- Tam, gdzie wędrowały rzeki, życie mogło kwitnąć. Rzeki ukształtowany nas jako gatunek, czciliśmy je jak bogów. Dziś prawie nie ma rzek nie zatamowanych, nieodwróconych.
Sama skala ludzkiego projektu zaczęła przytłaczać rzeki świata. Nasi bogowie stali się naszymi poddanymi - mówi aktor Willem Dafoe w dokumencie "Rzeka", pokazywanym na tegorocznym festiwalu Millennium Docs Against Gravity. Jego słowa uderzają mocniej, gdy zestawimy je z bliskimi nam obrazami wysychających polskich rzek, do których niestety od kilku lat jesteśmy coraz bardziej przyzwyczajeni. Nasze rzeki, te duże, ale i małe, wysychają. Mimo świadomości problemu zdaje się, że wciąż niewiele robimy, by naprawić tę sytuację.
Morawka, Soła, Noteć - to tylko kilka polskich rzek, które mogą przestać płynąć. Prawie wyschła też Mała, płynąca na terenie Chojnowskiego Parku Krajobrazowego szesnastokilometrowa rzeczka. Wyschłaby pewnie, gdyby nie interwencja Daniela Petryczkiewicza.
- Rzeka Mała jest symptomatycznym przykładem, w jaki sposób traktuje się małe rzeki w Polsce - opowiada Petryczkiewicz. Jest fotografem, od 2007 roku mieszka niedaleko rzeki, w Konstancinie-Jeziornie. - Po wojnie takie rzeki w większości zostały zamienione w rowy melioracyjne, bo taka była potrzeba, trzeba było odzyskiwać tereny pod rolnictwo, wiec prowadzono na szeroką skalę meliorację - opowiada. - Potem w latach 60.-70., kiedy ważniejszy od rolnictwa był przemysł, zarzucono trochę meliorację. Później weszliśmy do Unii Europejskiej, przypomniano sobie o melioracji, bo pojawiły się pieniądze na różnego rodzaju projekty środowiskowo-rolnicze - ale w Polsce, zamiast zrobić coś dobrego dla przyrody, wróciliśmy do tego, co potrafiliśmy najlepiej w tej kwestii - osuszania, meliorowania, regulowania rzek - dodaje.
Petryczkiewicz stał się społecznym opiekunem rzeki Małej. Opowieść o tym, jak do tego doszło, zaczyna od wyjaśnienia, na czym polegają tzw. prace utrzymaniowe na rzekach.
- Spółka Wody Polskie dostaje dajmy skargę od mieszkańców, narzekających na to, że rzeka wylała. Nawet do końca nie wiadomo, czy to wina rzeki, czy może zalewanie spowodowali ludzie, budując osiedle na terenie podmokłym. Wody Polskie dostają z Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska zgodę na to, żeby prowadzić te tzw. prace utrzymaniowe w całym ciągu rzeki. No, chyba że jest tam po drodze jakiś rezerwat - mówi.
Jak wyjaśnia, prace te polegają po prostu na wykaszaniu roślinności wzdłuż rzeki w odległości nawet do sześciu metrów od koryta. Wyrzucaniu całego materiału, łącznie z mułem rzecznym, który jest niesamowicie żyzny i bardzo potrzebny. Skutkiem takiego działania jest także niszczenie zbudowanych przez bobry tam.
- Z reguły robi to po prostu koparka, nie ma nad tym żadnego nadzoru przyrodniczo-biologicznego czy merytorycznego - nie ma na to zasobów ludzkich, ufa się wykonawcy. Pan, który świadczy w danej gminie takie usługi, jedzie koparką, przekopuje taką rzekę, dewastując totalnie środowisko. Taki brutalny gwałt na organizmie - mówi aktywista. - To jedne z najbardziej bezsensownie wydawanych milionów złotych w tym kraju - podsumowuje.
Nad Małą zaczął chodzić w czasie pandemii. Ma potrzebę obcowania z przyrodą. W tamtym czasie nie wyjeżdżał z miejsca zamieszkania, więc zaczął eksplorować najbliższe okolice.
- Trafiłem nad rzekę w mojej okolicy, która tworzy przepięknej urody rozlewisko. Żyją tam bobry, borsuki, sarny, jelenie, dziki, przylatuje orzeł bielik - opowiada.
Pod koniec 2020 roku zobaczył przy rzece koparkę.
- Przeorała koryto, wywaliła wszystkie drzewa, które były przewrócone w poprzek koryta, przesunęła ziemię po obu stronach na szerokość sześciu metrów. Gdy przejechała, zostawiła po drodze wszystkie śmieci - stary telewizor, jakieś opony, wszystko, co zalegało przykryte roślinnością. Zniszczyła wszystkie tamy bobrowe, zostawiła po sobie pobojowisko. Wszystko dlatego, że Wody Polskie otrzymały jakieś zgłoszenia od mieszkańców znad rzeki, nawet nie z tego terenu, na którym jechała koparka, ale z jakiegoś innego wzdłuż rzeki. Regionalna Dyrekcja Ochrony Środowiska wydała jednak zgodę na prace na długości całej rzeki - opowiada.
- Zobaczyłem to i powiedziałem sobie, że tego tak nie zostawię. Zrobiła się z tego gigantyczna awantura, napisałem do prokuratury, na policję, do Wód Polskich, do RDOŚ - mówi.
W piśmie określił, że działania w korycie Małej to dewastacja i niszczenie przyrody.
Aktywista nawiązał dużo kontaktów, m.in. z profesorem Wiktorem Kotowskim z Uniwersytetu Warszawskiego, specjalistą w kwestii ekologii roślin i ochrony przyrody.
