Javid wraz z innymi afgańskimi rodzinami trafił do ośrodka dla uchodźców w okolicach Grudziądza. Ma żonę i czwórkę dzieci. Najmłodsze, zaledwie roczne, już zdążyło złapać jakąś infekcję. Pewnie przeziębienie, w końcu w Afganistanie wrzesień jest jeszcze upalny, równie daleki od jesiennej polskiej aury, co dawne życie Javida Alkozaia i jego bliskich od obecnego, zredukowanego do czterech ścian pokoju, wspólnej kuchni na korytarzu i czasu, spędzanego głównie na rozmyślaniu o tym, co będzie dalej.
W Afganistanie był dobrej klasy specjalistą od marketingu.
Pracował na wysokich stanowiskach, prowadził też własną rozgłośnię radiową. Taką dla młodych ludzi o otwartych umysłach. Można było potańczyć, posłuchać relacji z zawodów sportowych, a także przekonać się, wbrew temu czego kiedyś wymagali talibowie, że wolność słowa, równouprawnienie kobiet i tworzenie społeczeństwa obywatelskiego to dobry kierunek rozwoju dla odradzającego się państwa. Pojęcia nie miał, tak jak miliony Afgańczyków, że rządy ekstremistów tak szybko wrócą.
Kiedy rozmawiamy, starannie dobiera słowa. Kontroluje emocje, ale czasem słychać w głosie, że zapanowanie nad nimi przychodzi mu z dużym trudem.
- Nie wiem, na czym polega problem Afganistanu. Co z jego położeniem jest nie tak? Wciąż toczy się tam walka o wpływy, o zasoby. W ciągu ostatnich czterdziestu lat upadło dziesięć rządów, toczyły się kolejne wojny. Dopóki moja ojczyzna pozostanie na mapie, chyba zawsze będzie już służyć za pole walki dla mocarstw. A teraz społeczność międzynarodowa zostawiła Afgańczyków samych sobie, oddając wszystko to, co wspólnie budowaliśmy przez dwie dekady, w ręce grupy, która wspierała Al-Kaidę w atakach z 11 września. Jakim cudem? Wiesz może? Kiedy prezydent Aszraf Ghani uciekł z kraju, wiedziałem, że to koniec. Nie mogłem jeść ani spać... A potem wjechali do Kabulu talibowie w wielkich samochodach wojskowych. Machali białymi flagami, ale atmosfera w mieście była grobowa - relacjonuje.
Radio Javida Alkozaia funkcjonowało m.in. dzięki wsparciu amerykańskiego programu USAID. Swego czasu zatrudniał w nim nawet Polaków. Miał dobre relacje z mundurowymi i cywilnymi pracownikami Polskiego Kontyngentu Wojskowego. Była wśród nich Edyta Tyc, dziś przewodnicząca zarządu fundacji ICAD, od samego początku zaangażowanej wraz z inną polską fundacją HumanDoc w ewakuację Afgańczyków, zagrożonych prześladowaniami ze strony reżimu talibów po nagłej zmianie władzy w kraju.
- Skontaktowała się ze mną Edyta. Zapytała, jak wygląda sytuacja, czy jestem bezpieczny. Ze względu na to, że pracowałem wcześniej z Amerykanami, ubiegałem się wtedy o pomoc w ambasadzie USA. Sytuacja pogarszała się błyskawicznie, na lotnisku gęstniał tłum, o tym, by wejść na pokład jakiegokolwiek samolotu marzyły codziennie dziesiątki tysięcy osób. Wiedziałem, że nie mogę dłużej czekać na wieści z USA, zacząłem więc się starać o przyjazd do przyjaciół z Polski - wysłałem skany naszych dowodów osobistych i paszportów. Tak trafiliśmy na listy osób do ewakuacji - wspomina.
Lęk przed uchodźcami, podsycany instrumentalnie przez niektóre media i polityków, bazuje na anonimowości niespodziewanych przybyszów.
Boimy się drugiego człowieka, kiedy nic o nim nie wiemy, gdy zjawia się na granicy bez dokumentów, a jego tożsamość i przeszłość kryją wiele znaków zapytania. W tym przypadku jest inaczej. Dlaczego? Tłumaczy Dominika Springer z fundacji HumanDoc, jedna z osób, które organizowały od podstaw ewakuację Afgańczyków z lotniska w Kabulu do Polski.
