokość to, bagatela, 230 metrów. Park narodowy pozostaje jednak otwarty cały rok, postanawiam więc odwiedzić wodospad Tiu Kelep - jedno z najbardziej ikonicznych miejsc na wyspie.  

Jadąc wyboistymi, wąskimi ścieżkami na skuterze, wraz  z moim przewodnikiem, mijam pojedyncze grupki turystów. - Nie powinniśmy zostawić skutera na dole? - pytam Rio, patrząc na maszerujących dziarsko pod górę ludzi. - A ty chcesz być jak lokalsi czy jak turyści? - pyta mój przewodnik z uśmiechem, pozdrawiając nadjeżdżającego z przeciwka kierowcę skutera, który z wprawą godną akrobaty mija nas, balansując tuż na skraju przepaści. Takich przejazdów na Lomboku odbędę jeszcze kilkanaście. Nauczę się też, że tubylcy są w stanie pokonać skuterami każdą przeszkodę i przejechać po każdym rodzaju nawierzchni, niezależnie od warunków pogodowych, ignorując przy okazji wszelkie dopuszczalne limity przewozu osób, zwierząt i rzeczy.

- Skoro już tutaj jesteśmy, chodźmy też do Sendang Gile - mówi Rio, gdy dojeżdżamy pod jedno z wejść do parku. Nazwę wodospadu tłumaczy się jako "wściekły tygrys". Legenda głosi, że książę, który zapuścił się w te rejony, znalazł to miejsce przypadkiem, uciekając przed tygrysem i ukrył się przez rozwścieczonym drapieżnikiem za ścianą wody, unikając śmierci. - Przecież nie macie tu tygrysów - uśmiecham się z powątpiewaniem, słuchając historii. - Mamy za to małpy, pilnuj jedzenia - mówi Rio, wskazując na szarego makaka, podejrzanie szybko przemieszczającego się po gałęziach drzew w naszym kierunku. Przy wodospadzie poza jedną parą nie spotykamy nikogo.

Przy temperaturze 30 stopni i wilgotności powietrza sięgającej 100 procent, mikroskopijne kropelki osiadające na ciele, gdy podchodzi się w pobliże spadających z impetem z wulkanicznego zbocza dwóch strumieni, lekko łaskoczą i niosą chwilowe orzeźwienie. Dookoła bujna zieleń dżungli. Siedzę na kamieniu zauroczona dźwiękami natury. Szum wody przeplata się z odgłosami ptaków i delikatnym szmerem liści drzew, tworząc hipnotyzującą i uzależniającą mieszankę dźwięków.

Do wodospadu Tiu Kelep prowadzi stroma droga w dół. Kiedyś kamienie osuwały się na boki, dziś ujarzmiono je za pomocą metalowej siatki. Spacer po nich nie jest zbyt wygodny, zwłaszcza gdy tuż przed wyjazdem zapytasz tubylca o to, czy potrzebujesz specjalnego obuwia i usłyszysz, że twoje japonki "są OK". Lokalsi traktują bowiem gumowe klapki jako obuwie wszechstronne, odpowiednie na plażę, w góry czy na spacer po lesie. Tym bardziej cieszę się, że zabrałam do plecaka buty do wody, które odrobinę  stabilizują stopę na śliskim i stromym podłożu.

Można tu też skorzystać z dość osobliwej wodnej zjeżdżalni. Śmiałkowie mogą zjechać w dół betonowego kanału na dętkach starych opon. W końcu, po niespełna 20 minutach marszu, mam przed oczami najwyższy wodospad na Lomboku. W przeciwieństwie do tego typu miejsc na Bali nie ma tłumów influencerek prężących się w wyszukanych pozach, w skąpych skrawkach materiału udających bikini. Jest trochę lokalnej młodzieży, hidżaby nastolatek malowniczo powiewają niesione podmuchem mokrego powietrza. Wodospadów na Lomboku odwiedzę jeszcze co najmniej kilka, zarówno w środkowej, jak i południowej części wyspy. Za każdym razem będzie to wędrówka po spokój i urzekające widoki, pośród bujnej roślinności kipiącej zielenią i rozwibrowanej odgłosami ptaków, małp i innych żyjątek zamieszkujących tę krainę. 

