Reklama

Warszawa, stacja metra Rondo ONZ. Nad nią ruchliwa ulica, obleczona wkoło szklanymi wieżowcami. Biznesowe serce stolicy. Centrum miasta pieczołowicie budowane przez lata za dziesiątki, setki milionów złotych. Jest ranek, ludzie śpieszą się we wszystkich kierunkach. Niewyspane krawaty biegną do swoich wież ze szkła i stali wypełniać tabelki w Excelu. Bez tabelek z rzędami precyzyjnie wypełnionych liczb cały ten racjonalny świat się zawali. Muszą zdążyć, dojechać metrem.

Atmosfera jest tutaj nieprzyjemna. Tak samo jak zimne mleko, którym większość z nich wypełniła miskę z płatkami kilkadziesiąt minut wcześniej. Zapowiada się kolejny taki sam dzień, dokładnie taki jak wczoraj. Co gorsze, nic nie wskazuje na to, by jutro miało być inne. W racjonalnym świecie za chwilę wybije godzina 9:00, w kablach do komputerów popłyną kilowaty energii, dzięki temu tabelki na czas trafią tam, gdzie mają trafić. Raporty, analizy, zestawienia danych muszą być gotowe, by racjonalny świat mógł trwać.

Reklama

Długi peron metra przedzielony jest rzędem betonowych słupów. O jeden z nich opiera się młoda dziewczyna. Płaszcz, czapka, gruby, wełniany, kolorowy szalik. Nie spieszy się tak jak inni, czyta gazetę. Schylam się, że zobaczyć okładkę. To jeden z tygodników. Podchodzę bliżej, zaglądam przez ramię, żeby zobaczyć, co jest aż tak interesujące, że nie trzeba się spieszyć do racjonalnego świata. Jakaś afera rządu? Wpadka opozycji? Bulwersujący reportaż?

Dziewczyna czyta horoskop. Na jednej stronie wydrukowano 12 obrazków ze znakami zodiaków, przy każdym jest krótki opis. Podświadomie kieruję wzrok na swój znak, ale jestem za daleko i nie mogę przeczytać, co przyniesie mi ten tydzień. Wtedy dziewczyna odwraca się i patrzy na mnie zdziwiona. - Sprawdza się? - pytam po chwili zakłopotany, czując jak niezręcznie, musi brzmieć pytanie od nieznajomego, który zagląda przez ramię w gazetę. Kobieta odwraca wzrok i ponownie patrzy w tygodnik. - Eee, pewnie nie - mówi bardziej do siebie, niż do mnie, ale uśmiecha się. - To po co to czytać? - pytam. Dziewczyna robi jeszcze bardziej zdziwioną minę, unosi brwi, myśli dłuższą chwilę nad odpowiedzią. - Bo tu jest zawsze jakieś dobre info - mówi w końcu. - Nawet jak pojawia się coś negatywnego, to nie ma wielkiej tragedii. I ma się wrażenie, że coś jednak dzieje w twoim życiu - dodaje.

Na stację wjeżdża pociąg, dziewczyna mówi, że musi jechać, przeprasza, nie wiem, za co i wsiada do jednego z wagonów. Stoję jeszcze przez chwilę, patrzę, jak pociąg odjeżdża. Wyciągam telefon i w wyszukiwarkę wpisuję "horoskop tygodniowy".

Kto nie czyta horoskopów?

Wieczorem tego samego dnia siedzę z kumplem przy piwie. Opowiadam, jak przez cały dzień czytałem w pracy horoskopy. - No mówię ci, sprawdza się. Na dziś miałem napisane, że dzień raczej o trudnych aspektach, ale odnowię starą znajomość. I siedzę tutaj z tobą - relacjonuję i w telefonie pokazuję mu horoskop, tym razem dzienny. Patrzy na mnie znudzony i popija z wysokiej szklanki. Nie było kufli, to też nie jest szczególnie ekskluzywne miejsce. - Stary, to jest tak napisane, żeby się zgadzało. Do wszystkiego to dopasujesz - mówi i wzdycha teatralnie. - Przecież ktoś robi na tym pieniądze, a ty się dajesz i czytasz te pierdoły - kontynuuje. Wzdycham, robię niezadowoloną minę, ale nie wspominam już o horoskopach. Mimo że traktuję czytanie horoskopów jako żart, zrobiło mi się wstyd.