- Do ewakuacji kwalifikowano tylko te osoby, których tożsamość można było potwierdzić na podstawie przesłanych i okazanych dokumentów. W większości są to osoby nam znane, które wcześniej współpracowały bezpośrednio z Wojskiem Polskim, naszą ambasadą, organizacjami pozarządowymi lub innymi polskimi czy europejskimi instytucjami działającymi w Afganistanie. Oprócz dokumentów mamy też kontakt z żołnierzami czy osobami cywilnymi, mogącymi potwierdzić tożsamość konkretnych osób. A kim są Afgańczycy, którzy trafili do Polski? To tłumacze, realizatorzy różnych projektów społecznych i pomocowych, podwykonawcy usług świadczonych w bazie, przedstawiciele inteligencji kabulskiej, dziennikarze czy też rodziny dyplomatów z Afganistanu, którzy pracowali w Polsce - wylicza nasza rozmówczyni.
Weryfikacja zgłoszeń przebiegała na kilku etapach. Przedstawicielki fundacji ICAD i HumanDoc zbierały dokumenty i zgłaszały kandydatów do ewakuacji do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a resort, po wstępnym sprawdzeniu, kierował listy do kolejnych służb. Jeszcze jedna weryfikacja odbywała się już na lotnisku w Kabulu.
- Nie planowałyśmy wcześniej ewakuacji. Wszystkie pracowałyśmy przed laty w Afganistanie, czy to w ramach Polskiego Kontyngentu Wojskowego, czy w innych instytucjach. Jak sytuacja zaczęła się robić napięta, zaczęłyśmy dostawać apele od byłych współpracowników z prośbą o pomoc i bardzo alarmującymi informacjami na temat tego, co się dzieje w kraju. Kiedy prezydent uciekł z Afganistanu, a talibowie zajęli Kabul, jedyną opcją pozostał lot ewakuacyjny. Jak tylko pojawiła się taka możliwość, zgłosiłyśmy naszą listę do MSZ. Później zadziałał efekt kuli śnieżnej i z kilkudziesięciu osób szybko zrobiło się kilkaset. Rozeszła się informacja, że pomagamy ludziom się zorganizować, ustalamy plan działania. Byłyśmy w stałym kontakcie z MSZ i ambasadą w New Delhi, sytuacja stała się bardzo dynamiczna, a to, co robiłyśmy okazało się chyba najlepszym rozwiązaniem w tych niestabilnych warunkach - mówi Dominika Springer.
Javid Alkozai przez trzy dni chodził na lotnisko, dla kurażu brał ze sobą kuzynów. Analizował, obserwował. Zastanawiał się, w jaki sposób z czwórką dzieci dostanie się do bramy, przechodząc kolejne punkty kontrolne, w tym jeden talibów, nie da się stratować tłumowi, a następnie zostanie skutecznie wyłowiony z plątaniny rąk i głów przez polskich żołnierzy.
- Myślałem, że tego tłumu nie da się pokonać. Kto mógł, szedł na lotnisko, licząc na to, że szczęście się do niego uśmiechnie i załapie się na jakikolwiek lot. Ale to tak nie działało. Każdy kraj koalicji miał przy bramie swoje listy - partnerów i współpracowników do ewakuacji. Tylko ludzie zaufani i sprawdzeni. Wracałem do domu zmartwiony, że nie uda nam się z żoną i dziećmi dojść do bramy. W tłumie byli talibowie, bili ludzi. Czasem ktoś umierał, raz widziałem śmierć dwóch kobiet, innym razem stratowano dziecko. Potwornie baliśmy się ryzyka, ale nie było innego wyjścia. Po dwóch tygodniach zapowiedziano koniec ewakuacji, kolejnej szansy mogło już dla nas nie być - podkreśla.
Śmierci bał się od chwili, kiedy stało się jasne, że Amerykanie oddają Afganistan talibom. Codziennie rano, zanim wsiadł do samochodu, upewniał się, czy nie ma podłożonej bomby. Obawy nie były bezpodstawne. Znał ludzi, którzy w takich okolicznościach zginęli. Zanim zacisnął zęby i ruszył pod bramę, rozdał wyposażenie domu bliskim i na cele charytatywne. Zostawił piękny dom, samochód i pieniądze w banku, przejęte de facto przez reżim.
