Gdy w 2018 roku Gary Oldman odebrał zasłużonego Oscara za rolę brytyjskiego premiera w "Czasie mroku", Francis Ford Coppola powiedział o nim: "To wielki aktor. Jeden z największych w swoim pokoleniu. Jeśli miałbym porównywać go z kimkolwiek, to jedynie z Robertem De Niro, ale z tym sprzed wielu lat. Po czterech dekadach kariery Oldman wciąż jednak pozostaje wielką niewiadomą i jest zdolny do wszystkiego".
Twórca "Ojca chrzestnego" miał wtedy na myśli skalę aktorskich umiejętności Oldmana. Z pewnością nie przyszło mu do głowy, że jest też zdolny do nagłej rezygnacji z ukochanego zawodu, ogłoszonej "mimochodem" w wywiadzie dla "The Times". Co prawda plotkowano o tym od jakiegoś czasu - odkąd grający prezydenta Trumana w filmie Nolana "Oppenheimer" Oldman, odrzucił propozycję głównej roli w jego nowym projekcie. To dało do myślenia. Po pierwsze - nikt nie odrzuca roli w filmie Christophera Nolana, po drugie - Oldman starannie dobierał kreacje i w normalnych okolicznościach, by z niej nie zrezygnował. Gdy więc kilka dni temu aktor wyznał, że wybiera się na zasłużoną emeryturę, nie wszyscy byli zaskoczeni.
- W przyszłym roku kończę 65 lat. Siedemdziesiątka czeka już za rogiem. Nie zamierzam być czynny zawodowo w wieku 80 lat - powiedział dziennikarzowi "The Times" i dorzucił: "Miałem karierę, której wielu mogłoby mi pozazdrościć. Poza aktorstwem interesują mnie jednak także inne rzeczy". Jego wyznanie natychmiast pojawiło się w branżowej prasie w Europie i za Oceanem, gdzie komentowano je ze smutkiem. To kolejny po Danielu Day-Lewisie wybitny, brytyjski aktor, z grona największych, który u szczytu sławy porzuca plan filmowy na rzecz "zwykłego życia". Gdy Oldman rozstanie się z zawodem, aktorskie szczyty na wyspach reprezentował będzie jedynie sędziwy sir Anthony Hopkins, który niebawem skończy 85 lat. Wciąż jednak jest w świetnej formie - w 2021 roku odebrał drugiego Oscara, i ani myśli rzucać aktorstwo.
Tymczasem Oldman dla wielbicieli swojego talentu na osłodę ma dobrą wiadomość : zamierza doprowadzić do końca świetny, brytyjski projekt platformy Apple "Kulawe konie", szpiegowski thriller, którego 2 sezon właśnie się rozpoczął. - Jestem pogodzony z myślą, że będę grał jeszcze Jacksona Lamba, a potem odłożę słuchawkę - powiedział aktor. Lamb, w którego wciela się Oldman, to główny bohater serialu. Ponieważ, jak wieść niesie, projekt doczeka się jeszcze 3 sezonu, aktor co najmniej przez najbliższy rok, nie rozstanie się z filmowym planem.
Ale poza wspomnianym tytułem próżno szukać nowych, które miałby w planach. Do niedawna jego grafik był zapchany na rok, dwa z okładem. Zapowiedź pożegnania z zawodem wygląda więc na decyzję przemyślaną i...wprowadzaną w życie.
Niemal od początku kariery najchętniej obsadzano go w rolach złoczyńców, będących na bakier z prawem. Pozytywnych bohaterów w jego karierze można policzyć na palcach jednej ręki. Po części zawdzięczał to fizjonomii i sposobowi bycia, po części temu, że jest w tych rolach znakomity.
Gary Oldman urodził się w 1958 roku w Londynie, w New Cross, w biednej, rasistowskiej dzielnicy, słynącej z ataków na kolorowych mieszkańców miasta. Ukochana mama, Katheleen Oldman (zmarła niedawno w wieku 98 lat), zajmowała się domem, ojciec pracował jako spawacz. Alkoholik i damski bokser zostawił żonę dla młodszej kobiety, gdy Gary miał 7 lat. Zdążył jednak zafundować rodzinie piekło, z jakiego nigdy się nie otrząsnęli.
