Reklama

Piotr Witwicki: Ty jesteś bardziej punkowy czy rock'n'rollowy?

Arek Jakubik: - Tu mnie masz! Niektórzy zaraz opowiadają, że nie lubią łatek, ale ja cały czas zadaję sobie to pytanie.

Reklama

Jest zasadnicze.

- Bo to jest pytanie czy zdradziłem ideały. Jestem punkowy i to mimo tego, że znam swój PESEL na pamięć. Cały czas tego punkowca w sobie pielęgnuję.

Choć to słowo jest dość pojemne.

- Jestem z pokolenia Jarocina drugiej połowy lat 80. To miejsce mnie ukształtowało. Wszelkiego rodzaju inicjacje, nie tylko muzyczne, odbyły się u mnie właśnie w Jarocinie. Pochodzę z małego miasteczka Strzelce Opolskie. Trudno to sobie dziś wyobrazić, ale gdy wtedy pojechałem do Jarocina, to czułem się, jakbym trafił do innego kraju. Spotkałem tam zupełnie innych ludzi, o innej mentalności, inaczej ubranych, inaczej myślących. Dlatego jestem punkowy, co nie przeszkadza mi wcale grać z rock’n’rolla z Dr Misio.

A czym się różni projekt solowy od Dr Misio?

- Trochę wstyd mówić, ale czasem odczuwam pewną delikatną potrzebę zdradzenia Dr Misio, muszę zrobić mały skok w bok. Coś zupełnie na przekór temu, co robimy w tym zespole.

Roger Waters kiedyś powiedział, że tam "Pink Floyd to ja". Ty też możesz powiedzieć "Dr Misio to ja" i zacząć grać, co innego. Nikt nie będzie mieć pretensji.

- Jestem frontmanem Dr Misio, ale to jest zespół, jest nas pięciu i każda kolejna płyta jest nagrywana razem. To się wiąże też z pewnego rodzaju wspólną rock’n’rollową energią, z tym że ja nie chciałbym rozwalać zespołowej wspólnoty. I gdyby mi nagle teraz przyszło do głowy, że chciałbym nagrać płytę w stylu New Romantic, to raczej zrobiłbym to sam.

A ktoś w Dr Misio mógłby ci powiedzieć: "przestań z tą Weroną, nie będziemy tego grać" ?

- Nie chciałbym doprowadzić do takiej sytuacji, że to jest sprawa życia i śmierci, albo obecności kogoś lub nie w zespole Dr Misio. Zespół to jest rodzina. To jest jakaś wypadkowa energii, gustów i wrażliwości muzycznych i jak mamy coś razem robić, to musi nam z tym być po drodze. Tak samo było z moim pierwszym solowym albumem "Szatan na Kabatach" i tak samo teraz jest z "Romeo i Julią żyją". To projekty, które chciałem robić z kimś innym.

Może to przez to, że jesteś aktorem, ale czasami mam wrażenie, nagrywasz piosenki, by zrobić do nich teledysk. Na nowej płycie jest tak z “Weroną", która ma trudny i poruszający teledysk.

- A ruszył cię trochę?

Nawet trochę za bardzo.

- Cała płyta "Romeo i Julia żyją", a "Werona" jest singlem promującym ten album, jest pomyślana jako scenariusz filmowy.

Mam wrażenie, że myślisz obrazami, pisząc teksty.

- Na tej płycie tak, ale do tej pory nie było tak na żadnej. W przypadku tego albumu od początku chodziło o film. Chciałbym, żeby widz zamknął oczy i zwizualizował sobie ten świat. Wymyślił po swojemu tych bohaterów, ich twarze, ich emocje i nakręcił na podstawie tego swój własny film w głowie.

Idea albumu nie jest nowa, ale w sumie to nie słyszałem wcześniej takiej płyty, jak ta. Marcin Świetlicki miał w takim klimacie utwór “Henryk Kwiatek", ale tu mamy do czynienia z całą płytą.

- Poetyka, wrażliwość, język, metafora Marcina Świetlickiego, są mi od zawsze bardzo bliskie. Nie dość, że to jest mój dobry kumpel, to przecież czasem śpiewam jego wiersze razem z Dr Misio.

Słychać, że nieźle poruszasz się w tej poetyce.

- Jestem tak umówiony ze Świetlikiem, że jak zabieram, za jego zgodą, jakiś jego wiersz, to go w jakimś sensie przywłaszczam. Nawet zmieniam i robię swój refren z jakiejś frazy. Czasem, coś dodaję, choć nie dopisuję się do ZAIKS-u, żeby nie było, że nagle chcę być współautorem razem z Marcinem.