Wyspa tysiąca meczetów i plemiennych tradycji

Lombok to jednak nie tylko zachwycająca przyroda. - W wyniku kontaktów handlowych z kupcami arabskimi, wyznającymi islam, oraz wpływami z Jawy i Sumatry, Sasakowie, czyli rdzenna ludność wyspy przyjęli tę religię, łącząc ją z elementami swoich tradycyjnych wierzeń. W ten sposób powstała synkretyczna forma islamu nazywana Wetu Telu (Trzy razy). Praktykujący ją Sasakowie modlili się nie pięć, a trzy razy dziennie i praktykowali trzy z pięciu filarów islamu - deklarację wiary (Shahada), modlitwę (Salah) i post (Sawm) - tłumaczy mi Rio, podkreślając równocześnie, że dziś większość Sasaków wyznaje sunnicką odmianę islamu, która dominuje na większości wysp Indonezji. 

Sasakowie po dziś dzień pielęgnują jednak swoje tradycje. Na wyspie jest jeszcze kilka wiosek, które stanowią coś w rodzaju żywego skansenu. Można tu zobaczyć tradycyjne, charakterystyczne chaty, zbudowane z bambusa i pokryte strzechą z liśćmi palmy. Kobiety przy krosnach, zajmujące się tkactwem, wyplatające sarongi i połyskujące w słońcu brokatowe tkaniny, o których mówi się tu songkety oraz tradycyjne elementy garderoby. Sasakowie w godzinach zwiedzania żyją jak kiedyś, po zmroku w domach pojawiają się współczesne sprzęty elektroniczne. - To taka forma zachowania tożsamości i podkreślenia odrębności - tłumaczy mi Rio, który z ludźmi w wiosce rozmawia w base sasak - dawnym języku plemienia.

Na Lomboku pośród 518 wiosek i miasteczek znajduje się ponad 8 tysięcy meczetów -  ponad 3700 klasyfikuje się jako duże, a nieco ponad 5000 tysięcy jako małe. W wielu miejscach spotykam lokalnych rzemieślników zajmujących się wytwarzaniem kopuł wieńczących meczety. Mają one symbolizować sklepienie nieba, a po arabasku nazywają się qubba. Sklepiki z kopułkami, jak żartobliwie je nazywam, pojawiają się na tyle często, że w końcu pytam Rio jak to możliwe, że każdy z nich funkcjonuje. - Tu nie chodzi o biznes - uświadamia mnie Rio - chodzi po prostu o rzemiosło, doskonalenie się w tym, co robisz dzień po dniu.  

Nawoływania muezzeinów do modlitwy rozbrzmiewają od wschodu do zachodu słońca w każdym zakątku wyspy. Nieważne, gdzie akurat się znajdujemy, Rio prosi wtedy o czas na modlitwę. Po dwóch dniach mamy już swój rytuał. On oddaje cześć Allahowi, ja wykorzystuję te kilkanaście minut na szybką lekcję hiszpańskiego w aplikacji w moim telefonie, prosząc równocześnie mojego przewodnika, by nie pytał o pozwolenie, bo kimże jestem, by decydować o tak fundamentalnych sprawach, jak czas na kontakt z sacrum. Słyszę więc zamiast prośby:  - To twój czas na hiszpański. I tak przynajmniej 3 razy dziennie. Tak oto  człowiek Wschodu, zanurzony w wierze i tradycji, spotyka człowieka Zachodu, który, wychowany w kulturze zajętości, czuje jakiś dziwny wewnętrzny przymus, by każdą wolną chwilę wypełnić kolejnymi zadaniami ze swojej listy rzeczy do zrobienia.

Tego nie było w przewodnikach

Zachodniego świata na Lomboku jednak nie brakuje. - Pokaż mi jakieś miejsce, które lubisz na swojej wyspie, niekoniecznie takie, o którym piszą w przewodnikach - proszę Rio. - Wiem! Epicentrum! - mówi z błyskiem w oku mój towarzysz. Jako, że znajdujemy się w Pacyficznym Pierścieniu Ognia, czyli strefie częstych trzęsień ziemi i erupcji wulkanów, wsiadając na skuter, oczyma wyobraźni widzę pozostałości po kataklizmie. Życie szybko weryfikuje moje wyobrażenia, gdy przedarłszy się w godzinach szczytu przez korki w Mataram, największym mieście, będącym równocześnie stolicą wyspy, podjeżdżamy pod budynek... centrum handlowego o wdzięcznej nazwie Epicentrum właśnie. Widząc zawód na mojej twarzy, Rio z radością oznajmia, że ma jeszcze jeden pomysł i na pewno spodoba mi się Mandalika. Przy okazji słyszę kolejną legendę.

Mandalika była zachwycającą księżniczką, której niezwykła uroda przyciągała wielu książąt, pragnących zdobyć jej rękę. Ich rywalizacja szybko przerodziła się jednak w konflikty i wojny, zagrażające pokojowi w królestwie. Aby położyć kres niepokojom, księżniczka Mandalika podjęła dramatyczną decyzję. W noc pełni księżyca rzuciła się z klifu w morskie fale. Gdy jej lud próbował odnaleźć ciało, zamiast niego pojawiły się tysiące barwnych morskich robaków, zwanych Nyale. Według wierzeń są one reinkarnacją księżniczki, a ich pojawienie się uznaje się za symbol płodności i dobrobytu.

