Cenzura w PRL kładła się cieniem na kulturze i sztuce. Jednym z wielu jej przykładów są "półkowniki" - filmy, których rozpowszechniania - z różnych względów - zakazano. Nazwa to satyryczny neologizm nawiązujący do sposobu przechowywania na półkach rolek z taśmami filmowymi.
Najbardziej znane tytuły? "Przesłuchanie" Ryszarda Bugajskiego, "Przypadek" Krzysztofa Kieślowskiego i "Kobieta samotna" Agnieszki Holland. O realizacjach, które nie weszły na ekrany, zazwyczaj było głośno. Mówiono o nich tylko dobrze - niezależnie od ich rzeczywistej wartości.
Inaczej z "Kwiatem paproci". Tuż po nieudanej kolaudacji zaginie na blisko cztery dekady. Nie piśnie o nim nikt.
- Dzień dobry. Jestem reżyserem najstarszego polskiego "półkownika". Przekazano mi do pani kontakt - wita mnie przez telefon Jacek Butrymowicz, 86-letni absolwent Szkoły Filmowej w Łodzi.
Mija właśnie pół wieku od stworzenia "Kwiatu".
Lolek Gajewski (w tej roli Bohdan Łazuka) - warszawski cwaniak - przyjeżdża do hotelu w małej miejscowości. Przypadkowo trafia na zjazd absolwentów miejscowego gimnazjum. Zachęcony historią o zakopanym skarbie przejmuje jego prowadzenie i modyfikuje plan.
Na ekranie pojawiają się też m.in. Leon Niemczyk, Czesław Roszkowski, Wacław Kowalski i Mieczysław Stoor.
Muzykę tworzy Jerzy "Duduś" Matuszkiewicz.
- Byłem wtedy po "Kolumbach" (współpraca reżyserska). Nie miałem problemów z propozycją debiutu. Początek lat 70. Z gotowym scenariuszem napisanym wraz z Andrzejem Barszczyńskim poszedłem do Jerzego Passendorfera - ówczesnego kierownika artystycznego Zespołu Filmowego "Tor". Już na tym etapie zaczęły się schody. "Jacek, a może wybrałbyś na debiut coś innego? Zrób socrealistyczny film, jakoś pójdzie, a potem będziesz działać dalej" - mówił. Mogłem tak zdecydować, ale wtedy byłem młody i uparty, około trzydziestki. Nie odpuściłem i zdobyliśmy pieniądze - opowiada Butrymowicz.
Siedzimy w jego mieszkaniu na warszawskim Bemowie. Na drzwiach do salonu jedna z siedmiu kopii plakatu z premiery, z 2009 roku. Zanim jednak "Kwiat paproci" ocenili widzowie, reżyser zdąża przejść na emeryturę.
Inspiracje? Kino włoskie lat 60.
- U nich neorealizm schodził już z ringu. Włosi za kamerą obserwowali po prostu ludzi w różnych sytuacjach. "Il sorpasso" z wybitnym Vittorio Gassmanem zrobił na mnie ogromne wrażenie. Chciałem, by wątki się urywały, a potem do nich wracać. Pragnąłem czegoś lekkiego.
Zdjęcia rozpoczynają w październiku 1971 roku w Warszawie oraz Józefowie k. Otwocka (hotel "Pod Dębami").
Kolaudacja? 6 kwietnia 1972.
- Pamiętam jak wczoraj. Siedziałem w gabinecie u Jerzego Passendorfera. Zadzwonił wtedy do szefa Naczelnego Zarządu Kinematografii. Zapytał o film. Jego mina mówiła wszystko. "Twierdzą, że zły. Musimy to przeżyć" - wydukał. Dzień przed, niespodziewanie, zmienili też skład komisji. Pierwotnie mieli być w niej m.in. Andrzej Wajda i Aleksander Ścibor-Rylski - wspomina.
Ostatecznie wypowiadają się: Jerzy Jesionowski, Stanisław Wohl, Zygmunt Król, Czesław Petelski, Bohdan Kosiński, Wanda Jakubowska i Jerzy Passendorfer. "Kwiat paproci" otrzymuje wyjątkowo niskie oceny. Nie zostaje przyjęty.