Kiedyś potrafiłeś śpiewać o tym, co się dzieje na Placu Zbawiciela, a teraz opisujesz ludzi, którzy znaleźli się gdzieś na obrzeżach wyobraźni.

- Nie nadążam za głównym nurtem. Jestem dziadersem. Podobno dzisiaj mówi się boomerem. A może jest już jakieś nowe słowo? (śmiech)

Co to właściwie dla ciebie znaczy?

- Nie potrafię się znaleźć w tym muzycznym świecie, w którym aktualnie funkcjonujemy. Na przykład radio: piosenka musi trwać 3 minuty, wycina się solówkę, by było więcej miejsca na reklamę. Teraz, to już jest nawet dwie i pół minuty. Dochodzimy do momentu, gdy dostaje się 15-sekundowy internetowy, muzyczny bodziec, a za chwilę następny. Te muzyczne bity wlatują nam jednym uchem, a wylatują drugim.

A ty dajesz tym ludziom płytę, której należałoby posłuchać od początku do końca i to we względnym skupieniu. Ile osób wysłucha dziś całej płyty?

- Mam nadzieję, że wszyscy, którzy wkręcą się w pierwszy odcinek. Zasada jest taka jak w serialu: każda piosenka kończy się twistem, punktem zwrotnym, typu bohater wyciąga pistolet. Bo to jest, tak jak powiedziałem, film fabularny, scenariusz: czyli masz na 8:00 do roboty, a jest godzina 2:00 w nocy, a ty jesteś w połowie sezonu i myślisz co mam zrobić?

Gdy już jesteśmy przy serialach, to po "Informacji zwrotnej" odechciało mi się pić.

- W jakimś sensie posłannictwo tego serialu zostało spełnione.

Jako główna postać tego serialu często słyszysz coś takiego?

- Wydaje mi się, że zrobiliśmy kawał dobrej, bardzo potrzebnej roboty. Premiera tego serialu miała miejsce prawie półtora roku temu, a cały czas przychodzi mi ktoś podziękować za ten serial. Nie chodzi tylko o osoby, które mają problem z alkoholem. Znacznie częściej są to osoby współuzależnione.

Ta scena, gdy rodzina jest na wakacjach i Marcin Kania, którego grasz, nie jest w stanie zjeść spokojnie sałatki czy zupy bez zrobienia rozpierduchy... ta scena poruszyła mnie bardziej niż tamte hardkorowe momenty tego serialu. Autor “Informacji zwrotnej" Jakub Żulczyk sporo czasu poświęca na mówienie o trzeźwości. Ty identyfikujesz się z tą zmianą?

- Tak jest. Dla mnie bardzo dobrą zmianą jest to, co widzę w mojej przestrzeni zawodowej. Nie ma już kręcenia filmów "po pijaku". Kiedyś normą było, że jedyną osobą, która nie piła na planie filmowym, był kierowca. Wszyscy inni byli nastukani. To się oczywiście wiązało z jakością pracy. To jest super zmiana. Jak ktoś ma ochotę: proszę bardzo, ale dopiero jak skończymy robotę, to pójdziemy na browar. Po “Informacji zwrotnej" czasem ludzie przychodzą i nawet nie mówią, dlaczego im się podobało: przybijają piątkę albo robią ze mną misia, ale ja widzę w ich oczach, jak ważną rzeczą było dla nich obejrzenie tego serialu. Ja wtedy nawet nie muszę nic mówić.

Dwa razy na nowej płycie miałem wrażenie, że mamy do czynienia z piosenkami, które mogły być przebojem, na przykład “Radiowóz" czy “Bim bam bom". Może nawet ktoś zacząłby je puszczać radiu, ale za każdym razem ty ładujesz do nich coś takiego, żeby nie było za słodko. Robisz to umyślnie?

- Zaczęliśmy rozmowę od punk rocka i muszę powiedzieć, że mam to gdzieś. Ta płyta powstała z podszeptu serca. Tu jest absolutnie zero kalkulacji.

Ale jakoś ten album trzeba promować. Czasem wystarczyło trochę odpuścić wulgaryzmy czy może trochę skrócić zwrotki...

- Nie myślałem o tej płycie w kategoriach radiowo-komercyjnych. Tu chodzi o emocje. Wiesz, skąd się wzięła ta para?

Romeo i Julia, to z Werony albo Piaseczna, jak kto woli.

