Kiedy zbliżam się do bazy pogotowia ratunkowego, jest już jasno. Baza położona jest w stutysięcznym mieście na południu Polski. Przed wejściem stoi dwóch ratowników medycznych, palą papierosy. Adam i Paweł przedstawiają się i podają mi rękę. Czekają na poranną zmianę, po zakończonym nocnym dyżurze. Jest godzina 6:30, obaj wyglądają, jakby ktoś ich wyjął z pralki. Przejeździli całą noc, łącznie zrobili prawie 400 kilometrów, jeżdżąc do pacjentów i zwożąc ich do szpitala, nie tylko tego w mieście, ale i do tych poza nim. Często jest tak, że na miejscu okazuje się, że nie ma miejsca dla pacjenta, więc jadą dalej - kolejnych kilkanaście lub kilkadziesiąt kilometrów do placówki, w której "łóżko" się znajdzie.
Próbuję zagadać, ale mają chyba dość po nocce. Dla porównania drugi zespół z tej samej bazy zrobił tylko jeden wyjazd. Resztę nocy spali.
Zespoły są dysponowane w zależności od składu na karetce. Jak jest zagrożenie życia, jedzie karetka z lekarzem na pokładzie. To karetki oznaczone są symbolem S - nazywane zespołem specjalistycznym. Jeśli wyjazd jest do zachorowania albo zagrożenia życia, a "eska" jest zajęta - jedzie "petka" z dwoma ratownikami. Te karetki mają z kolei symbol P - nazywane są zespołami podstawowymi. "Petki" jeżdżą też do wezwań w stylu: "leży i nie chce wstać" albo "boli go noga od dwóch tygodni" albo "ma skierowanie do szpitala, ale nie ma jak do niego dojechać".
O siódmej pojawia się pod bazą Przemek, zmiennik Adama - kierowcy "petki". Przemek jest punktualny, bo Adam pracuje na etacie i liczy każdą minutę w pracy. Nie uznaje nadgodzin, jest wściekły, kiedy wychodzi po czasie z bazy. Jest po pięćdziesiątce i bliżej mu do emerytury niż dalej. Na ratownictwie medycznym zjadł zęby, więc jego zapał do pracy kończy się punktualnie o siódmej rano.
Przemek będzie prowadził karetkę, a obok niego, jako kierownik zespołu, pojedzie dzisiaj Ola. Wysoka, krótko ścięta ratowniczka o wściekle blond włosach. Pojawiają się niemal w tym samym czasie, dzięki czemu i Adam i Paweł są wolni. Mogą iść do domu odespać dyżur.
- Jak nastroje przed dyżurem? - zagaduję ich.
- Kolejnymi dyżurami, chciałaś powiedzieć. - mówi Olka. - Ja zaczynam dobę, Przemek zostaje na trzydzieści sześć.
Przemek w pogotowiu jeździ osiem lat. Bierze tyle dyżurów, ile się da. Odkładają z narzeczoną na ślub i budowę domu, a może kiedyś pomyślą o dzieciach. Na razie mają psa, którego i tak częściej wyprowadza narzeczona. On większość miesiąca spędza w pracy.
Ola jeździ już ponad piętnaście lat. Skończyła studia z ratownictwa medycznego, oprócz tego jest też pielęgniarką. Jak nie siedzi w karetce, to dyżuruje na SORze. Jej były mąż też jest ratownikiem medycznym i pracuje na dwa etaty. Rozwiedli się trzy lata temu. Ich drogi się rozeszły, jak okazało się, że w ciągu miesiąca spędzają razem dwa dni.
Trzydzieści sześć godzin w karetce. Ratownicy medyczni zatrudnieni na etacie po 12-godzinnym dyżurze, muszą mieć przerwę, ale regulacji takich nie ma w przypadku, kiedy ratownik zatrudniony jest w formie kontaktu, czyli prowadzi swoją działalność gospodarczą. Dlatego są i tacy, którzy mają po 30 dyżurów w miesiącu i nikt tego nie sprawdza.