Wybrane fragmenty zapisu z kolaudacji (źródło: Mieczysław Wojtczak - "Kronika nie tylko filmowa"):
J. Jesionowski: Niestety, uważam ten film za przykre nieporozumienie. Wydaje mi się, że mamy do czynienia z zupełnie nonsensowną historyjką, która mogłaby być usprawiedliwiona jeszcze wtedy, gdyby to była szampańska zabawa, doskonała komedia. Tu o zabawie mowy być nie może;
Z. Król: Uważam, że rozpowszechnianie tego filmu - poza społeczną szkodą - nic pożytecznego nie przyniesie;
Cz. Petelski: Nie mogę nic dobrego powiedzieć ani o aktorach, ani o scenografii, ani o reżyserii, bo jedynie ładny jest w tym odrzutowiec;
W. Jakubowska: Patrząc na ten film, nie widziałam żadnych możliwości ratunku, bo - dosłownie - nie ma tu żadnej sceny, nie ma się o co zaczepić. (...) Położenie go na półki jest koniecznością;
J. Passendorfer: Wydaje mi się, że sądy, które usłyszeliśmy dzisiaj, są krańcowe. Padło stwierdzenie, że film jest szkodliwy społecznie, więc gotów byłbym zorganizować parę zamkniętych pokazów dla wysondowania opinii społecznej. Jestem przekonany, że wtedy stwierdzilibyśmy, że szkodliwy społecznie nie jest, natomiast można mówić o tym, że to film nieudany.
- Jedna wielka napaść. Nie zapomnę tego. Decyzję przyjąłem ze stoickim spokojem, wiedząc, że nic nie zmienię. Gdyby można było - zrobiłby to Passendorfer. Zapytali mnie, czy chcę coś powiedzieć. Nie chciałem. Nie dostałem nawet orzeczenia komisji. Parę lat później przepraszał mnie Petelski. Zawsze powtarzam - nikt nie kazał mi robić filmów. Mogłem pracować w PGR-ze. Decydując się na wejście do tego świata, wiedziałem, na co się piszę. "Kwiat paproci" prawdopodobnie odbiegał od ówczesnego kanonu filmu. I do tego Łazuka... Po latach powiedział mi - "Słuchaj, to przeze mnie" (śmiech). On był wtedy bożyszczem Polski, wypełniał sale. We Wrocławiu w ciągu sześciu dni zagrał dwanaście recitali, po dwa dziennie. Na każdym z nich tłum. Facet tak akceptowany nie może być rzezimieszkiem, musi mieć nienaganny wizerunek. To hipoteza Bohdana.
Po miażdżącej kolaudacji debiutu Butrymowicz ma w środowisku łatkę "tego" reżysera.
- Wśród najbliższych koleżanek i kolegów ostracyzmu nie było. Po prostu unikano tematu. Ale u decydentów, w zespołach... Czułem napięcie, choć nikt bezpośrednio nie powiedział mi - "więcej filmu nie zrobisz". Wiedzieli, że jestem dobrym współpracownikiem. Dopiero telewizja zamówiła u mnie scenariusz czteroodcinkowego serialu "Śmieciarz" (produkcja - 1988 rok). Napisałem, przyjęto go, ale zaczęły się problemy z realizacją, bo "Butrymowicz". Koniec końców jeden z partyjnych decydentów postanowił, że zrobię całość, a produkcja odniosła sukces.
O losy "Kwiatu paproci" nie dopytuje potem nikt - ani aktorzy, ani reszta ekipy, ani nawet sam poszkodowany.
- Zanim zaczniemy rozmawiać o premierze to musi pani zobaczyć scenariusz i zdjęcia - nalega 86-latek.
Mało dopisków. Gdzieniegdzie pojedyncze uwagi. - Bo to dobra robota - śmieje się.
Zdjęć z planu jest kilkadziesiąt. Pięć trafia w moje ręce. Na odwrocie jednego z nich dedykacja. "Wścibskiej Oli - jeszcze żyjący Jacek Butrymowicz".
- Musiałem coś podkolorować, choć to cecha pożądana w tym zawodzie.
Kilkanaście lat temu bardziej uporem niż wścibskością wykazuje się Piotr Kardas - wówczas młody filmoznawca i animator kultury. O "Kwiecie paproci" dowiaduje się pod koniec 2008 roku, pracując nad programem przeglądu KINO NA CENZUROWANYM. Organizuje go w łódzkim kinie Charlie z okazji stulecia polskiej kinematografii.
- Wiedziałem, że "półkowniki" to ważny i wciąż nieprzepracowany rozdział w historii. Nie wierzyłem, że film mógł tak po prostu rozpłynąć się w powietrzu. Pytałem o niego m.in. profesora Zygmunta Machwitza - historyka kina związanego ze Szkołą Filmową w Łodzi. On odparł, że "Kwiatu paproci" nie widział nikt, bo - po prostu - go nie ma. Być może ktoś go zniszczył, zabrał kopię i nie powiedział - z takimi odpowiedziami się spotykałem.
Kardas zaczyna więc "detektywistyczne" poszukiwania. Większość osób pracujących przy obrazie już nie żyje.