Na cześć Mandaliki na plaży Seger co roku w lutym odbywa się festiwal Bau Nyale. To ważne wydarzenie kulturalne, podczas którego Sasakowie zbierają morskie robaki, świętując jej ofiarę. Przyciąga zarówno lokalnych mieszkańców, jak i turystów, stając się częścią żywej tradycji regionu. Odwiedzamy plażę Seger, w pobliżu której pijemy herbatę u przyjaciół Rio. Mieszkają oni niedaleko bardzo specyficznego miejsca.

Na cześć księżniczki nazwano bowiem także specjalną strefę ekonomiczną, która powstała w ramach projektu "10 nowych Bali", obecnie realizowanego jako "5 Super Priorytetowych Kierunków w Indonezji". To ponad 1200 hektarów powierzchni na południu wyspy, gdzie powstają luksusowe hotele i infrastruktura turystyczna z polami golfowymi, centrami konferencyjnymi i eleganckimi restauracjami.

Słyszę historie o wysiedlonych mieszkańcach i ludziach, którzy stracili ziemię, bo nie mogli udowodnić, że są jej właścicielami. - Mieszkali tu ich ojcowie i dziadkowie, a nagle deweloperzy zażądali aktów własności! Wyobrażasz sobie? - pyta mnie wzburzony Salim, gdy popijając herbatę, pytam o to, jak okoliczni mieszkańcy zapatrują się na rosnące wokół nowoczesne, eleganckie budynki. Siedzimy na drewnianym podeście, wyłożonym bambusową matą. Drogą od czasu do czasu przejeżdżają skutery, ktoś przegania stado krów albo biegnie grupka dzieci, tocząc na patykach rowerowe opony. Okolica wciąż jest spokojna, a turyści docierają tu z rzadka. - Wolą siedzieć na basenie w hotelu - kwituje Salim. Jest jednak coś, co napawa go niekłamaną dumą. To nowoczesny tor wyścigów motorowych położony w samym centrum Mandaliki.

Oddany do użytku w 2021 roku tor Pertamina Mandalika International Street Circuit kosztował bagatela miliard dolarów (ok. 4 miliardy złotych). Położony wśród malowniczych widoków, pomiędzy plażami i zielonymi wzgórzami, wygląda jak żywcem wyjęty z gier komputerowych. Zaprojektowany z myślą o wyścigach światowej klasy gościł już Moto GP, odbywa się tu także Grand Prix Indonezji. Przed bramą miłośnicy wyścigów robią zdjęcia i kupują kolorowe koszulki. Nieco oszołomiona liczbą ofert składanych mi przez lokalnych sprzedawców przechadzam się, podziwiając skalę przedsięwzięcia. Zażywna kobieta sprzedająca pamiątki instruuje mnie, jak pozować do zdjęcia - unosi w górę rękę, układa kciuk i palec wskazujący tak, aby tworzyły kąt prosty. - L like Lombok sista! (L jak Lombok siostro - przyp. red.) - śmieje się głośno, pstrykając równocześnie zdjęcie telefonem. Być może dla miłośników sportów motorowych jest to miejsce szczególne, ale na mojej twarzy po raz kolejny musi malować się lekkie rozczarowanie, bo Rio z nieco zafrasowaną miną oferuje obiad. - To najlepszy kurczak na wyspie, musisz spróbować - zachęca.

Kangkung znaczy szpinak

Kurczaków w różnej postaci na wyspie nie brakuje, a Khas Rarang to tradycyjne danie kuchni Lomboku. W popularnej wśród tubylców rodzinnej restauracji Rumah Makan siadam przy stole przemoczona do suchej nitki. Nie uratowała mnie nawet ultraszczelna peleryna. Skuter kontra szczyt pory deszczowej 0:1. Dopytuję młodych kobiet, jak przyrządzają sławnego na całą wyspę kurczaka, ale śmieją się i zasłaniają rodzinną tajemnicą. - To takie nasze KFC i nasz sekret - mówią, przyjmując równocześnie zamówienie na ulubiony zestaw klientów, którego nazwy za nic nie jestem w stanie zapamiętać. Rio oddala się na tradycyjną popołudniową modlitwę, a na przykrytym ceratą stole, oprócz pikantnych, smażonych z unikalną mieszanką przypraw, kawałków kurczaka, ląduje spora porcja ryżu, prażone orzeszki, smażony tempeh, tofu w delikatnym sosie z masła orzechowego, pikantny do granic możliwości sos sambal, a do tego jeszcze wodny szpinak, na który po indonezyjsku mówi się kangkung.

