Reklama

Piotr Witwicki: Tysiące osób dziennie, w tym poważne instytucje, skorzystało z arkusza, za który odpowiada ktoś, kto nie ma nawet 20 lat. O co chodzi? Co pan tam wypisuje?

Michał Rogalski: Zbieram wszystkie dostępne dane do jednego miejsca. Pandemia to jest zjawisko mierzalne. Dzięki danym możemy przewidywać jej rozwój. Wszystkie informacje niezbędne do analizy są w jednym miejscu. 

Reklama

Pan tak liczy wszystko od dziecka?

Jako dzieciak spisywałem sobie kolory przejeżdżających samochodów. Potem wiedziałem, jaki jest najpopularniejszy w okolicy. To był pewnie zalążek mojego zamiłowania. Lubiłem sobie liczyć i analizować. Ja po prostu uważam Excel za niezawodne narzędzie. Ono na co dzień kojarzy się nam z...

...z nudą się nam kojarzy. 

Z fakturowaniem, a tymczasem możemy je wykorzystać w życiu codziennym do podstawowych rzeczy i dobrze planować sobie życie. 

Co pan dziś liczył?

Dzisiejszych oddechów nie liczyłem. Nie jestem fanatykiem czy maniakiem.

Ale ilość wypitej wody już tak.

W zasadzie, to wszystko się samo liczy, jak sen czy kroki. Szklanki wody, to sobie rzeczywiście dodaję. Powiedzmy, że jestem statystycznym snobem. Dane to jest coś, czym się upajam. Na ich podstawie podejmuję moje decyzje i w oparciu o nie funkcjonuję. 

Bardziej chodzi o nieustanne liczenie czy agregowanie tych danych?

Nie tyle chodzi o nieustanne liczenie, co szukanie w nich odpowiedzi na nurtujące pytania. Dla mnie to jest możliwość obiektywnej oceny rzeczywistości. 

Jest takie powiedzenie: nic tak nie kłamie jak statystyka. 

Bardzo często zamiast dopasowywać teorię do danych, dopasowujemy dane do teorii. 

Zwłaszcza w polityce. 

Politycy jak chcą coś skrytykować, to wchodzą do arkusza i biorą to, co chcą. Ja się nie zajmuję zawodowo analizą danych, tylko grafiką i marketingiem politycznym. Moja baza danych przydała się osobom z każdej strony sceny politycznej. Każdy dopisywał do nich taką interpretację, jaką chciał. Taka była też idea: by każdy mógł je wykorzystać, niezależnie od intencji. Może dzięki temu jakość dyskusji politycznej będzie się zwiększać, bo te dane nie będą przynajmniej brane z nieba.

A coś pan jeszcze liczy?

U mnie najważniejszy jest wymiar praktyczny. Mierzę przykładowo temperaturę w domu, bo to czynnik, który wpływa na nasze samopoczucie czy produktywność. Jeśli możemy dokładnie monitorować temperaturę, to możemy też zauważyć czy pieniądze nie uciekają nam z portfela. Śledzę też dokładnie lokalizację.

I teraz pojawia się pytanie o sprzedawanie swoich danych wielkim korporacjom. 

Kieruję się ograniczonym zaufaniem, a tu jednak oddaję dokładne dane o swojej lokalizacji. Robię to jednak dla siebie. Większość życiowych sytuacji wskazuje, że może to być przydatne. Jeśli one zaczęłyby być wykorzystywane do podtykania mi reklam...

Na pewno już są.

W pewnym sensie tak, ale nie jest to jeszcze stadium, kiedy jest to totalne śledzenie. Mam poczucie, że jeszcze nad tym panuję. 

A co skłoniło pana do liczenia danych związanych z Covidem? Wydaje się, że praktycznie przez cały czas wszystko mamy na dłoni. 

Trudno było mi się przekopać przez chaos informacyjny. Było mnóstwo emocji. Potrzebowałem czystych danych, bo od początku było wiadomo, że to dotknie każdego z nas. 

Emocje społeczne mocno rozjeżdżają się z danymi?

Emocje społeczne były na początku przesadzone. Śmiało można było to nazwać paniką. Dziś wiemy więcej o wirusie i można powiedzieć, że ta panika nie była wskazana. 

Może właśnie dzięki tej "panice" nie doszło do większej liczby zakażeń.

Można przyjąć, że wszyscy zamkną się w domach i będzie bezpiecznie. Ja jestem jednak zdania, że ludzie powinni podejmować racjonalne decyzje, a nie się bać. Powinni być świadomi zagrożenia i na tej podstawie podejmować decyzje. 