- To są takie dwa moje bardzo ważne doświadczenia życiowe, które zostały przeze mnie przefiltrowane i stworzyły ten świat. Pierwsza rzecz to relacja z moją Agnieszką. Jestem z moją żoną 33 lata. Wiem, jaka to jest ciężka praca, być ze sobą razem tyle czasu. Dinozaurami jesteśmy, gatunkiem na wymarciu. Jako prosty chłopak ze Strzelec Opolskich będę powtarzał, że miłość jest ciężką robotą. Każdy facet musi pamiętać o tym, żeby codziennie rano, jak się budzi koło swojej kobiety, zasuwać szybciutko na dół do piwnicy, by łopatą załadować węgiel, otworzyć piec i wrzucić do środka. Żeby ten ogień nie zgasł, bo jak zgaśnie, to już go nie rozpalisz. Myśmy mieli z Agnieszką taki nasz dwójkowy spektakl, bo przecież jesteśmy aktorami z zawodu, “Oskar i Ruth". On z nami był na dobre i na złe, ale był też naszą formą autoterapii małżeńskiej. Umowa między nami była taka, że nie mogliśmy zagrać tego spektaklu pokłóceni, a myśmy go grali, słuchaj, 17 lat. A w każdym normalnym związku zdarza się, że ludzie się pokłócą. I my jedziemy z domu, a mieszkamy na wsi pod Piasecznem, jednym samochodem, nie odzywając się do siebie, jedziemy na spektakl godzinę. O 18:00 jesteśmy w teatrze w garderobie we dwoje. Dalej nie odzywamy się. O 19:00 kurtyna w górę, musimy zagrać spektakl. Agnieszka się tam maluje, ja się przebrałem, krótka drzemka regenerująca. Jest za pięć 19.00, a my cały czas nie odzywamy się do siebie. I jest za minutę 19.00, dalej nikt nie wyciągnie ręki. Zaczyna się spektakl, wchodzą światła razem z symfonią Wagnera. Nie wychodzimy na scenę, tylko jedno patrzy na drugie, kto wyciągnie pierwszy rękę. I wtedy wiesz... Wystarczy jakiś drobiazg, gest, czasem ja to robiłem, czasem Agnieszka: "Wystarczy już. No. No dobra, dawaj, chodź tu, przytul się szybko..."

Umiesz tak wyciągać rękę?

- Ja, uparty jak osioł Koziorożec śmiem twierdzić, że częściej niż Skorpion, spod którego znaku jest moja żona.

A nie gracie już tego?

- Nie, nie gramy, ponieważ na jednym ze spektakli Agnieszka złamała nogę. Przestaliśmy to grać, a potem była przerwa. Kto wie, czy do niego nie wrócimy, ale już w domowym teatrzyku, nad garażem mamy takie miejsce, żeby zobaczyć, jak będzie wyglądał ten spektakl, gdy będziemy mieli po 70 lat. A jak będzie wyglądał, jak będziemy mieli po 90. A jak będziemy go musieli zagrać, gdy któreś będzie musiało odejść, rozumiesz? “Oskar i Ruth" to nasz “Romeo i Julia", czyli tak naprawdę historia o miłości, która nie ma PESEL-u, nie ma wieku, bo Romeo i Julia nie muszą być młodzi.

Dlatego akcja teledysku "Werona" dzieje się w domu starców?

- Zdjęcia były w Domu Seniora Muzyka w Kątach pod Piasecznem. Statystami byli pensjonariusze. W pewnym momencie przychodzi do mnie taka starsza pani koło 90, balkonik odłożyła i mówi: "Panie Areczku, panie Areczku, pan zobaczy. To jest mój absztyfikant i on mi się wczoraj oświadczył i my bierzemy ślub". Patrzę, a ona trzyma starszego pana za rękę, też pensjonariusza. I to się dzieje naprawdę na planie naszego teledysku, rozumiesz! Polecieliśmy do kwiaciarni, by dać im bukiet kwiatów i zaczęliśmy na nich patrzeć. To jak oni się dotykali, jak oni byli blisko siebie, jak się całowali, przytulali, miziali, to ja nie widziałem czegoś takiego od lat. Młodzi ludzie nie mają takich motyli w brzuchu.

No w sumie kto nagrywa dzisiaj takie piosenki o takiej miłości, nie?

- To jest trudny temat, ale miłość nie ma wieku. Obojętnie czy masz 19 lat czy 90, Romeo i Julia to jesteśmy my, oni mają nasze twarze. I to jest tak naprawdę najważniejsza rzecz, którą dostałem od życia a propos mojej relacji z Agnieszką i tego “Oskara i Ruth".

A drugie doświadczenie życiowe, które zainspirowało cię do stworzenia tej płyty?