- Ci pamiętający tę produkcję, z którymi udało mi się skontaktować, sugerowali, żeby próbować w oddziale Filmoteki Narodowej przy ulicy Łąkowej w Łodzi. Proponowano też sprawdzenie "Oświatówki", czyli Wytwórni Filmów Oświatowych w tym samym mieście. Tłumaczyłem sobie, że w przyrodzie nic nie ginie. "Kwiat paproci" dla mnie istniał i nieważnym było to, co słyszałem. Nie mógł wyparować, tym bardziej że na świecie odnajdowano filmy z początków kinematografii.
Młody filmoznawca nawiązuje kontakt z Filmoteką Narodową.
- Podczas pierwszej rozmowy usłyszałem - "Nie ma". Dlaczego? Bo nie ma w zeszycie, w którym zapisywano "wszystkie" kopie filmowe. Wykonywałem kolejne telefony do Filmoteki. Zbywano mnie. Brakowało chęci i zaangażowania do wspólnego poszukiwania. Koniec końców, zdecydowałem się napisać list do ówczesnego dyrektora instytucji - Tadeusza Kowalskiego. List płomienny, emocjonalny. Powoływałem się na stulecie polskiego kina, na nasz obowiązek. Podkreślałem, że nie powinno opierać się na wyświechtanych zeszytach i "może warto wysłać do archiwum ludzi w białych rękawiczkach".
Apel najwyraźniej działa. Prawdopodobnie w archiwum przy ul. Wałbrzyskiej w Warszawie znajdują oni nieopisane pudełka. W jednym z nich "Kwiat paproci".
- Mój upór popłacił. Nie zapomnę telefonu z Filmoteki. Wielka radość! A dodatkowo wieść, że przy okazji natrafiono na "Gry i zabawy" Tadeusza Junaka. Z tą wiedzą oraz zaproszeniem na premierę mogłem zadzwonić już do Jacka Butrymowicza oraz Bohdana Łazuki. Podczas pierwszej rozmowy pan Jacek mi nie uwierzył. Kilkukrotnie wcześniej zapraszano go na inne festiwale, obiecując, że będzie "Kwiat paproci". "Panie, tego filmu nie ma" - odparł. On, sam reżyser. Spróbowałem ponownie. Za drugim razem się zgodził. Łazuka - na początku - również nie dowierzał.
- Faktycznie, wątpiłem, ale bardzo ucieszyła mnie ta wiadomość. Po zmianie ustroju miałem za sobą inne produkcje. Ta odeszła w zapomnienie, dlatego o nią nie dopytywałem - mówi 86-latek.
Premiera "Kwiatu paproci" odbywa się 29 maja 2009 roku, po 37 latach od jego powstania. Przyjeżdżają Butrymowicz i Łazuka.
- Dostałem DVD kopii nagranej przez Filmotekę. Słychać, że było to zgrane w ich kinie, co też miało swój klimat. Mogliśmy poczuć się jak cenzorzy na kolaudacji. Bohdan Łazuka, odtwórca głównej roli, zobaczył wtedy siebie w tym filmie po raz pierwszy. Był poruszony, po policzkach ciekły mu łzy. Wzruszył się również Jacek Butrymowicz. Po premierze dziękowali. Od Łazuki dostałem list, od dyrektora Filmoteki mail. Odbyło się również spotkanie z panami, ale - niestety - nie zarejestrowano go - wspomina Kardas.
- Ogrom emocji, faktycznie. Z Bohdanem obserwowaliśmy reakcje publiczności. Tam, gdzie chciałem, by się śmiali, śmiech był. Choćby w scenie z Włochami, autentycznymi Włochami, których znaleźliśmy we włoskiej redakcji Polskiego Radia. Pojechał tam mój asystent, a że to wesołe chłopaki, zgodziły się od razu. Film przyjęto bardzo dobrze. Oczywiście, coś bym w nim pewnie zmienił, ale im starszy, tym bardziej skradł me serce - puentuje Butrymowicz.
Oprócz pół wieku od produkcji "Kwiatu paproci" cztery dekady mijają również innemu głośnemu "półkownikowi" - "Przesłuchaniu" Ryszarda Bugajskiego. Taśma spędza w archiwum siedem lat. Premiera ma miejsce 13 grudnia 1989 roku.
To film-legenda określany przez ówczesne władze jako "najbardziej antykomunistyczny w historii PRL". Staje się bezpośrednią przyczyną rozwiązania Zespołu "X" Andrzeja Wajdy. Rok po jego nakręceniu Bugajski opuszcza Polskę.
Początek lat pięćdziesiątych. Antonia Dziwisz (w tej roli Krystyna Janda), jeździ z zespołem po kraju, dając występy przed robotniczą i wiejską publicznością. Podczas jednego z wieczorów Tonię upija w restauracji dwóch mężczyzn. Następnie trafia do więzienia. Zaczyna się wtedy jej długotrwałe, brutalne przesłuchanie.
