Reklama

O katorżniczych treningach rozmawiam z Adamem Kszczotem. To hegemon na dystansie 800 metrów z jasnym planem działania. Przez 3/4 dystansu czaił się na końcu stawki. Atak na 200 m przed metą stał się jego znakiem rozpoznawczym. Skutecznym, wymierzonym w rywali z precyzją chirurga, finiszem zapracował na miano profesora. Gdy inni miotali się na ostatnich metrach ogarnięci paraliżującym zmęczeniem, on rytmicznie, z pełnym pasji spojrzeniem wpadał na metę po kolejne medale. Karierę w tym roku zakończył jako 2-krotny wicemistrz świata, 3-krotny mistrz Europy na otwartym stadionie i mistrz świata oraz 3-krotny mistrz Europy na hali. Jeden z najwybitniejszych sportowców w historii Polski. 

Tego, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami ośrodków przygotowań olimpijskich, nie widać na ekranach telewizorów. Kibice obserwują efekt całorocznych przygotowań. Tymczasem sportowcy poza domem spędzają nawet 250 dni w ciągu roku. W przypadku 800 metrów, o tym, kto zostaje mistrzem świata, decyduje 100 sekund.

"Bydło prowadzone na rzeź"

Reklama

Adam Kszczot w ciągu kariery przebiegł Ziemię dookoła. W ciągu miesiąca od 400 do 500 kilometrów. Zdartych par butów nawet nie zliczy. Podkreśla, że w codziennej "orce", to trening tempowy jest najcięższy do zniesienia. - Wiesz, że idziesz na trening, który nazywa się rzeź i jak bydlę prowadzone na mękę, wchodzisz na tartan. Wiesz, jak trudne i ciężkie to będzie. Organizm od rana się buntuje, co chwilę latasz do łazienki, boli cię żołądek. Umysł zaczyna płatać figle. Nie chce współpracować. Szepcze Ci do ucha: a po co to robisz? Czy na pewno chcesz? Ale to znaczy, że Ci zależy, że to ważne w Twoim życiu. Jeśli zrezygnujesz, masz okropne wyrzuty sumienia, które bolą o wiele bardziej - podkreśla.

Trening tempowy ma przygotować ciało i psychikę na ekstremalne zmęczenie podczas zawodów. Mechanizmy wypracowane na treningach pozwalają urwać setne sekundy, które decydują o zwycięstwie. Konfiguracji jest wiele. W przypadku biegaczy średniodystansowych są to najczęściej odcinki: 4x600 m, 3x500 m, 3x400 m. Każdy z odcinków biegany jest w tempie zbliżonym lub nawet szybszym od tempa startowego. Które w przypadku 800 m wynosi 28 km na godzinę: tempo rowerzysty. Na odpoczynek czasem są tylko 2-4 minuty. - Chcesz wystraszyć organizm, by następnym razem potrafił uciec przed zagrożeniem, którym jest trening. To genialny mechanizm, pod warunkiem że nie przesadzisz. Jeśli zrobisz to odpowiednio, to dostajesz to, co najcenniejsze - nowy rekord życiowy - mówi Kszczot. 

Tym, co dosłownie ścina z nóg, jest "zakwaszenie organizmu". - Przy wysokiej intensywności wysiłku nawet wytrenowany organizm nie jest w stanie pokryć na bieżąco zapotrzebowania na tlen, zaczyna dominować metabolizm beztlenowy - wyjaśnia dr Tomasz Mikulski, fizjolog z Instytutu Medycyny Doświadczalnej i Klinicznej im. M Mossakowskiego PAN. Zawodnicy potrafią "zakwasić" organizm na 20 milimoli. Osoby nietrenujące rzadko są w stanie osiągnąć 10. - Gdyby zwykłemu człowiekowi szybko "podmienić" krew na pochodzącą od zawodnika, który właśnie skończył udane tempo, to zapewne nie męczyłby się długo, bo by zmarł w wyniku wstrząsu - zaznacza Mikulski.

Wytrzyj ślinę z ust. Lepiej nie będzie

Objawów ekstremalnego zmęczenia jest wiele. Jednym z nich są wymioty. Żołądek kapituluje. Organizm jest tak "zakwaszony", że się poddaje. Pozbywa się wszystkiego, czego nie potrzebuje. - Widziałem mistrzów olimpijskich wymiotujących pod płotem. Totalny kołchoz. Brytyjki czołgające się na każdy z dziesięciu odcinków. Piękne dziewczyny, które wcześniej widziałem w balowym sukniach, tu walczyły o przetrwanie, wycierając ślinę z ust i koszulek. Tu kończy się piękny sport - wspomina Adam Kszczot. Dziennikarze sportowi kilka minut po biegu na 400 m lub 800 m podbiegają z mikrofonem do półprzytomnych zawodników. Ci z trudem łapią oddech i uciekające myśli. W 2017 roku podczas mistrzostw świata w Londynie Michał Rozmys podsumowywał swój występ na 1500 m. Z nosa ciurkiem ciekła krew. Zawodnik próbował zbierać ją w rękach. Wywiadu nie przerwał. 