Nie zdążyli odłożyć plecaków, gdy na bazie zawyła syrena. Przenikliwy dźwięk odbijał się od ścian całego kompleksu, który jest miejscem wyczekiwania dla ratowników - trzy pokoje z łóżkami, łazienka z prysznicem, magazyn i kuchnia. Nie ma czasu na dalsze rozmowy, Olka chwyta za tablet, na którym pojawia się zgłoszenie.
- Złe samopoczucie, ucisk w klatce piersiowej - mówi do Przemka. - Ja też mam dzisiaj złe samopoczucie, to coś zmienia?
Wsiadamy do karetki, wyjazd jest w kodzie drugim, co oznacza, że nie dostał on statusu "pilny". Jedziemy spokojnie, do miejsca zdarzenia mamy trzy kilometry. Przemek nie włącza sygnałów dźwiękowych. Po drodze nikt się nie odzywa, siódma rano to nie jest chyba najlepsza pora na plotki. Zatrzymujemy się pod wskazanym adresem. Przemek i Olka zabierają najpotrzebniejszy sprzęt: defibrylator i plecak z lekami, płynami i środkami opatrunkowymi.
- Dzień dobry, panie Zbigniewie. Co to się dzieje, że nas pan wzywał? - zagaduje Olka od progu, ale widać, że pacjent nie jest w najlepszym stanie. Jest blady, krople potu wystąpiły mu na czole. Ola i Przemek już wiedzą, że to nie będzie "lajtowy" wyjazd. Mierzą po kolei: ciśnienie, saturację, cukier, a Ola osłuchuje pana Zbigniewa - najpierw klatka piersiowa, później plecy.
- Pan się położy, panie Zbigniewie, ale pomalutku. - Przemek przygotowuje defibrylator, chce wykonać EKG pacjentowi.
- Niech pan czeka chwileczkę - mówi pan Zbigniew - zrobiło mi się o wiele lepiej.
- Jak lepiej? - pyta Olka.
- No lepiej - spokojnie odpowiada pacjent.
- A ciśnie dalej w klatce?
- Nie, właśnie puściło, jak ręką odjął - pacjent uśmiecha się do Olki, ewidentnie czując ulgę.
Później wszystko dzieje się bardzo szybko. Jest siódma czterdzieści pięć, pan Zbigniew traci przytomność i osuwa się na łóżko. Ratownicy chwytają pacjenta i ściągają go na podłogę. Pan Zbigniew nie oddycha, defibrylator, którego elektrody są już podłączone do klatki piersiowej, wskazuje, że pan Zbigniew nie ma też tętna. Na ekranie widać linię, taką jak na filmach, ale ta nie jest prosta, tylko układa się w nierówne fale.
- Migotanie, strzel! - mówi szybko Olka, wyciągając z plecaka, niebieską rurkę, którą za chwilę wkłada pacjentowi w gardło. Potem grzebie w małej saszetce z ampułkami, wyciągając kilka naraz.
Przemek przykłada do latki piersiowej pacjenta dwie duże elektrody. Wyglądają jak żelazka, każdy zna je z seriali medycznych. Nie nakłada na nie żelu i nie pociera nimi o siebie - nie dzieje się nic tak spektakularnego, jak w telewizji. Po prostu strzela i rzuca krótkie: idzie! Ola odsuwa się od mężczyzn, a Przemek naciska guzik. Ciało pana Zbigniewa podskakuje na dywanie, po czym znów leży bezwładnie. Przez ułamek sekundy oboje obserwują monitor.
Resuscytację krążeniowo-oddechową prowadzą we dwójkę. Przemek uciska klatkę piersiową z taką siłą, że zapada się nienaturalnie głęboko. Olka już dawno założyła wenflon, podała pacjentowi leki, zerka na monitor, naciskając rytmicznie na worek samorozprężalny, który wtłacza powietrze przez rurkę intubacyjną do płuc pana Zbigniewa.