Dlaczego tytuł ten jest dużo głośniejszy i nie zaginie - w przeciwieństwie do "Kwiatu paproci" - na dekady?
Odpowiedzi na pytanie poszukuję wraz z Łukaszem Sowulem od lat interesującym się historią polskiego kina.
- Z kilku powodów. Scenariusz powstał w drugiej połowie lat 70. Nie mógł być wtedy zrealizowany ze względu na podejmowany temat - czasy stalinowskie, brutalne pokazanie, jak wyglądało śledztwo. Co prawda, polskie kino sięgało już po tę tematykę, ale nikt wcześniej nie ujął tego w tak dosadny sposób. Dalej? Punkt wyjścia - podrzędna wokalistka - to nie bohaterka na film martyrologiczny. Bugajski skupił się na kobiecie z ludu, co było nieszablonowym podejściem do tematu.
Kolejna kwestia? Ten film mógł być zrealizowany dopiero po powstaniu "Solidarności", gdy zmieniło się podejście do akceptacji scenariuszy. W latach 1980-81 stworzono dużo filmów, których scenariusze odłożono wcześniej na półki. "Przesłuchanie" było jednym z nich - nakręcone (oprócz dwóch scen) tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego. Zdjęcia zaczęły się we wrześniu 1981 roku. Niewątpliwe znaczenie miał też fakt, że powstawało w Zespole Filmowym "X".
Jak zaznacza Sowul, Bugajski - po 13 grudnia 1981 - ma świadomość, że film może już nigdy nie ujrzeć światła dziennego.
- Zmontował go więc całkowicie "partyzancko" i nielegalnie, przegrał taśmę, puszczając ją w drugi obieg. "Przesłuchanie" emitowano na tajnych pokazach, na kasetach video, w mieszkaniach. To pierwszy polski film dystrybuowany w taki sposób. W mediach nie mówiło się o nim nic. Mimo że podczas kolaudacji skrytykowano go za tematykę i uderzenie we władzę, zaznaczono, że Bugajski wie, co robi. Doceniono jego kunszt.
W trakcie naszej rozmowy parokrotnie pada hasło "cenzura cenzurze nierówna".
- Zatrzymywano zarówno filmy niezgodne z aktualną linią polityczną, ale również kiepskie ze względu na warsztat, scenariusz, realizację. Biorąc pod uwagę opinię społeczną, decydenci mogli nie chcieć narazić się na krytykę dotyczącą wydawania publicznych pieniędzy. Przy "Przesłuchaniu" - bez wątpienia - "przeszkadzał" leitmotiv.
Cenzury występują na różnych etapach. Zdarzają się już przy pisaniu scenariusza. Przedstawia się go specjalnej komisji scenariuszowej działającej przy instytucjach decydujących o powstaniu (lub nie) filmu. Ze względu na zmiany organizacyjne nie funkcjonują one zawsze. Scenariusze zresztą często wracają - jak choćby wspomniane dzieło Bugajskiego.
- Była też cenzura na etapie produkcji filmu. Jej najsłynniejszy przypadek w polskim kinie to "Na srebrnym globie" Andrzeja Żuławskiego. Partyjny działacz, kierownik resortu odpowiedzialnego za produkcję filmów w Ministerstwie Kultury i Sztuki, a także szef Komitetu Kinematografii Janusz Wilhelmi zdecydował, że - z dnia na dzień - przestaje on być realizowany. No i wreszcie, cenzura ukończonego filmu. Reżyser dostawał wtedy np. przykaz, by daną scenę wyciąć, zmontować inaczej. W przeciwnym razie grożono brakiem dystrybucji.
Jak wskazuje Sowul, inna forma cenzury to także ograniczone rozpowszechnianie.
- Przykład? Kopia w kilku kinach studyjnych bądź - jak w przypadku "Człowieka z marmuru" - niedrukowanie informacji o seansach w repertuarach. Najbardziej bolesne dla filmu okazywało się zatrzymywanie go na półce po nieprzyjęciu przez komisję kolaudacyjną. Bugajski nie mógł przez to dostać uprawień reżyserskich. To też ogromne straty finansowe - wylicza.
Jacek Butrymowicz wygrywa. "Kwiat paproci" - zapewne dużo trwalej niż reżyser może to przewidzieć w 1972 roku - zapisze się w historii polskiego kina.
- Co prawda nie wszedł na ekrany, ale przynajmniej mogłem doczekać momentu, w którym po kilku dekadach patrzyłem na zgromadzonych podczas premiery. Patrzyłem i wiedziałem, że w filmie ładny był nie tylko odrzutowiec (śmiech)!