Przez kolejne dni pytam znajomych, rodzinę. Większość przyznaje się, że zerka od czasu do czasu. Odpowiedzi są bardzo podobne. "Żeby lepiej się czuć", "fajnie nastawić na dzień", "jak jest dobrze napisane to okej, lepsza energia". Podobieństwo odpowiedzi mnie zastanawia, bo oznacza powszechność zjawiska. Tutaj z pomocą przychodzi CBOS, który od lat bada sprawę.

Centrum Badania Opinii Społecznej co jakiś czas bada czy czytamy horoskopy, wierzymy w astrologię i kilka innych rzeczy. Ale skupmy się na horoskopach. W 1997 roku horoskopy w gazetach przynajmniej raz na jakiś czas czytało 69 proc. Polaków. W 2006 roku ta liczba spadła do 58 proc. W 2011 do 55 proc. W 2018 było już tylko 45 proc. Choć mówić "tylko" przy 45 proc. to chyba nie najlepsze określenie. Prawie połowa tego kraju. Spójrzmy na to inaczej. Procenty nie są obrazowe. 45 proc. dorosłych Polaków w 2018 roku. Opierając się na danych Głównego Urzędu Statystycznego, to nieco ponad 14 mln osób. Z tego prawie milion (944 tys.) kieruje się horoskopem w swoim codziennym życiu. To oznacza, że milion Polaków wstaje rano, czyta horoskop i podejmuje na tej podstawie decyzje. Na podstawie tego, co ktoś napisał w gazecie lub w internecie, czego skuteczność w żaden sposób nie jest potwierdzona naukowo. Brzmi jak absurd.

To może zaskakiwać przeciętnego zjadacza chleba, ale nie zaskakuje psychologów. Jak się okazuje, zjawisko to opisano już kilka lat po drugiej wojnie światowej. W 1948 roku amerykański psycholog Bertram Forer z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles przeprowadził eksperyment na swoich studentach. Dał im do wypełnienia test osobowości, a potem przedstawił analizę opartą na wynikach ankiety. Studenci mieli ocenić trafność analizy w skali od zera do pięciu. Średnia wyniosła 4,26. Później Forer powiedział podopiecznym prawdę. Żadnej analizy nie było, wszyscy dostali kilka dokładnie takich samych zdań, zlepionych z kilku horoskopów.

W "analizie" były sformułowania typu "masz potrzebę być lubianym i podziwianym", "masz pewne wady osobowości, ale potrafisz je kompensować tym, co jest w tobie dobre", "cenisz sobie niezależność myślenia i nie przyjmujesz cudzych twierdzeń bez przekonujących dowodów", "Niektóre z twoich marzeń wydają się być nierealistyczne". Brzmi znajomo?

Badanie (nazwane jako efekt horoskopowy) było szeroko opisywane i komentowane. Ustalono, że analiza była oceniana jako szczególnie trafna, gdy badany myślał, że została przygotowana specjalnie dla niego i opisywała głównie pozytywne cechy. Na trafność oceny wpływał również fakt, że studenci wierzyli w autorytet analizującego, czyli swojego profesora.

Pokazuję, jakie są ścieżki do wyboru

No właśnie, autorytet. Kto przygotowuje horoskopy i jak je robi? Kogo codziennie czyta milion Polaków i komu wierzy? Szukając odpowiedniej osoby, która może mi o tym opowiedzieć, trafiłem w sieci na Beatę Łyszczyńską.

Pani Beata prowadzi rozmowy o tarocie. Ma swój gabinet w Kaliszu. Ma też kasę fiskalną, klientom wystawia paragony. Płaci ZUS i podatki. Zawodowo opowiada ludziom o ich przyszłości od kilkunastu lat. Wcześniej była analitykiem medycznym, między innymi badała krew. Przez dwa i pół roku prowadziła program na żywo w telewizji, w którym stawiała tarota. Co jednak najważniejsze, przez lata pracowała w prasie lokalnej, przygotowując horoskop tygodniowy.