- Zaczęła się merytoryczna rozmowa z Wodami Polskimi. Odpowiedzieli, że to "normalne" działania - tzw. wspomniane wyżej prace utrzymaniowe. Postanowiliśmy, że zrobimy z tego modelowy case, sprawdzimy, czy da się coś w ogóle w takich sytuacjach zrobić i porozumieć z instytucją, a potem próbować renaturyzować rzekę - mówi Petryczkiewicz.
Wody Polskie przyznały się do błędu.
Do tego, że prace przeprowadzone na tym odcinku Małej były na wyrost. Jak mówi Petryczkiewicz, instytucja tłumaczyła się także brakiem odpowiedniej liczby pracowników, by na każdym odcinku rzeki sprawdzali sytuację.
Wody Polskie obiecały, że przez dwa lata nie będą wykonywać żadnych prac na Małej.
- Czy ta sytuacja dała komuś do myślenia? Nie sądzę - mówi Petryczkiewicz.
I dodaje, że problemem jest tu sposób myślenia, chociażby firm deweloperskich.
- Zachowują się tak, jakby od lat żyli na Marsie i nie słyszeli nigdy o kryzysie klimatycznym, jakby to ich nie dotyczyło. Ich cel to wybudować, sprzedać i zapomnieć. To wymyka się jakiemukolwiek rozsądkowi - mówi.
Podkreśla, że sytuacja wymaga zmian systemowych. Zdaje sobie jednak sprawę z tego, że nie da się tego zrobić z dnia na dzień. - Bez zmiany politycznej, wybrania zupełnie innych ludzi niż ci, którzy przyrodę mają gdzieś - dodaje.
Jedyne co zatem póki co pozostaje to porozumiewanie się na poziomie lokalnym. - Przekonywanie ludzi do tego, że można jakoś współistnieć z tą rzeką - konkluduje fotograf.
Mała i inne rzeki, wijące się pośród pól i lasów, obrośnięte trawą, krzewami, pełnią ważną rolę w retencji wody. Szczególnie w czasach, gdy w Polsce od kilku lat mamy do czynienia z permanentną suszą.
W wielu miejscach w kraju wilgotność gleby spadła już poniżej 30 proc. Stan wilgotności można obserwować na stronie IMGW.
O gospodarce wodnej rozmawiano na niedawnym sympozjum Healthy Rivers and Sustainable Water Resources Management - Ecohydrology for Water Security, które odbywało się w Warszawie.
- Musimy szukać tzw. nature based solutions, czyli rozwiązań inspirowanych przyrodą. To jest główne przesłanie Sympozjum - mówi Paweł Rowiński, hydrolog i wiceszef Polskiej Akademii Nauk. Według hydrologa w ten rok w Polsce weszliśmy z deficytem wody.
- Coraz bardziej zdajemy sobie sprawę z tego, że jest kłopot, że mamy braki wody. Ale mamy też powodzie. Mamy skrajnie różne problemy. Musimy coś zrobić z oszczędnością wody, z gospodarowaniem jej. Świadomość społeczna rośnie, natomiast czy idzie za tym wystarczająca ilość realnych działań? Pewnie nie. Świadomość rośnie w społeczeństwie szybciej, zanim dotrze do decydentów - dodaje.
Katastrof będziemy doświadczać po obu stronach - suszy i powodzi, jak podkreśla ekspert. Susza nie jest jednak tak spektakularną katastrofą jak powódź, więc na co dzień jej skutków możemy nie odczuwać. Susza jednak zagląda do kieszeni - przekonuje Rowiński.
Odczują to rolnicy, a potem konsumenci - w cenach. - A widmo braku wody w kranach to są problemy, które jednak poruszają. To jest powód, dla którego to zaczyna docierać do społeczeństwa - dodaje.
Krótkie, intensywne opady deszczu, z którymi mamy coraz częściej do czynienia, nie nawadniają gleby tak, jak tego potrzebuje.
Susza jest odczuwana głęboko w glebie. A deficyty wody, jak wyjaśnia Rowiński, biorą się jeszcze z opadów śniegu, których nie ma za dużo, a śnieg jest znakomitym rezerwuarem wody.
Świetnym rezerwuarem wody są też mokradła. Retencjonują wodę deszczową i w czasie niedoboru deszczu ją uwalniają. Dbanie o takie miejsca w obliczu problemów z suszą jest szczególnie ważne.
Ważna jest każda mała i duża rzeka oraz ich rozlewiska.
Po tym, jak koparka przeorała koryto Małej, Daniel Petryczkiewicz postanowił jej pomóc. Nauczył się, w jaki sposób robić przetamowania.
- Odtworzyłem je częściowo, aby spowolnić nurt rzeki, aby nie uciekała bezpowrotnie do morza. Już się martwiłem, że to nie nastąpi, ale udało się - bobry wróciły na ten odcinek rzeki. Od września zeszłego roku są z powrotem na rozlewisku, już same budują tamy. Mokradła zatrzymują, chociaż tę garstkę wody, która została. A mamy permanentną suszę! - opowiada.
Przypadek rzeki Małej to tylko jeden z wielu lokalnych, ale jakże ważnych w kontekście całej sytuacji klimatycznej elementów, o którego zachowanie w naturalnej formie trzeba walczyć w obliczu narastających problemów z niedoborem wody.
Ale jak mówi aktywista, nie da się wszędzie tego pilnować. - To wymaga tego, żeby był taki wariat jak ja - obchodził, patrzył, czy nic złego się nie dzieje - twierdzi. I dodaje: - Oczywiście uwielbiam to robić, ale to też nie o to chodzi. Od tego mamy państwo, żeby pilnować takich rzeczy.