Co w takim razie dzieje się podczas "tempa"? - Nigdy nie zaznałem takiego bólu jak podczas treningu. Każda komórka ciała w trakcie biegu błaga cię, byś przestał. Świadomość powoli odpływa. Myślenie jest upośledzone. Czujesz się bardziej pasażerem wyścigu niż jego uczestnikiem. Nogi są w smole. Wtedy zaczyna się jazda. Zastanawiasz się, czy jesteś w dobrym miejscu. Myślisz, kiedy cię zetnie - wspomina Kszczot. 

- Na mecie ostatniego odcinka nie możesz złapać oddechu. Żadna ilość tlenu nie jest w stanie zaspokoić Twojego zapotrzebowania. Łapiesz ogromne hausty powietrza. Kradniesz każdy możliwy centymetr sześcienny. Marzysz o czystym powietrzu, ale otrzymujesz, to co przed chwilą z siebie wyrzuciłeś - ciepłą, przesiąkniętą dwutlenkiem węgla mieszankę. Bolą cię ręce, żebra, kładziesz się na ziemi. Jak embrion szukasz pozycji, w której znajdziesz ukojenie, choć na chwilę - dodaje. 

Kszczot przyznaje, że boli nawet patrzenie na białe linie namalowane na bieżni. - Słońce razi cię tak jakby szczerze i szeroko uśmiechało się do ciebie 100 osób z reklamy pasty do zębów - dodaje. Kolejnym elementem jest ból mięśni. Ten często potocznie i błędnie myli się z wcześniej wspomnianym "zakwaszeniem". Badaniem uszkodzonych mięśni zajmuje się doktor Mikulski. Do tego celu mierzy poziom stężenia kinazy kreatynowej - enzymu uwalniającego się z uszkodzonych mięśni, w tym również z serca. - Niektórzy zawodnicy znacznie przekraczają 1000 jednostek na litr. Norma to poniżej 200. Człowiek przy śmiertelnym zawale często nie przekracza 500 - zaznacza Mikulski. Przekroczenie norm na własnej skórze wielokrotnie sprawdził Kszczot. Ból porównuje do uczucia wlewania wrzątku do mięśni. - Czujesz, jakbyś się gotował od środka. Jest taka ankieta, którą wypełniamy u lekarza. Pytają, czy miałeś duszności, problemy z oddychaniem, skupieniem - to wszystko objawy dobrze zrobionego treningu - dodaje.

 

Skrajnym bodźcom nie poddają się tylko lekkoatleci. To także domena takich sportów jak pływanie, wioślarstwo, zapasy, czy kolarstwo. Pod wpływem treningu, serca zawodników sportów wytrzymałościowych zwalniają w spoczynku do 30 uderzeń na minutę, by podczas treningu przyśpieszać do ponad 200. - Krew zawodowców jest w stanie przenosić więcej tlenu w tej samej objętości. Zwłaszcza w nocy serce pracuje bardzo wolno, wręcz na granicy zatrzymania. Najniższe wartości stwierdzono u kolarzy i biegaczy narciarskich: 25 uderzeń na minutę. Lekarz nie wiedząc z kim ma do czynienia, od razu skieruje na poszerzoną diagnostykę - dodaje Mikulski.

Sportowym światem w 2017 roku wstrząsnęły zdjęcia kolarza Pawła Poljańskiego. Zawodnik po szesnastym etapie Tour de France pokazał, jak wyglądają jego nogi. Szerokie, wypukłe żyły na zdjęciu układają się w kształt rozległych konarów drzew. Ręce jak po poddawaniu torturom pokazują wioślarze. Na dłoniach widnieją otwarte, głębokie rany. Rozległe strupy i schodząca skóra, odsłaniająca mięso. 

35 000% haju

Kszczot przyznaje, że zawodowy trening nie ma nic wspólnego ze spokojnym dochodzeniem do formy. - Jeśli ktoś nazwie mnie masochistą, to się zgodzę. Ale straszną przyjemność czerpałem z uprawiania sportu, osiągając wyniki - dodaje biegacz. Po 20 minutach cierpienia po zakończonym treningu nadchodzi euforia. - A to tak jakbyś był naćpany. To taki haj hormonalny, że myślisz, że góry przeniesiesz. Masz nagle dobry humor. Przed chwilą myślałeś, że skonasz. Teraz sobie mówisz, że wcale nie było tak źle. W sumie jest zajebiście. Przepaść. Te dwa nastroje dzieli kilkanaście minut. Różnice hormonalne są ogromne - stwierdza Kszczot. - Trudno mówić o normach. One dotyczą wartości spoczynkowych. Ale tak, w przypadku wysiłku wzrost hormonu wzrostu potrafił sięgnąć nawet 35 000% - zaznacza dr Mikulski.