Naszą rozmowę zaczynamy od historii. - Od czasów zaprzeszłych ludzie chcieli znać przyszłość - mówi kobieta, w głosie słyszę pewność i zdecydowanie. - Egipcjanie, druidzi, wikingowie. Nawet Napoleon Bonaparte miał swoją słynną wróżkę mademoiselle Lenormand - kontynuuje. Marie Anne Lenormand to postać historyczna (1772-1843), z jej usług rzeczywiście korzystał Napoleon. Korzystał też Aleksander I Romanow.

- Napoleon nie wyruszył na żadną bitwę bez kontaktu ze swoją wróżką. Przepowiedziała mu, żeby nie szedł na bitwę pod Waterloo, bo przegra. Wściekł się, wsadził ją za to do więzienia. Bitwę przegrał. Wróżka miała rację. To nie znaczy, że trzeba traktować ją jak guru, ale była trafność wizji tej pani - stwierdza pani Beata i opowiada dalej o swojej pracy.

- Jeżeli ktoś przychodzi do mnie na spotkanie, używam kart tarota. Ale nie tylko. Właściwie łączę się z klientem mentalnie, telepatycznie wchodzę w jego psychikę i rozmawiamy. Nie robię z siebie guru, bo nie mogę komuś narzucić swojej woli. Pokazuję, jakie ma ścieżki do wyboru. Np. mówię, słuchaj, jak zaczniesz ten interes, to położysz go. To nie jest dobry czas, bo widzę, że masz nieuczciwego wspólnika, który chce z tobą wejść w układ, ale on chce cię oszukać. Zrobisz, jak uważasz. Za pół roku ruszysz ten temat, będzie dobrze - mówi nadal z pewnością w głosie, ale zdaje się, że wyczuwa, jak bardzo jestem sceptyczny, więc podaje przykłady.

- Kiedyś przyszła do mnie kobieta z mężem w jakichś swoich sprawach biznesowych. Spojrzałam na pana i powiedziałam jego żonie: proszę zająć się mężem. Jest przy nim choroba i to poważna. Spojrzeli na mnie, pewnie pomyśleli głupia kobieta, gada bzdury. Porozmawialiśmy jeszcze o interesach, potem wyszli. Za pół roku przychodzi do mnie ta sama kobieta, ubrana na czarno, powiedziała, że jej mąż odszedł. Miał poważną, śmiertelną chorobę.

Innym razem przyszła dziewczyna. Miała wylatywać do Stanów Zjednoczonych do pracy. Rozłożyłam karty. Karta może przed czymś ostrzegać. Powiedziałam jej, że coś się wydarzy, nie pojedzie. Grozi jej niebezpieczeństwo. Na drugi dzień przyszła z matką. Wyszły jej takie same karty. Ale to niemożliwe co pani mówi, kobieto zastanów się, to są ogromne pieniądze! Bilet kupiony! - mówiła do mnie. Ja na to, że ma dziecko, niech decyduje. W końcu nie poleciała. To było na krótko przed 11 września 2001, przed zamachami na World Trade Center. Nie poleciała i żyje.

Karta przed czymś ostrzega. Wiem, że to się wydaje irracjonalne, ludzie mówią, że to czary-mary, demony, wszystkie inne rzeczy. A ja po prostu patrzę inaczej na świat. To jest dar i przekleństwo jednocześnie. Ktoś, kto przychodzi do mnie, musi zmierzyć się z prawdą o sobie. Tu nie będzie bajek o białym koniu.

Karty to lustra, które odbijają nasze emocje. Tarot to jest wizualizacja. Kiedy klient przekłada karty, pozwala to mi się połączyć z jego mentalnością, psychiką. Coś na zasadzie jasnowidzenia. Może to jest dobre określenie - pani Beata przerywa na chwilę. Pytam, czy horoskop zawsze musi mieć pozytywne przesłanie.