W progu stoi syn pacjenta - chłopak na oko 20 lat, wysoki i szczupły o cerze, która w tej chwili niczym nie różni się od białego koloru ścian pokoju. Nie rusza się, nie mówi nic. Jest przerażony.
W drodze jest już "eska" z lekarzem na pokładzie, jadą "do pomocy" - tak się mówi, jeśli wzywasz drugi zespół, który albo faktycznie ma pomóc, albo potrzebny jest lekarz, który stwierdzi zgon pacjenta. Pomoc jest tutaj potrzebna, bo pomimo tego, że Przemek i Olka zamieniają się miejscami i teraz to ona uciska klatkę piersiową, po 30 minutach prowadzenia resuscytacji oboje są wyczerpani.
Pierwszy wchodzi lekarz, a za nim dwóch ratowników medycznych - przyjechała eska z innej bazy. Olka recytuje jak z książki wszystko, co zostało do tej pory zrobione przy pacjencie, by ocalić jego życie. Lekarz wpatruje się w defibrylator, którego elektrody cały czas monitorują pracę serca pacjenta, a raczej jej brak.
- Ósma dwadzieścia siedem, odstępujemy - rzuca lekarz, odsuwając krzesło i siadając przy stole ze swoim tabletem, by wypisać kartę medycznych czynności ratunkowych.
Olka podniosła się z kolan, na których klęczała przez ostatnie 40 minut, robiąc wszystko, by uratować pięćdziesięcioletnie serce pana Zbigniewa. Przemek wyjął już rurkę intubacyjną i zabrał się za usuwanie wenflonów. Dwóch ratowników z "eski" zbiera ampułki i opakowania po rurce i gazach. Wszyscy działają powoli i w ciszy, a ja mam wrażenie, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie w porównaniu z tym, co działo się tutaj jeszcze kilka minut temu. Ósma dwadzieścia siedem to dla pana Zbigniewa była godzina, kiedy wszystko się skończyło.
- Zaraz ratownik przyniesie dla pana kartę informacyjną. Teraz będzie trzeba zadzwonić do lekarza rodzinnego pana taty, żeby przyszedł wypisać kartę zgonu, ta karta ode mnie będzie panu potrzebna. Po dwóch godzinach dopiero zabiorą ciało, ale już może pan zadzwonić do zakładu pogrzebowego - te słowa lekarz skierował do chłopaka, który nadal stał w progu pokoju i nadal się nie odzywał.
- Do zakładu pogrzebowego? - w końcu się odezwał, głos miał ochrypły od długiego milczenia.
- No tak. Tata nie żyje.
Ósma dwadzieścia siedem to godzina, w której chłopak usłyszał: tata nie żyje. Nawet ratownikom i lekarzom czasem trudno odnaleźć się w takiej sytuacji, ale zazwyczaj padają zwroty "bardzo mi przykro" albo "nasze kondolencje". To jednak zawsze jest swego rodzaju porażka dla medyków i wielki dramat dla rodziny.
Dwudziestolatek został sam na sam ze swoim martwym, pięćdziesięcioletnim ojcem i kartą medycznych czynności ratunkowych ze wpisanym numerem I46.9. W nomenklaturze medycznej oznacza to po prostu "zatrzymanie krążenia, nieokreślone".
Wracamy do bazy. Ola odkłada zużyty sprzęt do plecaka, a Przemek wypełnia dokumenty. Korzystamy z chwili przerwy, więc Ola robi kawę dla naszej trójki. Obserwuję ich przez chwilę, aż w końcu pytam ich o to, o co chciałby zapytać chyba każdy.