- Wstaliśmy wcześnie rano i udaliśmy się na lotnisko. Pokonaliśmy dwie trzecie drogi. Żona z dziećmi przykucnęła gdzieś z boku, robiła zdjęcia, a ja przebijałem się dalej w stronę polskich żołnierzy - opowiada Javid Alkozai.
Dominika Springer: - Jak zaczęło lawinowo przybywać zgłoszeń, założyłyśmy grupę informacyjną na WhatsAppie. Wyjaśniłyśmy, co robić, gdzie iść, dodałyśmy mapy, określiłyśmy punkty zbiórki, znaki rozpoznawcze, wszystko, co mogło pomóc w dotarciu na lotnisko. W gęstym tłumie najważniejsze było to, by nasi Afgańczycy zostali rozpoznani przez żołnierzy. Codziennie wymyślałyśmy system znaków związanych z Polską - a to napisy na wewnętrznych stronach dłoni, a to kartki z określonymi hasłami lub flagi. Apelowałyśmy również, by szli w grupkach, bo to bardzo ułatwiało identyfikację.
- System znaków rozpoznawczych sprawdził się - przyznaje Javid Alkozai.
Nie wszystkim się udało. Niektórzy zgłosili się za późno, inni nie dotarli do bram lotniska. Dotyczyło to zwłaszcza rodzin z małymi dziećmi, które obawiały się, że maluchy zostaną stratowane. Zdarzały się też rozbieżności w listach już na lotnisku w Kabulu, czy przypadki rozdzielonych w tłumie rodzin. Część dotarła do Polski, część została w Afganistanie.
Ludzie nadal piszą na WhatsAppie: Moje życie jest zagrożone, czy jest szansa na wyjazd?
- To pytanie do MSZ, decyzja może zapaść wyłącznie na szczeblu rządowym. My takiej drogi na ten moment nie znamy - odpowiada Dominika Springer.
Chociaż o Afganistanie mówi się dziś mniej, nie znaczy to wcale, że w kraju jest bezpiecznie. - Różne głosy do nas docierają. Są osoby, które nie mogą wrócić do swoich domów i mieszkań, bo talibowie urządzają na nie rajdy. Z tego co wiemy, postępuje powolne przejmowanie kolejnych instytucji i przesunięcie w stronę radykalizmu. Mam znajomych na uniwersytecie. Pierwszy kontakt z talibami, opowiadali, był spokojny. Zapewniali, że nie będzie źle. Kilka tygodni później zaczęły się prześladowania. W bardzo złej sytuacji są kobiety, boją się teraz najbardziej. W znanych nam rodzinach talibowie złożyli wizyty. Pytali, czy są niezamężne kobiety w domu. Dostały kilka miesięcy na znalezienie męża, w innym wypadku będą zmuszone do ślubów z talibami. Codziennie osoby ewakuowane do Polski dowiadują się też, że zabito kogoś z ich znajomych lub bliskich. Nikt nie wie, w którą stronę to dalej pójdzie.
- Tam zostały miliony ludzi, martwi mnie ich przyszłość. Wyjechali współpracownicy wojsk, organizacji międzynarodowych, ale co z innymi? Czy talibowie będą w stanie rządzić? Co stanie się z pomocą dla Afganistanu? Zapytałem niedawno ojca, czy ktoś chce kupić samochód lub trochę naszych rzeczy, które zostały. Odpowiedział: Zapomnij, synu, nie chcesz wiedzieć. Wszystko poszło w dół. Ludzie kupują tylko jedzenie, nie ma pracy, kończą się oszczędności - dodaje Javid Alkozai.
Wojna zmusza do przeprowadzki. W trakcie ostatnich dwudziestu lat Afganistan opuściło wiele osób - inteligencji, ludzi wykształconych, studentów z dobrymi widokami na przyszłość. Javid Alkozai pamięta, że irytował się, słysząc o kolejnej decyzji o emigracji wśród znajomych. Pytał, czemu wyjeżdżają. Kto będzie budował ten kraj?
- A co, jeśli oni mieli rację? - zastanawia się dziś.
Polska zapewniła dziesiątkom afgańskich rodzin bezpieczne schronienie w ośrodkach dla uchodźców rozsianych po różnych zakątkach kraju. Ale chociaż osoby ewakuowane z Kabulu mają pewność, że talibowie już im nie zagrażają, niepewność o jutro wciąż pozostaje aktualna.
