Zanim nadeszły lata 60., młodzi ludzie mogli jedynie przeczuwać, że ich głos kiedyś będzie się liczyć. Byli otwarci na nowe, chcieli eksperymentować i poznawać świat w jego najróżnorodniejszych barwach. Starzy - niczym cień dawnego pokolenia, które musiało odejść - marzyli o utrzymaniu porządku, w którym czuli się po prostu dobrze. "Starzy się starzeją/ Młodzi rosną w siłę/ To może zająć tydzień/ Może dłużej/ Oni mają broń/ Ale nas jest więcej/ Wygramy" - śpiewał Jim Morrison w piosence "Five To One" (1968). Czy to najlepszy cytat dotyczący tego, co działo się w USA w tamtym okresie? Być może.
Z pewnością duży wpływ na zachowanie młodzieży miała muzyka. Niektórzy współcześni 60/70-latkowie wychowani w USA przypominają sobie, że śmierć prezydenta Johna F. Kennedy’ego w 1963 roku była zdarzeniem, które jest jednym z ich pierwszych wspomnień. Tym samym tchem wskazują też, że ważnym momentem w ich życiu była pierwsza wizyta The Beatles w Stanach Zjednoczonych. Występ w programie Eda Sullivana wyemitowany 9 lutego 1964 roku, oglądało jednocześnie aż 73 miliony Amerykanów - było to 40% populacji kraju. Wtedy jeszcze nikt nie mógł się spodziewać, jak wiele Beatlesi zmienią w Ameryce.
Młodzi Amerykanie obserwowali Beatlesów i odbierali ich niczym kosmitów, którzy przybyli z dalekiej galaktyki eksplorować nowe ziemie. Smutek, który spowił amerykańskie domy po zabójstwie JFK, został prędko zaleczony muzyką m.in. ich, ale też i innych brytyjskich zespołów. Do tego dochodziła wojna w Wietnamie i patriotyczny obowiązek, który dotyczył głównie młodych. Jak bardzo różnili się starzy i młodzi najlepiej pokazują muzyczne wybory - zanim Beatlesi zjawili się w USA i wywrócili ich porządek do góry nogami, na listach przebojów królowała Śpiewająca Zakonnica z utworem "Dominique". Złość, niechęć, gniew i powiew świeżości z innych zakątków świata - to buzowało w głowach nastolatków.
To było tylko preludium, bo wkrótce kultura amerykańska zaczęła już bez żadnych ograniczeń mieszać się z brytyjską. Do dźwięków rodem z Londynu dołączały kalifornijskie używki. Świat nie miał granic.
Wielu fanom rocka, rok 1967 kojarzy się z gwarancją muzycznej jakości. To wtedy miał miejsce największy rozkwit gatunku. Albumy i single wydane w tamtym okresie są po dziś uznawane za jedne z najlepszych w historii muzyki. Dla nowego pokolenia samoistnie stawały się muzyką, na której kształtowali swój gust. Na listach przebojów królowali The Doors, Procol Harum, The Spencer Davis Group czy The Who.
Niebagatelną rolę odegrały tu narkotyki, które pozwalały młodemu pokoleniu oderwać się od swoich spraw i badać nowe stany. Odtąd paczki przyjaciół spotykały się po to, by słuchać premierowych nagrań swoich ulubionych zespołów, a jednocześnie oddawać się głoszonej przez Timothy’ego Leary’ego tezie: "Włącz się, dostrój, odleć". Hasło to zyskało popularność po wiecu Human Be-In zorganizowanym przez artystę Michaela Bowena ze stycznia 1967 roku. Zjawiło się na nim ok. 20-30 tysięcy młodych osób wzburzonych decyzją kalifornijskich władz o zakazie dostępu do substancji psychoaktywnych jak LSD.