- Jak się z tym czuję? Normalnie. Jak pojeździsz już trochę, zobaczysz kilka zgonów, wtedy zaczynasz rozumieć, że nie masz na to wpływu, czy ktoś umrze, czy nie. Choćbyś wkładała w to wszystkie swoje umiejętności i wiedzę medyczną, a ktoś ma umrzeć - to umrze. Przestałem się przejmować, bo inaczej szybko bym zwariował - odpowiada Przemek, patrząc równocześnie w telefon.
- On miał migotanie komór, był w najlepszej sytuacji, bo migotanie rokuje. Czasem jest tak, że strzelisz i zaskoczy od razu [wykonanie defibrylacji jest możliwe w przypadku migotania komór lub częstoskurczu komorowego bez tętna, działa jak "zresetowanie serca" za pomocą impulsu elektrycznego - przyp. red.], a on nie zaskoczył. Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy zrobić, ale był ewidentnie nie do odratowania - tłumaczy mi Olka, ale urywa w połowie zdania, bo znowu wyje syrena. Tablet, który leży obok niej, zaczyna szaleńczo dzwonić, wyświetlając kolejne zgłoszenie do pacjenta.
W ciągu minuty jesteśmy już w karetce, a Przemek włącza nawigację. Tym razem jedziemy za miasto, do wsi oddalonej o 10 kilometrów od bazy. Kolejne wezwanie do mężczyzny, choć trochę starszego, bo pan Jan ma sześćdziesiąt cztery lata. Od wczoraj nie chce jeść ani pić i narzeka na silne bóle brzucha.
Pod domem czeka na nas kobieta. Macha na nas ręką, żebyśmy weszli do środka.
W pokoju siedzi pan Jan. W powietrzu unosi się zapach dymu z papierosów, a na stole leży popielniczka wypchana petami po brzegi. Obok łóżka stoi pusta butelka po wódce, a pacjent wita nas z uśmiechem na twarzy.
- Widzicie, jak to jest z tymi babami? Są przewrażliwione - z rozbawieniem mówi pacjent, spoglądając na Olkę i na mnie. - Bez urazy, pani doktor, nie żebym coś do pani miał - mówi do Olki.
- To jak te baby są takie przewrażliwione, to pan mi szybciutko powie, co tu się dzieje, ja się upewnię, że nic panu nie jest i razem z kolegą i koleżanką wracamy na kawę do bazy.
Ola wcale nie potrzebuje wiedzieć, co się dzieje. Rozpoznała to od wejścia. Pan Jan, mimo swojej szczupłej sylwetki, ma nieproporcjonalnie duży brzuch i opchnięte nogi. Jego skóra jest sucha, a oczy zażółcone.
- Nic się nie dzieje, żona się martwi, że nie jem, a ja po prostu nie jestem głodny.
- Przestań opowiadać głupoty! Pani doktor - żona zwraca się do Oli. - Od wczoraj wymiotuje i to krwią. Na początku się nie przyznał, ale przed chwilą, zanim po was zadzwoniłam, zasłabł w ubikacji i dopiero wtedy zobaczyłam, że jest krew. Brzuch go boli, nic nie je! Tak nie może być, bo on mi tu jeszcze umrze. Pić też nic nie chce. Weźcie go do szpitala, na jakieś badania, bo jemu coś musi być. Kto to widział, żeby krwią wymiotować?
- A flaszkę, kiedy obrócił? - pyta poddenerwowany Przemek.
- A nie, ta butelka to od dawna tutaj stoi już - odpowiada żona.
- A od dawna mąż tak śmierdzi alkoholem z rana? - nie daje za wygraną Przemek.
- Jak wypił kieliszek, to znaczy, że już go nie będziecie ratować? Że ma tu umrzeć? Pracował czterdzieści lat, płacił podatki, z których masz płacone, smarkaczu. To nawet nie raczysz go zbadać, jak mówię, że on pluje krwią?
- Oczywiście, że go zbadam, bo my jesteśmy przecież od tego. Najpierw chlejesz pół życia, a potem dzwonisz po karetkę, żeby cię ratowali, ale niech głupków pani z nas nie robi, jak widać, że mąż jest nachlany.
