Komercjalizacja świąt - powiedzą jedni. Obraza Kościoła - krzykną drudzy, przyglądając się wibrującym drobiazgom z erotycznego kalendarza. Przy stołach nie ma Boga - dodadzą kolejni, oburzeni, że wigilijne kolacje organizują sobie ateiści. A przynajmniej część tej małej afery przez drobne prezenciki, małe drobiazgi, którymi umilamy sobie oczekiwanie na otwarcie ostatniego, największego okienka.
Za ojca kalendarzy adwentowych, choć na swoją nazwę musiały chwilę poczekać, uważany jest Gerhard Lang. Zainspirowany pomysłem mamy, która w dzieciństwie przygotowywała mu po jednym ciasteczku na każdy dzień adwentu, w 1908 roku (po wcześniejszym prototypie) wydał pierwszy drukowany i komercyjny kalendarz bożonarodzeniowy. Opatrzony biblijną ilustracją autorstwa Ernsta Keplera otworzył szeroką bramę dla produktów, jakie znamy dziś pod postacią i nazwą ściśle związaną z chrześcijaństwem. Ale religii w samych produktach pozostało tyle co nic.
Chyba że religią nazwać kult kalendarza adwentowego, który zawładnął mediami społecznościowymi, a te jak wiadomo kreują trendy, są lustrem współczesności, choć zobaczymy w nim jedynie jej skrawek. Ale kalendarze, w przeciwieństwie do tych sprzed ponad 100 lat, wcale nie są tylko dla dzieci. Ba! W sprzedaży są takie, od których najmłodsi powinni trzymać się z daleka. Wszystkie jednak łączy jedno - sprawiają, że czekanie staje się przyjemnością.
Pierwszego grudnia - czas start. Media społecznościowe zalewa fala kalendarzowych postów, filmów i rolek. Jedni otwierają, drudzy wyjaśniają, jak zrobili, jeszcze inni łamią wszelkie zasady dobierając się od razu do wszystkich okienek.
Ale czekoladki to już za mało, liczy się kreatywność i... pokazanie obserwującym, jak bardzo kogoś się kocha albo jak kochanym się jest. Tak wygląda tiktokowa miłość w grudniu, kiedy pary pokazują, co otrzymały (a raczej, co będą otrzymywać przez kolejne tygodnie) albo co wykonały dla swojej drugiej połówki.
I wiadomo, że skoro nie są to już małe pralinki, potrzebny jest odpowiednio większy "nośnik" i tak porcjowane prezenty zajmują całe szafki, komódki lub barowe stoliki - żeby były bardziej mobilne.
Moda na własnoręcznie wykonywane kalendarze trwa dłużej niż obecny szał na "kupne" okienka. Planowanie każdego prezentu, dopasowywanie go do dnia i przewidywanie w jakich okolicznościach zostanie otwarty to części składowe projektu. Kilka lat temu, zanim TikTok i relacje zawładnęły mediami społecznościowymi, instrukcje wykonywania takich kalendarzy krążyły na Instagramie i blogach parentingowych. Niejedna mama przyznaje, że zarywała noce, by na pierwszego grudnia wszystko było gotowe, czyli wypełnione, ozdobione i czekające na powolne rozpakowywanie.
- Kalendarze adwentowe robię od 2015 roku, mój syn miał wtedy trochę ponad dwa lata. W tamtym czasie starałam się mocno ograniczać cukier w domu, więc nie było miejsca na klasyczny kalendarz z czekoladkami - mówi Marta Rogowska. - Przygotowanie pierwszego kalendarza w wersji nisko budżetowej zajęło mi cały dzień. Od właścicieli warzywniaków na hali targowej uprosiłam 24 papierowe torebki, które potem, każdą z osobna, ozdabiałam tym, co miałam w domu. Do środka wrzuciłam figurki zwierząt Duplo, kupione wcześniej na jednej z platform sprzedażowych.
Zabawki nie są konieczne. W końcu nie bez powodu mówi się, że największym prezentem bywa poświęcona komuś uwaga.