Tylko kto będzie siedział i analizował te wszystkie dane? No oprócz pana.

Od użytkowników dostawałem sporo wiadomości, że moja praca pomaga im podejmować codzienne decyzje. Ludzie wiedzieli w jaki region jechać, czy jak często robić zakupy. Bardzo często liczba zakażeń w całym kraju nie miała żadnego związku z tym, co dzieje w jednym z regionów. Na przykład, jakieś województwo miało problem z wirusem, ale kogoś interesował powiat, w którym akurat nie było żadnych przypadków. W pewnym momencie z tej naszej bazy danych zaczęły korzystać tysiące ludzi codziennie. Coś, co robiłem dla siebie, stało się aktywnością obywatelską. Mówiłem czasem półżartem: jedni szyją maseczki, a inni wpisują dane do tabelek. 

Ale was jest więcej.

Udało mi się zebrać wolontariuszy do zbierania danych. Bezpośrednio pracuje ze mną sześć osób.

Gdzie udało się ich znaleźć?

Na Twitterze.

Serio? Myślałem, że to jest miejsce, gdzie ludzie są zajęci wzajemnym hejtowaniem, a w wersji optymistycznej - łapaniem za słowa. 

Zajęło mi to 15 minut. Znalazłem osoby, które już od kilku miesięcy, dzień w dzień, po pracy czy szkole, wpisują dane do tabelek.

Czyli maniaków jest więcej.

Nie czuję się maniakiem. W żadnym momencie nie musiałem tego grona powiększać, ani nikt się z niego nie wykruszył. To też pokazuje ich zaangażowanie. Jestem mega dumny z tych ludzi. Dzięki temu, że udało się nam stworzyć tak duże i kompleksowe źródło danych, zaczęli korzystać z nich nie tylko obywatele, ale też dziennikarze, politycy czy nawet placówki badawcze. 

Ale przecież wszystkie te dane są.

Ale są w ogromnym rozproszeniu. Nie ma innego miejsca, gdzie są od początku pandemii w takiej formie. 

W końcu coś pozytywnego stało się dzięki Twitterowi!

Nie mogę wysiedzieć na Facebooku. Na Twitterze jest o wiele większa szansa na merytoryczną dyskusję. Jest łatwiej dotrzeć do ekspertów. Szary człowiek może sobie tak po prostu pogadać z doktorem Grzesiowskim, który wytłumaczy mu jakieś zawiłe kwestie. Nie jest to może stan idealny, ale na Twitterze panuje większy ład. Facebook to anarchia. Jakbym udostępniał dane na Facebooku, to bym szybko został zmieciony jako osoba, która szerzy panikę. 

Co wynika z ostatnich danych?

Jakby spojrzeć na liczby bezwzględne, to można by uznać, że właśnie przechodzimy przez szczyt. Taki sukces ogłasza też rząd: wspólnymi siłami zatrzymaliśmy rozwój pandemii. Jednak, jak spojrzymy na mniejszą liczbę testów i to, że mieliśmy dodatkowy wolny dzień, to widzimy, że sytuacja się wcale nie poprawia. Tempo rozwoju epidemii spada, ale do faktycznego przegięcia krzywej jeszcze trochę brakuje. Możemy przecież w ogóle nie testować i uznać, że nie ma wirusa. 

Ale ludzie są kierowani na testy z konkretnych powodów. Skoro mniej zostało skierowanych, to może też mniej przyszło z objawami.

Liczba zleceń z POZ jest wskaźnikiem, który rzeczywiście może wyprzedzać ewentualne słabnięcie. Na podstawie zajętych respiratorów i łóżek szpitalnych widać, że rośnie to trochę wolniej. Jest spadek dynamiki, ale nie można powiedzieć, że epidemia się cofa. 

Na koniec pytanie filozoficzne: czy wszystko da się policzyć?

Nie da się policzyć ludzkich tragedii. 

Można je tylko zliczyć.

Dostajemy liczbę zgonów, ale nie myślimy o tym, że za każdym rekordem jest jakieś zakończone ludzkie życie. Jakaś historia, która dobiegła końca. Bardzo często nachodziły mnie takie refleksje, że za tymi liczbami stoją konkretne dramaty, emocje i problemy. Tego nie ma w naszym arkuszu, ale to są bezpośrednie skutki tej pandemii, które nie są mierzalne. 


Wywiad ukazał się 14 listopada 2020 roku w Tygodniku polsatnews.pl.