- Nie. Nieraz przychodzą kobiety: zrób coś, żeby on do mnie wrócił. A ja mówię, że nie robię rytuałów. Miłość jeżeli jest prawdziwa, to jest, jeżeli nie, to odchodzi. Każdy chciałby coś na siłę. Czasami kobiety wychodzą ode mnie niezadowolone, bo mówię, że książę na białym koniu już nie wróci. Ale może będzie inny książę. A one mi na to, że chcą tamtego księcia. No trudno, nie mam na to wpływu. Czasami pozbawiam złudzeń. Nie wygrasz w totolotka. Nie zapracujesz, to nie wygrasz. Nie znam szczęśliwych numerków. Jakbym znała, to wróżyłabym na Hawajach - mówi śmiejąc się i dodaje, że ma dzienny limit klientów, bo to duże obciążenie psychiczne. Nie wróży też poza gabinetem.

Brzmi to wszystko dziwnie, ale trudno mi zakwestionować zaangażowanie kobiety w swoją pracę. Pytam o horoskop ogólny, pisany w sieci. Na stronie internetowej pani Beaty są horoskopy miesięczne, tygodniowe. Sama strona ma blisko trzy miliony odsłon. Ludzie czytają te przepowiednie, a przecież jest mnóstwo Baranów, Koziorożców i Skorpionów. Każdy inny. Przy takim horoskopie nie ma kontaktu z żywym człowiekiem, zainteresowany nie przekłada kart.

- Mam swoją metodę - zapewnia wróżka. - Horoskop stawiam dla danego znaku, np. Koziorożca. Jego planetą jest Saturn, planeta starca. Mówi się, że to najstarszy znak w układzie astrologicznym. Szukam w pamięci osób, które znam spod znaku Koziorożca. Przypominam sobie pięć, sześć osób i stawiam karty. Analizuję, składam w całość. Przygotowuję wizualizację. Nie robi się tego szybko. Na horoskop ogólny potrzeba trzech-czterech godzin, żeby to miało sens. Nie mogę wymyślać z kosmosu, że przyjdzie brunet do pani Zosi i powie, że ją kocha. To nie o to chodzi.

Wiem, że są ludzie, którzy nauczą się regułek i próbują czytać karty. Jest dużo literatury teraz dostępnej. Sama czytam horoskopy, oglądam tarocistów na YouTube. Czasami mówię do ekranu: to nie tak, co ty gadasz. Często horoskopy w dużych mediach są robione po macoszemu. Taki obowiązkowy dodatek do oferty. To jest kwestia medialności, żeby przyciągnąć czytelnika. Ale są też dobre przepowiednie. Oglądam, sama stawiam karty. Jak zgadzają mi się trzy punkty, to coś w tym musi być - dodaje.

Na koniec pytam, dlaczego Polacy czytają horoskopy. - Na czym polega fenomen? Mamy czasy, jakie mamy. To, że Polacy czytają, to kwestia dzisiejszych czasów. Ludzie są bardzo samotni, nie potrafią ze sobą rozmawiać. Proszę zobaczyć, co się stało przez dwa lata pandemii. Ile małżeństw się rozpadło. Ludzie nie potrafili się ze sobą porozumieć, kiedy zamknięto ich w domach.

Do mnie przychodzą czasami nawet nie po wróżbę, tylko żeby porozmawiać. Nie jak do psychologa. Psycholog powie: trzeba przerobić to, tamto, a ludzie chcą po prostu porozmawiać o swoich problemach. Odpowiadając na pytanie, czytamy horoskopy, bo szukamy czegoś dla siebie. Jakiegoś światełka. Ludzie potrzebują informacji, że coś się zmieni, drgnie w ich życiu - puentuje pani Beata i życzy wszelkiej pomyślności, sukcesów.

Kiedy kończę pisać ten tekst, jest późna godzina wieczorna. Nad stacją Rondo ONZ majestatycznie wznoszą się szklane wieże. W części olbrzymich okien jest włączone światło, choć nikt tam teraz już nie pracuje. Wieżowce szykują się na kolejny dzień w racjonalnym świecie. Będzie taki sam jak poprzedni? Horoskop na jutro zapowiada monotonię i drobne niepowodzenia, ale ostatecznie będziemy zadowoleni z efektów naszej pracy.