- To są doświadczenia, emocje, filtry związane z kilkuletnim odchodzeniem mojej mamy, która miała ciężką chorobę nowotworową. To żegnanie się i zadawanie sobie różnych eschatologicznych pytań: "Co ja bym zrobił, gdyby miała odejść ta druga osoba?" Ostatnio słyszeliśmy o historii Gene Hackmana i jego żony. Może na poziomie metafizycznym odeszli razem, bo już nie wyobrażali sobie życia bez siebie. Tego już się nie dowiemy i nie wiadomo czy to ma jakieś znaczenie. Jestem chyba już bliżej końca niż dalej, więc myślę o takich tematach. Przy okazji sam widzisz, dlaczego nie moglibyśmy grać “Romeo i Julia żyją" wraz z Dr Misio, gdzie robimy sobie rock’n"rollowe jaja.

To może warto dodać, że brzmienie tej płyty jest takie soczyste rockowe? Żeby ktoś nie pomyślał, że ty robisz teraz jakieś Stare Dobre Małżeństwo.

- Jestem autorem tekstów, ale muzykę zrobiłem ze swoim młodszym synem, Jankiem. Zrobiliśmy we dwóch wszystkie demówki i poszedłem z nimi do Olafa Deriglasoffa, z którym potem pracowaliśmy nad tym materiałem. Olaf gra na gitarze tysiąc lat, ale miał problem z rozkminieniem akordów Janka, tak są dziwnie powymyślane, a jednocześnie idealnie pasują do harmonii.

Olaf, który nagrywał tak pojechane płyty, jak "Moniti Revan" Homo Twist.

- I on mówi do mnie: "Zapytaj Janka, jaki to jest chwyt, bo ja nie potrafię tego na gryfie złapać, jak on robi to przejście?" To jest oczywiście dla Janka ogromny komplement. To się wzięło chyba stąd, że Janek ma niebywałą wrażliwość muzyczną i emocjonalną, a nie ukończył żadnej szkoły muzycznej. Szkoła wrzuca na muzykę gorset. Uczy pewnych schematów i rozwiązań, a Janek gra po prostu sercem.

Muszę teraz zadać standardowe dziennikarskie pytanie: nie boisz się, że jak spędzasz czas z zespołem, jesteś w trasie, to może cię ominąć jakaś ważna rola? Że na jednej karierze może odbić się ta druga? Miałeś takie dylematy?

- Nie wyobrażam sobie, żebym został kiedyś postawiony wobec takiego dylematu: ten świat albo tamten świat. Nigdy nie chciałbym być w skórze Piotrka Roguckiego czy Marysi Peszek, którzy musieli podjąć taką, a nie inną decyzję. Ale cieszę się, że wrócili do aktorstwa.

Łatwo powiedzieć, a trudniej to potem poprowadzić.

- W moim przypadku tajemnicą jest dobrze, precyzyjnie, po niemiecku prowadzony kalendarz. Faktycznie jest tak, że jeżeli pojawia się filmowa czy serialowa propozycja nie do odrzucenia, jak na przykład “Informacja zwrotna" czy coś tego kalibru, to trzeba powstrzymać konie Dr Misio czy jakiegoś solowego projektu. Wtedy mówię: "Panowie, to jest ten czas dla mnie, nie będzie mnie teraz przez dwa, trzy miesiące, bo muszę się tylko i wyłącznie zanurzyć w świat filmu czy serialu". Natomiast wiem, że kiedy skończą się zdjęcia do danego tytułu, to w kalendarzu mam zapisane próby do nowej płyty albo wyjazd w kolejną trasę koncertową. I tak mam wypełniony kalendarz do końca przyszłego roku.

A da się zaplanować proces twórczy?

- Da się zaplanować, że siadasz i pracujesz. Czasem coś się obsunie, jasna rzecz. Ale mną rządzą deadline'y. Już teraz wiem, że od września zaczynamy pracę nad nowym albumem Dr Misio. Wiem, że muszę z czymś przyjść na próby. Pracuję nad tekstami, pomysłami na nowe piosenki. Zakładam, że pół roku zabierze nam z zespołem praca nad tym, co oznacza, że na spokojnie nowa płyta byłaby gotowa mniej więcej za rok.

Jeszcze jest kalendarz życiowy...

- Taki w wymiarze bardziej globalnym? (śmiech) Nie prowadzę go, ale zaczynam o tym myśleć. No bo ile mi jeszcze tej energii zostało? Ale o tym porozmawiamy następnym razem. Póki co, robię swoje.