Saturacja niska, ciśnienie podwyższone, glukoza podwyższona. Pacjent oddycha ciężko, Olka w swoim stetoskopie wysłuchuje świsty nad polami płucnymi - lata palenia papierosów robią swoje. Przegląda karty informacyjne, które żona położyła na stole. Pacjent leczony trzykrotnie w szpitalu z powodu gromadzącego się płynu w jamie otrzewnej. Wykonywano u niego parecentezę [nakłucie jamy otrzewnej celem odciągnięcia płynu - przyp. red.]. Stwierdzone alkoholowe uszkodzenie wątroby, nadciśnienie tętnicze, niewydolność serca, nikotynizm, nadużywanie alkoholu.
- Panie Janku - zaczyna spokojnie Ola - jedzie pan z nami do szpitala? Ciśnienie wysokie, cukier wysoki, kiepsko pan oddycha. Pojedziemy, pobadają i zobaczymy co dalej.
Do pokoju weszła żona z przygotowaną torbą spakowaną już do szpitala. Nerwowo przestępuje z nogi na nogę i spogląda to na Olę, to na męża.
- Nigdzie nie jadę - rzuca krótko pacjent.
- Okej, to idę do karetki wydrukować kartę informacyjną i pan mi podpisze, że się pan nie zgadza, tak?
- Oczywiście, pani doktor - wesoło odpowiada pan Janek.
Żona rzuca torbą o podłogę i wyzywa ratowników od najgorszych. Zaczynając od nieuków, a kończąc na mordercach. No, bo jak to tak, zostawiać chorego w domu, skazując go na śmierć i cierpienie. Miota się od kuchni do pokoju, grożąc, że złoży skargę, jeśli w tej chwili pan Janek nie pojedzie do szpitala na badania. Ani Przemek, ani Ola nie reagują na te słowa. Przemek wrócił z karetki z wydrukowaną kartą i bez słowa wskazał choremu miejsce, w którym ma podpisać, że nie wyraża zgody na transport do szpitala.
Wychodzimy rzucając krótkie "do widzenia", a kiedy wsiadamy do karetki, Olka wypuszcza głośno powietrze z płuc.
W drodze powrotnej tłumaczy mi, że pacjent - jeśli jest w pełni władz umysłowych i nie jest ubezwłasnowolniony - musi chcieć jechać do szpitala. Nikt nie ma prawa zabrać go siłą, chyba, że stwarza realne zagrożenie dla siebie lub otoczenia, ale na to są inne procedury.
- Jak chlejesz wódę i jarasz fajki bez opamiętania, to tak masz. On miał nogi jak balony, jego serce już kompletnie sobie nie radzi. W czym mu pomoże szpital, oprócz tego, że zrobią badania i potwierdzą, że z jego wątrobą i sercem jest coraz gorzej? Członkowie rodziny żyją w przekonaniu, że wraz z kolejną wizytą w szpitalu zdarzy się cud i pacjentowi się polepszy. A to kompletna bzdura, bo on wróci do domu i będzie chlał dalej.
Ponad 30 proc. karetek jest wzywana bez powodu. Zazwyczaj są to wizyty u pacjentów, którzy powinni się zgłosić do swojego lekarza rodzinnego, bo zespół ratownictwa medycznego nie wystawia recept ani nie leczy przeziębienia. Są jednak skrajne przypadki, kiedy karetka jedzie do złego samopoczucia psa, albo po to, by zmienić pacjentowi opatrunek po operacji - a to na pewno nie są wyjazdy, które mają komuś uratować życie. To największa zmora systemu ratownictwa w Polsce. Zespół, który jedzie do awantury rodzinnej, w każdej chwili może być potrzebny gdzie indziej - u pacjenta z zawałem serca albo udarem mózgu. I tak kolejna osoba traci szanse na przeżycie.
