James Dean przyszedł na świat 8 lutego 1931 roku w Marion i był jedynym dzieckiem Wintona Deana i Mildred Wilson. Cała rodzina w 1936 roku przeniosła się do Santa Monica w Kalifornii, gdzie jego ojciec, technik dentystyczny, znalazł zatrudnienie w Sawtelle Veterans’ Administration Hospital.
Życie całej rodziny wywróciło się do góry nogami, kiedy Jimmi - bo tak zwracali się do aktora jego bliscy - miał zaledwie dziewięć lat. To właśnie wtedy jego matka zmarła po kilkumiesięcznej walce z rakiem. Owdowiały Winton nie mógł sobie poradzić z zaistniałą sytuacją i oddał syna pod opiekę bliskich. Jimmi trafił do ciotki i wujka mieszkających w Fairmonut w Indianie.
"Nie wiedziałem, co robić. Jak powiedzieć ośmioletniemu chłopcu, że jego matka umrze? Próbowałem. Na swój własny, pokrętny sposób próbowałem przygotować Jima na to. (...)" - mówił Winton Dean w rozmowie z magazynem Modern Screen. Wywiad ukazał się w sierpniu 1955 roku, czyli około dwa miesiące przed śmiercią aktora.
Dean od najmłodszych lat uchodził za wycofanego i introwertycznego. Żeby zdobyć uznanie rówieśników, często robił niebezpieczne rzeczy. Jedna z takich zabaw skończyła się dla niego pamiątką na całe życie - stracił dwa przednie zęby, przez co musiał nosić protezę.
Wielokrotnie przysparzał wujostwu zmartwień, wdając się w bójki. Jego pasją była motoryzacja, a szczególnie szybką jazdą motocyklem.
"Moim hobby, czyli tym, co robię w wolnym czasie, są motocykle. Znam się na nich bardzo dobrze od strony mechanicznej i uwielbiam jeździć" - pisał w jednym z wypracowań.
W szkole w Fairmount, do której powrócił po zaledwie czterech latach spędzonych w Kalifornii, nie szło mu za dobrze. Najlepiej sprawdzał się w przedmiotach artystycznych oraz sportowych. Szczególnie dobrze radził sobie z baseballem, koszykówką i lekkoatletyką.
"Kiedy Jimmy mieszkał w Fairmount, jego życie było jak życie każdego innego wiejskiego dzieciaka. Pomagał na farmie... Grał w koszykówkę i baseball, a także ustanowił lokalny rekord skoku o tyczce w liceum (...)" - opisywano w serwisie Show Me Grant Country.
Sam Dean po latach przyznał, że nie był zachwycony wiejskim życiem.
"To była prawdziwa farma i harowałem jak szalony, gdy ktoś mnie obserwował. Czterdzieści akrów owsa tworzyło ogromną scenę, a kiedy publiczność odchodziła, drzemałem i nic nie było zaorane ani zbronowane" - mówił w rozmowie z Heddą Hopper, felietonistką uznawaną wówczas za naczelną plotkarę Hollywood.
Stryjostwo zauważyło jego naturalny talent i aktorski potencjał. Ciotka zachęcała go do występów, to dzięki niej recytował teksty na lokalnych wydarzeniach czy uczęszczał na zajęcia kółka aktorskiego. Swoje pierwsze kroki na scenie stawiał jeszcze w czasach szkolnych. Zagrał między innymi główną rolę w sztuce "Nasze serca były młode i radosne", a także w spektaklu "You Can’t Take It With You".
W 1949 roku, po zakończeniu nauki w szkole średniej, James Dean wrócił do Santa Monica. Zamieszkał z ojcem, który zdążył się ponownie ożenić. Po powrocie do Kalifornii, Dean rozpoczął naukę na Wydziale Sztuk Teatralnych Santa Monica City Collage, gdzie spełniał się w roli spikera w uczelnianej rozgłośni radiowej. Z czasem podjął studia prawnicze na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. Jednocześnie zdecydował się także na naukę na kierunku aktorskim, co nie spotkało się z aprobatą jego ojca i macochy. Równolegle rozwijał swoją karierę lekkoatletyczną i koszykarską. To wszystko nie trwało jednak długo, bowiem ledwie dwa lata później, w styczniu 1951 roku, Dean przerwał studia na UCLA i postanowił postawić wszystko na jedną kartę. Zajął się aktorstwem na poważnie.