To już taki moment w podróży kiedy zapominam prosić o herbatę bez cukru. Zmarzniętymi dłońmi chwytam kubek z napojem, w którym stężenie cukru przekracza wszelkie akceptowalne normy. - Dostałaś naszą herbatę zamiast swojej - śmieje się Rio, prosząc zdziwioną obsługę o niesłodki napar, co z racji taśmowego nalewania słodzonej herbaty z kilkunastolitrowego gara okazuje się niemałym wyzwaniem.  Chili i cukier - tego nigdy nie brakuje w tutejszej kuchni. Podobnie jak rozsianych po całej wyspie niewielkich rodzinnych restauracji i stoisk z jedzeniem zwanych tutaj warungami.

W warungach można dostać każdy rodzaj jedzenia. Od bladego świtu, kiedy na śniadanie kupuje się smażony ryż z warzywami (nasi goreng), owsiankę z kurczakiem o wdzięcznej nazwie bubur ayam lub indonezyjskie tosty roti bakar, po późne godziny nocne, gdy rządzi grillowany kurczak i makaron smażony z dodatkami. Z ulgą odkrywam, że lokalność nie jest tu tylko słowem-wytrychem, a autentyczność pustym sloganem.    

To mój kolejny miesiąc z kuchnią indonezyjską, bogatą w charakterystyczne  przyprawy i lokalnie dość mocno zróżnicowaną. Na Lomboku odkrywam specyficznie grillowane ryby i kalmary. Kupuję je na stoiskach zlokalizowanych nieopodal plaży. Co dnia inne, takie, jakie akurat uda się złowić. Marissa pracująca w moim ulubionym warungu mówi, że przyprawia je mieszanką, której dawno temu używała także jej babcia. Prowizoryczny grill, skorupy orzecha kokosowego i aromat dymu, w którym łączą się nuty morza i kokosa to jeden z tych zapachów, który na długo zapada w pamięć. W porze obiadowej ryby jadam na miejscu. Podawane są z ryżem i plecing kangkung, czyli sałatką z blanszowanego szpinaku wodnego, serwowaną nie inaczej, jak z pikantnym sambalem. Po tygodniach podróży oczy nie łzawią już na sam jego widok, a kubki smakowe i przełyk zaczynają tolerować poziom ostrości, który tubylcy określają mianem "łagodnego".

Nie ma tu stolików, siada się na pokrytym ceratą podeście i je rękami. Tubylcy sprawnie nabierają sos i mięso ryb, formując z ryżu zgrabną kulkę. To dobre móc poczuć pożywienie wszystkimi zmysłami. Na deser dostaję rambutany - te małe słodkie owoce zamknięte w czerwonych, włochatych skorupkach jada się tu wyłącznie w sezonie, czyli w czerwcu i grudniu.  

Czasami kupuję jedzenie na wynos. Marrisa zawija je w szary gruby papier, który momentalnie nasiąka tłuszczem. Kalmary wprawnymi ruchami tnie na mniejsze części nożyczkami z czerwoną rękojeścią. Wszystko pakuje w reklamówkę i wręcza mi, za każdym razem z tym samym łagodnym uśmiechem mówiąc: - Yak la low, co w jej języku znaczy tyle, co "do zobaczenia".

Do zobaczenia słyszę jeszcze w różnych miejscach wielokrotnie. Islamska tożsamość nie przytłacza wysypy. Ludzie są otwarci, serdeczni i gotowi pomóc w każdej sytuacji. Dzielą się historiami i jedzeniem, patrzą z zaciekawieniem, albo radością i podziwem, kiedy pomagasz im odzyskać hasło do maila, albo odblokujesz telefon. Świętują w gronie najbliższych, a z przyjaciółmi chodzą na karaoke, wieczorami oglądają zachody słońca.

Patrzę z tarasu, jak codziennie w okolicy osiemnastej zatrzymują się w punkcie widokowym, by przez chwilę popatrzeć, jak ognista kula spada do morza. Schodzę wtedy na plażę Senggigi i pływam w wodzie, której temperatura nie spada tu nigdy poniżej 26 stopni. - Jak daleko masz nad morze w domu? - pyta mnie Rio. - 600 kilometrów - odpowiadam. Patrzy na mnie zdziwiony. - 600 ki-lo-me-trów? - powtarza z szeroko otwartymi oczami. - Nie mów mi, że jeździsz tam, żeby popływać w morzu. Przecież to strasznie daleko!