Nie zdążyliśmy dojechać do bazy, bo dostaliśmy kolejne wezwanie. Wyjazd do pacjentki z niewydolnością serca, nasilonymi obrzękami, niską zawartością tlenu we krwi i wysokim ciśnieniem. Trafiła prosto na SOR, a my mogliśmy wrócić na bazę, pełni nadziei na obiad.
Jeśli nie ma wyjazdów, ratownicy medyczni i pielęgniarki odpoczywają w bazie. Mają do dyspozycji łóżko, czasem telewizor. Ci, którzy biorą kilka dyżurów z rzędu, do pracy jeżdżą ze śpiworem, szczoteczką do zębów i majtkami na zmianę, bo jeśli będzie szansa, uda im się wziąć prysznic i przespać kilka godzin ciągiem. Jak wybuchła fala covidu o spaniu nie było mowy, a majtek trzeba było brać więcej.
- Każdy wyjazd w kombinezonie to był koszmar. Okulary parowały, maski kupowaliśmy za swoje, bo tu dostaliśmy jakieś gówno, w którym nie dało się oddychać. Jak wracałam do bazy, to czułam, jak pot spływa mi po czole i cyckach. Po każdym covidzie mieliśmy obowiązkową dezynfekcję karetki, był, chociaż czas, żeby się umyć i przebrać. Tylko co z tego, jak zaraz znowu właziliśmy w kombinezony - mówi Olka, wspominając pracę jeszcze kilka miesięcy temu.
- Byłam już tak wkurwiona, że chciałam rzucić papierami i zostawić to w cholerę. To był totalny chaos, nie było miejsc w szpitalach, a my ze spoconymi dupami i ledwo oddychającym pacjentem na pace, czekaliśmy na podjeździe szpitala, piep**** trzy godziny tylko po to, żeby usłyszeć, że jedziemy dalej. Do innego szpitala, 40 kilometrów stąd. To były jakieś jaja. Któregoś razu skończył nam się tlen w butli, pacjent był już siny, a szpital nie chciał dać zapasowej. Dopiero jak ich dyspozytor opierdolił, to się butla znalazła.
Ratownik, po ostatnich zmianach płacowych, jeśli skończył studia, zarabia teraz średnio 4100 zł brutto. Do tego dochodzą dyżury nocne i świąteczne. Pensja na rękę nie przekracza 3500 zł, dlatego coraz częściej ratownicy decydują się na kontrakt. Średnio na godzinę dostają 50 zł, co w przeliczeniu na etat wychodzi jakieś 8000 zł, ale od tego trzeba odliczyć jeszcze składki ZUS i podatek dochodowy. Dlatego nie kończą tylko na etacie, a pracują więcej.
Pensja 4100 brutto to wynagrodzenie, jakie ratownicy i pielęgniarki dostają za ratowanie życia i zdrowia człowieka, za kontakt z krwią i fekaliami. Cztery tysiące za wrzodziejące rany, urwane kończyny w wypadkach samochodowych i badanie dzieci z objawami stosowania wobec nich przemocy. Olka mówi, że zdarza się, że pacjent ich wyzywa albo na nich pluje, ale to już jej nie rusza. Gorzej, jeśli jeżdżą do pacjentów psychiatrycznych - zdarzało się, że bywali agresywni wobec siebie samych albo ratowników - wtedy zawsze dzwonią po policję, żeby mieć wsparcie. Praca nie jest łatwa ani opłacalna - to trzeba albo lubić, albo być frajerem - mówi to z uśmiechem, ale jednak gorzkim uśmiechem.
- Ja to po prostu lubię, nie wyobrażam sobie innej pracy. Frajerką jestem przy okazji.
Jest 17:15, a syrena znowu wyje na bazie. Wezwanie wyświetla się na tablecie, a wywiad zebrany przez dyspozytora jest krótki: zasłabł na boisku.