Początkowo Dean grywał jedynie epizodyczne role. Zadebiutował na ekranie w 1950 roku, w reklamie Pepsi. W następnym roku wyemitowano religijny film "Wzgórze Numer Jeden", gdzie wcielił się w Jana Ewangelistę. Niestety, ta rola nie wpłynęła na jego pozycję w branży filmowej. Za to wtedy powstał pierwszy fanklub Jamesa Deana, założony przez uczennice jednej z katolickich szkół.
W październiku 1951 roku Dean przeniósł się do Nowego Jorku. Przeprowadzka nie okazała się jednak przepustką do wielkiej kariery. Początkujący aktor mierzył się z poważnymi problemami finansowymi, nie otrzymywał także żadnych propozycji zawodowych.
Dużo zmieniło się, kiedy został przyjęty do słynnej szkoły aktorskiej Actors Studio. Nauki pobierali tu między innymi Paul Newman, Marilyn Monroe, Al Pacino czy Marlon Brando. Dean był przeszczęśliwy, w swoich notatkach pisał:
"Jeśli uda mi się tak kontynuować i nic nie stanie na przeszkodzie mojemu rozwojowi, być może pewnego dnia uda mi się coś dać światu".
Przełomem w karierze Deana był spektakl "The Immoralist". Zagrał tam Bachira, Araba-homoseksualistę. Otrzymał wówczas mnóstwo pozytywnych recenzji, co otworzyło mu drzwi do Hollywood.
W następnym roku na ekrany kin wyszedł film, który przyniósł Deanowi ogólnokrajową sławę. Mowa tu o produkcji "Na wschód od Edenu", gdzie wcielił się w postać Caleba Traska. Jego partnerkę grała Julie Harris, która w wywiadach opisywała Deana jako mężczyznę wrażliwego i pełnego lęku. Po latach, w rozmowie z Jamesem Grissomem, wspominała:
"Tak strasznie się bał - tak naprawdę wszystkich. Najbardziej bał się, że nie będzie wierny swojej pracy, więc martwił się, denerwował i nadmiernie analizował wszystko. Czułam, że jednym z moich celów w tym filmie [Na wschód od Edenu - przyp. red.] było uspokojenie go, danie mu do zrozumienia, jaki jest dobry".
W marcu tego samego roku ogłoszono, że to właśnie James Dean zagra Jima Starka w dramacie "Buntownik bez powodu". Za sprawą tej produkcji aktor stał się legendą. Amerykanie oszaleli na punkcie wykreowanej przez niego postaci. Nonszalancja, pozorne nieprzystosowanie do świata, a nawet charakterystyczny styl ubierania się szybko stały się kultowymi elementami popkultury.
On sam o swojej roli mówił tak:
"Mam zaledwie 24 lata, więc przypuszczam, że mam równie dobry wgląd w to młode pokolenie, jak każdy inny młody mężczyzna w moim wieku. Odkryłem też, że większość młodych mężczyzn nie stoi jak wyciosane kije ani nie mówi jak Demostenes. (...) Jestem głęboko przekonany, że ‘Buntownik bez powodu’ jest właśnie takim filmem" - opowiadał przy okazji promocji filmu.
Niestety, Dean nigdy nie dowiedział się, jak publiczność i recenzenci zareagowali na wspomnianą produkcję. Zmarł tragicznie w wypadku samochodowym 30 września 1955 roku, niespełna miesiąc przed premierą. Za rolę Jima Starka został pośmiertnie nominowany do Oscara dla najlepszego aktora pierwszoplanowego.