- Z czasem kalendarze ewoluowały - obok drobnych upominków znalazły się przedświąteczne zadania do wykonania. Ostatecznie stanęło na czekoladkowo-zadaniowej formie. Co ważne, zadania w naszym kalendarzu wiążą się tylko z przyjemnościami! Nie ma tam miejsca na sprzątanie pokoju czy mycie okien. Jest za to wieczorny seans filmowy, przyrządzanie gorącej czekolady z piankami, odwiedzenie bożonarodzeniowego jarmarku, zdobienie pierniczków etc. Uwielbiam okołoświąteczny czas i chciałam, aby moje dziecko czuło jego wyjątkowość od pierwszych dni grudnia. Dzieciństwo takie właśnie powinno być: pełne magii, niespodzianek i uśmiechów, kiedy zaspany "bąbelek" pędzi do kalendarza - podkreśla Marta Rogowska i dodaje - Nasz kalendarz nie ma nic wspólnego z religią, nie jesteśmy katolikami. Obchodzimy święta jako tradycję i tworzymy ją na nowo - w swojej wersji.
Czasy nam na swoje wersje świąt pozwalają. Wiele rodzin przyznaje, że Boże Narodzenie traktuje jako magiczną okazję do spotkań z bliskimi, niekoniecznie w ich przypadku związanych z celebrowaniem tego czasu w kościele. Tę prawidłowość dostrzegły wielkie koncerny wprowadzając na rynek coś, co wciąż nazywamy adwentowym, choć z religią wiele wspólnego nie ma. Ale czy musi?
W mediach społecznościowych znajdziemy profile, na których wraz z pojawieniem się pierwszej zimowej gwiazdki (czyli zgodnie z komercyjną tradycją zaraz po Halloween) zaczyna się kalendarzowa zabawa. Na długo zanim Mikołaj wyciągnie z garażu swoje sanie, zaczynają się adwentowe spoilery. Influencerki wyciągają z szufladek i okienek produkty, jeden po drugim prezentując je swojej widowni. A widownia chce kolejne.
Oczywiście pokazywanie produktów często jest zwyczajną reklamą, która ma wywołać efekt pożądania danej rzeczy. Dzięki filmom możemy poznać tajemnice ukryte za 24 okienkami (lub czasem czterema, odpowiadającymi tygodniom oczekiwania), otwieranymi kolejno przed kamerą, nierzadko z komentarzem i okrzykami ekscytacji.
Obserwatorzy mają wiedzieć i zapragnąć tego, co ma ich idol. Firmy, wiedząc, jak dobrym nośnikiem są media społecznościowe, często wysyłają swoje kalendarze do influencerów wcześniej, by Ci z wypiekami na twarzy i okrzykami - ojej, ojej nie wierzę, zawsze chciałam to mieć - zaglądali do kolejnych skrytek.
Czy obejrzymy taki test kalendarza, czy nie, kota w worku nie kupujemy, bo każdy tego typu produkt ma dokładnie określoną listę tego, co znajdziemy w środku. Zaskoczeniem jest jedynie numerek, pod którym produkt z listy się ukrywa.
Dzieci okienko za okienkiem odliczają do dźwięku dzwonków mikołajowych sań, a kobiety robią interesy roku. Kalendarze kosmetyczne stały się hitem ostatnich lat. Nie odstrasza cena, mimo że potrafi zwalić z nóg - taka celebracja oczekiwania może kosztować od kilkuset do ponad 2 tysięcy złotych. Ale często pojedynczy kosmetyk ma cenę taką, jaką płacimy za cały kalendarz - a zostaje ich jeszcze 23, zwykle nie mniej luksusowych.
Wszystko dzięki zawartości, ale żeby się do niej dobrać, trzeba się pospieszyć. Adwentowe pudełka są zwykle w wersjach limitowanych i te najciekawsze potrafią wyprzedać się na długo przed pierwszymi śniegami. Agnieszka, pieszczotliwie nazywana przez przyjaciół "kalendarzowym świrem" analizuje to, co zamknięte w świątecznych pudełkach, gdy za oknami trwa wczesna jesień.