- Odliczamy dni. Nie mamy informacji, kiedy dostaniemy status uchodźcy, co dalej z nami będzie. Mamy dach nad głową, ale to wszystko. Chcemy znaleźć pracę, zamieszkać w dużym mieście, bo tam łatwiej o oferty. W Afganistanie ludzie są przyzwyczajeni do dbania o siebie, bo rządu nie stać na to, by utrzymywać obywateli. Z takim samym nastawieniem trafiliśmy tutaj, tymczasem nasza sytuacja jest niejasna. Nadchodzi kolejny weekend, liczymy na to, że w poniedziałek, może we wtorek, ktoś nam coś powie, ale nic się nie zmienia - tłumaczy.
I dodaje:
- Wciąż trudno mi to wszystko pojąć. Jak o tym opowiadam, mam wrażenie, że to był tylko zły sen, że to się nie wydarzyło. Zostawiłem w Afganistanie dobrą pracę, życie towarzyskie, przyjaciół, część rodziny, piękny dom i samochód. Wszystko przepadło, tak jak nasza ojczyzna, którą budowaliśmy mozolnie od dwudziestu lat, oddana na powrót w ręce talibów. Nie ma nic, tylko biała kartka na stole, nowe rozdanie. Jestem dziś człowiekiem bez kraju.
Marta Piegat-Kaczmarczyk z fundacji Polskie Forum Migracyjne jest psycholożką kulturową i terapeutką. Pracuje z uchodźcami od ponad dwudziestu lat, głównie z dziećmi i młodzieżą. Udziela pomocy psychologicznej Afgańczykom, którzy trafili z Kabulu do Polski.
- Nadzieje i potrzeby tych ludzi są bardzo różne, zależą od tego, od czego uciekali, co zostawili na miejscu i z kim do nas przyjechali. Pełne rodziny liczą głównie na to, by być aktywnym, znaleźć pracę zgodną z ich wykształceniem i kompetencjami. Inna grupa to przedstawiciele rozdzielonych rodzin. Również chcą znaleźć pracę, ale przede wszystkim zależy im na tym, by jak najszybciej sprowadzić swoich bliskich do Polski. Pracuję też z młodymi dziewczynami, które studiowały medycynę w Kabulu. Są bardzo wdzięczne, że do nas trafiły. Opowiadały, jak talibowie zagrodzili im drogę na zajęcia i ostrzegli, że jeśli nadal będą się uczyć, zrobią im krzywdę. One wiedzą, że w Polsce będą miały prawo do edukacji. I chociaż są tu od kilku tygodni, z wielkim entuzjazmem szukają informacji na temat naboru na studia medyczne.
Wśród rozmówców psycholożki są też rodzice, którzy przeszli taką samą drogę ze swoimi dziećmi jak Javid Alkozai. Ewakuacja, niepewność, czy uda się dostać na lotnisko i atmosfera terroru negatywnie odbiła się na kondycji mentalnej najmłodszych Afgańczyków.
- Ze względu na szereg traumatycznych doświadczeń, od chaosu, w którym uciekali z domu, po nowe, nieznane im miejsce do życia, dzieci są niespokojne, płaczą, obgryzają paznokcie, moczą się w nocy. Ich rodzicom zależy na tym, by odzyskały spokój. Oni sami też są w fizyczno-emocjonalnym rozchwianiu. Zależy im na poczuciu stabilności, by dzieci mogły normalnie funkcjonować w Polsce - dodaje Marta Piegat-Kaczmarczyk.
O szacowane tempo załatwienia spraw formalnych Afgańczyków pytam Jakuba Dudziaka, rzecznika prasowego Urzędu do Spraw Cudzoziemców.
- Postępowania o udzielenie ochrony międzynarodowej będą przeprowadzone w możliwie najkrótszym czasie. Należy przy tym pamiętać, że przed wydaniem decyzji o udzieleniu ochrony międzynarodowej, wniosek każdej osoby opiniowany jest przez służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo. Procedura ta trwa zazwyczaj do 30 dni - odpowiada w przesłanym mailowo komentarzu.
Według nieformalnych informacji przekazanych Afgańczykom przez Straż Graniczną, pierwsze osoby mogą uzyskać status uchodźców jeszcze w październiku. To bardzo ważny dokument, bo umożliwia podjęcie pracy, a tym samym postawienie pierwszego kroku w kierunku usamodzielnienia się w nowym kraju. Dla części uchodźców Polska jest tylko przystankiem w drodze do Europy Zachodniej, bo mają tam rodziny i znajomych, ale są też tacy, którzy chcą tu osiąść i wznowić lub rozpocząć zawodową karierę.