Nie doczekał także premiery trzeciego filmu ze swoim udziałem. "Olbrzym" trafił do kin w listopadzie 1956 roku. Prace przy produkcji były już niemal ukończone, brakowało między innymi sceny, w której grany przez Deana Jett Rink umiera. Po śmierci aktora w tych ujęciach zastąpił go dubler.
Gwiazdor "Buntownika bez powodu" pasjonował się także motoryzacją i wyścigami samochodowymi. Tuż przed rozpoczęciem pracy na planie wspomnianej produkcji, zadebiutował w wyścigach w Palm Springs. Startował wówczas w Porsche 356 Super Speedster.
Kolejne zawody miały się odbyć zaraz po zakończeniu zdjęć do "Olbrzyma". Na tę okazję aktor postanowił kupić inny samochód, jego wybór padł na pojazd marki Lotus. Niestety, okazało się, że firma ma pewne opóźnienia i nie zdążą dostarczyć mu zamówionego modelu na czas. Dean zrezygnował więc z transakcji, a już następnego dnia dowiedział się o dostępnym od ręki Porsche 550 Spyder.
Wystarczyła jedna jazda testowa i gwiazdor od razu wiedział, że to jest to. Za rozpędzający się do 220 kilometrów na godzinę samochód zapłacił wówczas siedem tysięcy dolarów. Auto zyskało przydomek "little bastard", co możemy przetłumaczyć jako "mały drań".
James Dean został posiadaczem wspomnianego samochodu nieco ponad tydzień przed planowanym wyścigiem w Salinas. To naprawdę niewiele czasu, żeby dobrze poznać auto, a także odpowiednio przygotować je do wydarzenia: umieścić na tylnym zderzaku napis "little bastard", a na masce, drzwiach i pokrywie silnika wyścigowy numer "130".
23 września James Dean jadł kolację w jednej z restauracji w Los Angeles, gdy do jego stolika dosiedli się scenarzystka Thelma Moss i aktor Alec Guiness, który właśnie przyleciał do Kalifornii. Dumny gwiazdor "Buntownika bez powodu" chwalił się starszemu swoim najnowszym nabytkiem. Ten jednak nie podzielał zachwytu. W swojej autobiografii wspominał, że od początku czuł niepokój związany z "małym draniem". Miał nawet powiedzieć Deanowi:
"Jest godzina 22, piątek, 23 września 1955 roku. Jeśli wsiądziesz do tego samochodu, to o tej samej porze w przyszłym tygodniu będziesz martwy".
Dean zareagował na tę złowieszczą przepowiednię śmiechem, Guiness natomiast przeprosił za swoje zachowanie i wytłumaczył je zmęczeniem po wielogodzinnej podróży.
Ze względu na brak czasu, mechanik Rolf Wütherich doradził Deanowi, aby ten pojechał na wyścig właśnie "małym draniem". Było to o tyle nietypowe, że wyścigowe samochody zazwyczaj docierały na miejsce transportowane w ciężarówkach. Mechanik uznał natomiast, że to będzie najlepszy sposób na oswojenie się kierowcy z pojazdem.
30 września 1995 roku Dean i Wütherich wyruszyli w drogę do Salinas, a na miejsce zamierzali dotrzeć około godziny dziewiątej wieczorem. W międzyczasie planowali zaliczyć jeszcze kilka przystanków, zwłaszcza, że w podróży towarzyszyli im także przyjaciel Deana - Bill Hickman - oraz zaprzyjaźniony fotograf Sandy Roth. Ci dwoje holowali pustą przyczepę, do której po wyścigu mieli załadować Porsche.
Około godziny 15:30 Dean został zatrzymany przez policję. Powodem było przekroczenie prędkości o prawie 30 kilometrów na godzinę, za co otrzymał mandat w wysokości pięciu dolarów.
"Nie powiedział do mnie nic negatywnego o przekroczeniu prędkości czy mandacie. Właściwie był rozbawiony. Chwilę rozmawialiśmy o wyścigach, o jego Porsche i autach sportowych. Powiedział mi, że pracuje w Warner Bros, ale zupełnie nie skojarzyłem, że jest aktorem" - wspominał po latach oficer Otie Hunter. Nieco ponad dwie godziny później Dean już nie żył.