- Za kalendarze zabieram się na przełomie września i października. Robię resarch, co która firma wypuściła i oglądam dokładnie, co będzie w środku. Wybieram taki, przy którym mam pewność, że użyję minimum 60 proc. zawartości. Dlatego odpada większość z "kolorówką" (produktami do makijażu - przyp. red.), bo nie maluję się za bardzo. Dodatkowo liczę mniej więcej, jak bardzo się opłaca w kontekście ceny do wartości tego, co w środku. W tym roku przez koleżankę ściągam kalendarz, który można było kupić tylko w niemieckiej sieci sklepów. To trzeci, mam już dwa.
Fakt, że lista produktów jest podana do wiadomości, nie niszczy niespodzianki. Agnieszka otwiera kalendarze tradycyjnie, czyli dzień po dniu i przyznaje, że towarzyszy temu ekscytacja.
- Mam tyle na głowie, że nie pamiętam dokładnie, co jest w kalendarzu, który kupiłam, zwłaszcza, jeśli kupuję go w październiku, a otwieram 1 grudnia. Każde okienko sprawia mi radość, bo codziennie mam fajną rzecz i jeszcze tego samego dnia jej używam.
Proste kwadraciki, choć wszystkie smakowały tak samo, miały różne wzorki. I to te wzorki odpowiadały przez jakiś czas za dziecięce emocje - co dziś wypadnie? Choinka, bombka, mikołajowa czapka. Niespodzianka potęgowała przyjemność związaną z otwieraniem, dlatego te "bardziej zaawansowane" także starają się nas zaskoczyć. Co roku do i tak już bogatej oferty dołączają kolejne zestawy z czasem bardzo zaskakującą... jak na adwent zawartością.
Większość z nas przygody z kalendarzem zaczynała ze słodyczami i taka też jest jego historia. Pierwsze były cukierki, potem czekoladki. Ale skoro dziś można kupić kalendarze praktycznie ze wszystkim... dlaczego nie z winem albo whisky?
I tak kilka firm zajmujących się produkcją tych trunków przygotowała odpowiednio dopasowane pudełka, by za 24 okienkami ukryć różnego rodzaju dorosłe smakołyki - na spróbowanie, w małych buteleczkach lub specjalnych fiolkach w porcji kieliszkowej (jeśli chodzi o wina).
Przyjemne i dorosłe rozwiązanie... tak jak zupełnie nie-spożywcze (albo w jakieś tylko części nie) kalendarze erotyczne z rozkosznym gadżetem na każdy dzień oczekiwania na... narodziny Jezusa. Dlaczego nie czekać na nie przyjemniej?
Kalendarze erotyczne, subtelnie opakowane skrywają gadżety to zabaw w łóżku. Według znawców tematu, którzy analizują zawartość poszczególnych skrytek, porównują ceny produktu i oceniają ich wykonanie, zabawki są dobrej jakości i naprawdę mogą urozmaicić nocne oczekiwanie. Pytanie tylko, czy w tym wypadku do okienek powinno dobierać się rano, czy może jednak wieczorem.
Skoro od kilku lat dzięki kalendarzom dbamy o cerę, makijaż, ciepłe stopy (okienka ze skarpetkami to hit), dlaczego mielibyśmy nie pochylić się nad tą bardziej diabelską sferą. Bo święta mogłyby stracić na swej świętości?
Konsumpcjonizm i zniszczenie idei twórcy adwentowych kalendarzy. Czy na pewno? Kalendarze dają nam swoiste poczucie radości, pozwalają przez chwilę poczuć dziecięcą ekscytację, umilić oczekiwanie, na coś ważnego. W końcu otwierając okienko każdego dnia pamiętamy, dokąd to zmierza i czym się zakończy. O to chodziło Gerhardowi Langowi.
Twórca pierwszego (oficjalnego) kalendarza adwentowego ubrał w okienka i drobne przyjemności tradycję, która była w ludziach od zawsze - czekając odliczali, odznaczali, podkreślali to ogniem świec czy obrazkami na ścianie. Wykreował tę tradycję, tak jak Marta Rogowska, bez podtekstu religijnego wykreowała swoją. I o to też chodzi w świętach - radość z tego... co nam daje radość. W pudełku kupionym, zrobionym własnoręcznie czy bez pudełka.