Jedziemy na miejsce zdarzenia, zaledwie trzy minuty drogi od bazy. Na boisku, o którym mowa w wezwaniu, jest sporo ludzi, wszyscy zebrani na murawie, stłoczeni, ciekawi.
- Co to za mecz, wiesz? - pyta Ola Przemka.
- Nie mam pojęcia, ale mam nadzieję, że nie żaden dzieciak - krótko rzucił Przemek, parkując ambulans najbliżej wejścia, jak się da.
Dobiegamy do tłumu. Na trawie leży mężczyzna, nie rusza się. Ubrany jest w strój sportowy, zatem to pewnie jest jednym z zawodników.
- Wypieprzaj z tym telefonem, gówniarzu - Przemek odpycha jakiegoś nastolatka, który stoi obok poszkodowanego z wyciągniętym telefonem i nagrywa film. Chłopak wciąż stoi z telefonem, a Przemkowi puszczają nerwy. Wyrywa smartfon z ręki chłopaka i rzuca na ziemię.
Ratownicy już klęczą przy pacjencie, rozcinają mu koszulkę. Mężczyzna ma siną klatkę piersiową, zasinienie podchodzi aż do szyi i twarzy.
- Po nim - słyszę, jak Ola po cichu mówi do Przemka, przyklejając ostatnią elektrodę i włączając defibrylator, żeby sprawdzić, czy ma rację. Od upadku poszkodowanego na boisko, do naszego przyjazdu, minęło przeszło piętnaście minut. Mimo próśb dyspozytora - jak się później dowiemy - nikt nie przystąpił do uciskania klatki piersiowej mężczyzny, chociaż na miejscu znajdowało się grubo ponad pięćdziesiąt osób.
Wszystko wygląda tak, jak na wyjeździe z samego rana - wkłucie, intubacja, uciskanie klatki piersiowej. Przemek jednak nie używa tym razem "żelazek", serce pacjenta zatrzymało się w mechanizmie asystoli więc pomogą tylko leki. Lub nie pomogą.
Przemek i Ola walczą o pacjenta, zmieniając się w uciskaniu klatki piersiowej i w obsłudze worka samorozprężalnego. W międzyczasie dyspozytor na miejsce zdarzenia przysyła śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Innej wolnej karetki "do pomocy" nie było.
Po godzinie Ola i Przemek sprzątają po nieskutecznej reanimacji, lekarz z LPR wypisuje kartę, a na miejscu są dwa radiowozy policyjne. Czekają na przyjazd prokuratora, który ma wyjaśnić okoliczności śmierci, jak się okazało - czterdziestoletniego mężczyzny.
- Może gdyby ktokolwiek zaczął uciskać klatę, to chłop by przeżył. A tak, to po prostu musiał umrzeć - skomentował Przemek, ruszając karetką.
Po dwunastu godzinach kończę dyżur z Przemkiem i Olą, wykończona psychicznie i fizycznie. Zrobiliśmy pięć wyjazdów, z czego dwa zakończone nieskuteczną reanimacją pacjenta. Ola została jeszcze na dwanaście godzin, a Przemek ma przed sobą dobę w pracy.
W 2021 roku w Polsce umarło ponad 200 tys. osób z powodu zawału mięśnia sercowego lub innych chorób sercowo-naczyniowych. Problemy kardiologiczne wciąż stanowią najwyższy odsetek wszystkich wyjazdów zespołów ratownictwa medycznego w naszym kraju. Statystyki podają, że średnia wieku pacjentów, którzy umierają na serce, niebezpiecznie spada, umierają coraz młodsi i - jak mogłoby się wydawać - zdrowi ludzie. Rocznie odnotowuje się prawie 3 miliony wyjazdów i wylotów jednostek ratownictwa medycznego, a prawie 5 milionów pacjentów rocznie zgłasza się do szpitalnych oddziałów ratunkowych lub izb przyjęć po pomoc doraźną.