Do tragicznego wypadku doszło na skrzyżowaniu autostrad 41 i 46, nieopodal miejscowości Cholame. Porsche Deana jechało z prędkością około 110 kilometrów na godzinę, gdy na skrzyżowanie wjechał Ford Tudor. Samochody zderzyły się niemal czołowo, a uderzenie zepchnęło Forda dziesięć metrów w dół drogi, natomiast Porsche przekoziołkowało i wylądowało na poboczu autostrady.
Pasażer, Rolf Wütherich został wyrzucony z pojazdu. James Dean utknął za kierownicą i doznał wielu ciężkich obrażeń wewnętrznych oraz złamania karku, co okazało się dla niego śmiertelne. Aktor ekspresowo trafił do szpitala w Paso Robles, jednak o godzinie 17.59 lekarze stwierdzili zgon. Gwiazdor "Buntownika bez powodu" zmarł w wieku zaledwie 24 lat.
Kierowca Forda został ostatecznie uniewinniony, a całe zdarzenie uznano za wyjątkowo nieszczęśliwy wypadek.
"Mały drań" trafił tymczasem do George’a Barrisa, słynnego na całą Kalifornię projektanta i budowniczego niestandardowych samochodów. Mężczyzna, nazywany często "królem kustomizacji", od początku miał złe przeczucia wobec sportowego wozu.
"Ciężko byłoby nie docenić Porsche Spydera za siedem tysięcy dolarów, ale coś było dziwnego w tym konkretnym aucie. Złe wibracje, zła aura? Nazywaj to jak chcesz. (...) Wszystko, czego dotykał ten samochód, zamieniało się w tragedię. Nigdy nie byłem w stanie znaleźć logicznych, racjonalnych odpowiedzi na pytania, co naprawdę się dzieje. Jedyną sensowną odpowiedzią wydaje mi się to, że samochód został przeklęty" - pisał w swojej książce "Cars of the Stars".
Po dostarczeniu pojazdu do zakładu mężczyzny, zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Jeden z mechaników sciągających Porsche z lawety potknął się i złamał obie nogi.
Barris początkowo chciał odbudować samochód, to okazało się jednak niemożliwe. Postanowił więc rozłożyć pojazd na części, zostawić sobie srebrną karoserię, a resztę sprzedać.
Silnik i układ napędowy z Porsche trafiły dzięki temu w ręce doktora Williama Eschricha, który doskonale wiedział, skąd biorą się kupione przez niego części. Zainstalował je do swojego samochodu, w którym szczęśliwie wystartował w siedmiu wyścigach. Za ósmym razem nie poszło już jednak tak gładko, a Eschrich, jadący samochodem z silnikiem pochodzącym z "małego drania", miał wypadek. Przeżył, ale został poważnie ranny.
Mniej szczęścia miał za to przyjaciel Eschricha, Troy McHenry, którego samochód wzbogacono o części zawieszenia z Porsche Deana. Jego auto wpadło w poślizg i uderzyło w drzewa. Kierowca zginął na miejscu.
Tymczasem Barris otrzymał ciekawą propozycję od oddziału Narodowej Rady Bezpieczeństwa Los Angeles - miał przekazać wrak samochodu na wystawę, promującą bezpieczną jazdę wśród nastolatków. Eksponat opatrzono hasłem: "Tego wypadku można było uniknąć".
Wystawa prezentowana była w przeróżnych muzeach, targach czy szkołach na terenie Stanów. Podczas jednej z tras "mały drań" przewożony był w dużej ciężarówce, która wpadła w poślizg, a wrak wysunął się z naczepy tak niefortunnie, że wpadł na przejeżdżający obok samochód. Kierowca tego ostatniego zginął na miejscu.