Mistrz jest tylko jeden

Do porzygu trenują wszyscy, bo ludzie na całym świecie marzą o zostaniu mistrzem olimpijskim. Ten zaszczyt spotyka niewielu. Kibice wynagradzają obsesyjną euforią medalistów, a zapomnieniem tych, którzy do domu wracają bez krążka na szyi. 

Podczas lekkoatletycznych mistrzostw świata w Eugene oczy kibiców były skierowane na "aniołki Matusińskiego", czyli żeńską sztafetę 4x400 m. Anna Kiełbasińska odmówiła startu w eliminacjach sztafety mieszanej, chcąc zachować siły na strat indywidualny. Złość i niezrozumienie decyzji ustały, gdy internet obiegły zdjęcia płaczącej ze szczęścia zawodniczki chwilę po awansie do finału mistrzostw świata. 32-latka przyznała w Radiu Dla Ciebie, że wyżej ceni to osiągnięcie indywidualne od medalu olimpijskiego zdobytego w sztafecie. 

Co decyduje o tym, kto wygrywa? Według Adama Kszczota są to świadomość i znajomość treningu od pierwszej minuty do ostatniej sekundy. - Dokładnie wiedziałem, co robię na każdym treningu, na każdym ćwiczeniu. Mogę wejść na skrzynię w trzech różnych ustawieniach ciała, innym zestawem mięśni. Liczy się każdy detal. Sport polega na tym, by być lepszym od samego siebie, każdego dnia. Problemem jest, co otrzymujesz w zamian za lata utrzymywania się na najwyższym poziomie. Lekkoatletyka jest dość brutalnym sportem. Płaci tylko absolutnie najlepszym. Stypendia za medale nie były waloryzowane od lat. Powinny być  powiązane ze średnią krajową. W innym razie kiedyś mistrzów może zabraknąć - apeluje zawodnik. 

"Synek mówi: Tata, biegamy"

Wielu zawodników podkreśla, że po zakończeniu kariery brakuje im zmęczenia i adrenaliny. Na emeryturę w ostatnim czasie odeszło kilku wybitnych polskich sportowców. Oprócz Adama Kszczota kolega z bieżni - multimedalista mistrzostw Europy i brązowy medalista mistrzostw świata na 1500 m Marcin Lewandowski oraz Justyna Kowalczyk. Ta ostatnia wywołała ożywioną dyskusję, wrzucając do sieci zdjęcia ze zdobycia Rys z... rocznym synem. Kowalczyk prowokowała masę krytycznych komentarzy już podczas ciąży, zdobywając kolejne szczyty i przebiegając dziesiątki kilometrów. Nie dziwi się temu Adam Kszczot. - Mi też zaczyna brakować tego zmęczenia. Cieszę się jak dziecko, gdy syn mnie rano prosi przed przedszkolem: tata, czy przebiegniemy kółeczko? Rzucam robotę przed komputerem i idziemy przebiec kilometr. Zawiesiłem kolce na kołku, ale zamieniłem je na inne wyzwania. Realizuję się jako komentator Diamentowej Ligi w Polsacie Sport. To życie jest kompletnie inne. Ale wreszcie widzisz rodzinę, możesz przytulić żonę - podsumowuje.

Na długotrwałą rozłąkę zwrócił uwagę również Paweł Fajdek. Młociarz krótko po zdobyciu piątego z rzędu tytułu mistrza świata przyznał, że cieszy się z nadchodzącego powrotu do kraju. Zgromadzonym w Eugene dziennikarzom tłumaczył, że 7-letnią córkę widział w życiu przez rok. Chwilę później zreflektował się, że być może lekko przesadził. - Jest mało czasu dla rodziny i to jest męczące, ale nie da się trenować na najwyższym poziomie i spędzać czasu z rodziną. Ale będzie tylko ciężej. Córka idzie do pierwszej klasy. Wszystko spada na żonę. Cieszę się, że jest wyrozumiała i mam nadzieję, że jeszcze tych parę lat wytrzyma. Nie mogę myśleć o zakończeniu kariery, kiedy jest dobrze - wyznał. 

- Strach przed bólem pojawia się, ale jeśli weźmie nad tobą górę, to kończy się twój sport. To nieodzowny element na drodze do mistrzostwa. Tu nie ma taryfy ulgowej. Jeśli masz się zmęczyć, to się zmęcz. Przynajmniej nie będziesz żałować, że nie spróbowałeś - mówi Kszczot.

Może świadomość tego wysiłku pomoże nam docenić nie tylko kolejne, mieniące się krążki, ale również drogę, która doprowadziła do miejsca, gdzie można o nie zawalczyć.