- Proszę pamiętać, że w większości przypadków mówimy o ludziach wykształconych, z doświadczeniem w pracy w międzynarodowych instytucjach. Decyzji o ewakuacji nie podjęli dlatego, żeby załapać się na zasiłek w Polsce. Uważam, że z Kabulu przyjechało wielu specjalistów i studentów, którzy z powodzeniem mogą znaleźć pracę i wykorzystać w pełni swój potencjał dla dobra nas wszystkich. Niestety, ze względu na różnice językowe i kulturowe, nie jest to łatwy proces. Wymaga czasu i aktywizacji - mówi przedstawicielka fundacji HumanDoc.
A ta, jak podkreślają moje rozmówczynie, w ujęciu systemowym kuleje. Pomoc prawna, psychologiczna czy medyczna w dużej mierze opiera się na działaniach oddolnych, finansowanych z pieniędzy darczyńców. Organizacje pozarządowe mogą działać w ośrodkach dla uchodźców, jednak poza środkami pochodzącymi ze zbiórek publicznych nie mają na nie finansów. Same ośrodki zapewniają uchodźcom dach nad głową i wyżywienie, jednak ze względu na to, że jednoczesna ewakuacja tak sporej grupy osób jest dla systemu rzeczą nową, brakuje odpowiednich kadr (tym bardziej, że ośrodki rozmieszczone są na uboczu, z dala od dużych miast), a bariera językowa bywa przeszkodą nie do przeskoczenia.
- Mieliśmy falę uchodźców z Czeczeni czy Białorusi, ale nasz system nie jest gotowy na przyjmowanie osób z dalszych kulturowo regionów świata. Mam znajomą lekarkę w Wielkiej Brytanii. Przysłała mi link do informatora, który otrzymał każdy lekarz. Są w nim jasne wytyczne i informacje o chorobach zakaźnych i obowiązkowych szczepieniach w Afganistanie. W ten sposób system przygotowuje różne instytucje do kontaktu z osobą przyjeżdżającą z tego kraju. U nas dominują oddolne inicjatywy. Bardzo dobrze, że są, ale potrzebujemy spojrzenia całościowego i opracowania planu systemowego, jak sobie z tymi ludźmi radzić - zwraca uwagę Dominika Springer.
Marta Piegat-Kaczmarczyk wyjaśnia, że programami integracyjnymi mogą zostać objęte osoby, które już otrzymały status uchodźcy lub inną formę ochrony przewidzianą prawnie. Aktywizacji preintegracyjnej w Polsce nie ma. Afgańczykom pozostaje wyłącznie oczekiwanie.
- Mamy od nich bardzo dużo zgłoszeń. Ktoś mówi: jestem tłumaczem, czy mogę się do czegoś przydać? Inny zgłasza, że wykładał psychologię na uniwersytecie, jeszcze ktoś był księgowym. Chcą być przydatni. Nie możemy ich legalnie zatrudnić, ale pozostajemy z wieloma osobami w kontakcie. Próbujemy w jakiś nieformalny sposób ich zaktywizować, zapraszać do różnych działań z organizacjami pozarządowymi i międzynarodowymi. To dla nich teraz bardzo ważne, by mogli odzyskać poczucie sprawczości, utracone z dnia na dzień w ferworze ewakuacji - zaznacza psycholożka fundacji Polskie Forum Migracyjne.
Lukę w systemie wypełniają działania instytucji pozarządowych. Fundacje ICAD i HumanDoc nie tylko zajmowały się organizacją ewakuacji Afgańczyków, ale nadal służą im pomocą, zapewniając ze środków pochodzących od darczyńców wsparcie prawne czy medyczne. Wolontariusze pomagają też uchodźcom w załatwianiu spraw formalnych i bytowych, kupują żywność, towarzyszą w wizytach w szpitalach i urzędach.
- Do tej pory udzieliliśmy pomocy kilkuset osobom, które w ostatnim czasie trafiły do ośrodków w całej Polsce. Apelujemy do władz o zmianę obowiązujących przepisów i utworzenie programu adaptacyjno-aktywizującego, który objąłby uchodźców nie tylko w chwili otrzymania statusu, ale też w trakcie oczekiwania na niego, czyli w tym trudnym momencie, w jakim znajdują się obecnie Afgańczycy - przekonuje Dominika Springer.