Kolejne dziwne miejsce wydarzyło się w 1959 roku. Porsche tymczasowo stacjonowało w garażu, w którym wybuchł pożar. Wrak auta pozostał nienaruszony, zupełnie stopiły się natomiast dwie opony. Co ciekawe, nie należały one oryginalnie do Spydera, zostały do niego dołożone później, na potrzeby ekspozycji.
Po wypadku Deana rzeczywiście ocalały dwie opony, które Barris później sprzedał nieznanemu mężczyźnie. Obie z niewiadomych przyczyn wybuchły w trakcie jazdy, a kierowca zginął na miejscu, stając się przy tym trzecią znaną ofiarą "małego drania".
W 2008 roku Barris ujawnił kolejną historię. Pewnego dnia zadzwonił do niego nieznany mężczyzna, który przyznał, że ukradł jeden z elementów przeklętego Porsche.
"Powiedział do mnie: ‘Muszę odesłać ci ten kawałek metalu. Proszę, zabierz go ode mnie. Odkąd go mam, wszystko idzie w moim życiu nie tak. Straciłem pracę, straciłem dziecko, straciłem dom, zachorowałem i właśnie jestem w szpitalu i umieram" - wyznał w jednym z wywiadów.
Wszystko ustało w 1960 roku, kiedy samochód dosłownie rozpłynął się w powietrzu.
"Porsche podróżowało właśnie z Miami do Los Angeles, solidnie zapieczętowane wracało ciężarówką z wystawy ruchu bezpieczeństwa drogowego na Florydzie. Kiedy jednak ciężarówka dotarła na miejsce i Barris ją otworzył, okazało się, że auta nie ma. (...) Ciężarówka była całkiem pusta, a na podłodze leżała jedynie kopia dowodu rejestracyjnego samochodu" - opisuje autorka podcastu "nagle, ostatniej nocy.".
George Barris zszokowany całą sytuacją wynajął nawet prywatnego detektywa, który miał zbadać sprawę. Wszyscy świadkowie przekonywali, że wrak został zapakowany do ciężarówki w Miami, skąd wyruszył w trasę. Detektyw także nie ustalił niczego konkretnego, nie znalazł żadnych śladów włamania i był przekonany, że "mały drań" musiał zostać skradziony jeszcze na Florydzie.
Do dziś nie wiadomo, co tak naprawdę stało się z pozostałościami po ukochanym Porsche tragicznie zmarłego Jamesa Deana. Do czasów współczesnych zachowała się jedynie skrzynia biegów, która została w 2021 roku sprzedana w aukcji za 382 tysiące dolarów, po czym trafiła do "The Haunted Museum" w Las Vegas.
Nie brakuje także teorii spiskowych, według których James Dean miał przeżyć ten koszmarny wypadek. Wśród najpopularniejszych jest tak, zgodnie z którą ciało wydobyte z roztrzaskanego Porsche miało wcale nie należeć do Deana. Kto w takim razie miałby zginąć w "małym draniu"? Tego akurat nie wiadomo.
Według niektórych z fanów, Dean miał wymknąć się z miejsca wypadku i rozpocząć nowe życie z dala od Hollywood. Jedna z teorii sugeruje natomiast, że młody aktor przeżył, jednak w wyniku operacji ratujących jego życie, został poważnie oszpecony. Po tym miał zrezygnować z aktorstwa i żyć w małym amerykańskim miasteczku pod zmienionym nazwiskiem.
Nie brakuje także osób, które miały rzekomo widzieć Deana żywego i zdrowego jeszcze w latach 60. czy 70. Żadne z tych podań nie zostało jednak potwierdzone, nie ma dowodów ani zdjęć.
Nie ulega jednak wątpliwości, że James Dean stał się jednym z pierwszych celebrytów, wokół śmierci którego pojawiło się tyle teorii spiskowych. Aktor umarł młodo, tragicznie i w momencie, kiedy hollywoodzka kariera stała przed nim otworem. W miniony wtorek minęło 70. lat od jego śmierci.
"James Dean zmarł we właściwym momencie. Pozostawił legendę. Gdyby żył, nie byłby w stanie jej sprostać" - podsumował w jednym z wywiadów Humphrey Bogart.