Z dzieciństwa Gary zapamiętał taką scenę: wrócił z podwórka i zobaczył ojca kopiącego matkę butem z metalową zelówką. Potem wziął ją za włosy i zaciągnął do wanny napełnionej wodą. Wepchnął do niej jej głowę i nie pozwalał wydostać się na powierzchnię. Chłopiec rzucił się na niego z krzykiem, gryząc i kopiąc, gdzie popadnie, dopóki ten silny mężczyzna jej nie puścił. Ponoć 7-letni Gary ocalił wtedy mamie życie, co zaowocowało niezwykłą więzią między matka i synem. Wiele lat później w swoim reżyserskim debiucie - autobiograficznym "Nic doustnie" spróbuje opowiedzieć ich historię.
Matkę, która samotnie wychowała jego i siostrę, nazywał "anielskim ptakiem". W domu było biednie, ale jednego nie brakowało nigdy: miłości.
- Mama nie miała ze mną lekko - przyznawał. - Uczyłem się fatalnie, także z winy nauczycieli, którzy powtarzali, że jestem głupkiem, i nigdy niczego nie osiągnę. Mama jednak zawsze we mnie wierzyła. Nawet wtedy, gdy powinęła mi się noga, uważała, że wyjdę na prostą. Gdyby nie ona, skończyłbym w kryminale - opowiadał po latach. Ojciec i syn nigdy więcej nie mieli już okazji porozmawiać. Zobaczył go jeszcze raz w życiu, na parę dni przed śmiercią. Był już wtedy nieprzytomny, zmarł na marskość wątroby w 1984 roku. Po prostu zapił się na śmierć.
Szkołę rzucił jako szesnastolatek. "Powinięta noga", o której wspominał, to czas przynależności do lokalnego gangu. Przestępczy świat był rzeczą zwyczajną w jego dzielnicy. Gang parał się wymuszeniami, a Gary przyznał, że kradł przy tym na potęgę. Przed więzieniem uratowała go miłość do muzyki i do kina. Muzykę kochał, odkąd sięga pamięcią. Grać na fortepianie nauczył się sam - najpierw ze słuchu, potem opanował nuty. Nadal jest biegłym pianistą. Znakomicie śpiewa i w wielu filmach robił to sam.
Przez jakiś czas wierzył, że to muzyka będzie jego sposobem na życie. Dopóki nie obejrzał w telewizji "Szalonego księżyca" z Malcolmem McDowellem w roli piłkarza, którego wypadek zmusił do zakończenia kariery. Sens życia bohater odzyskiwał dzięki miłości dziewczyny. Ten obraz trafił go jak grom z jasnego nieba. "Chciałem być jak MacDowell. Oznajmiłem mamie, że zostanę aktorem" - wspomina.
To oznaczało powrót do szkoły, egzaminy i wreszcie studia, na które nie miał pieniędzy. Pracował więc w kilku miejscach naraz, by na nie zarobić - jako pomocnik na sali operacyjnej, na poczcie i w rzeźni, gdzie zajmował się odcinaniem świńskich głów. "Gdy mówiłem ludziom w rzeźni, cały we krwi, że będą mnie oglądać w filmie, patrzyli, jakbym spadł z księżyca" - opowiada.
Podstaw aktorskiego warsztatu uczył się w młodzieżowej grupie Greenwich Young People's Theatre. Rzekomy głupek okazał się zdolnym uczniem. Uzyskał nawet stypendium w Rose Bruford College, w szkole teatralnej w Londynie. Przyszły ekranowy złoczyńca wspominał siebie z tego okresu jako "nieśmiałego, zakompleksionego marzyciela". Marzył o studiach na słynnej Royal Academy of Dramatic Art, ale chudy i nadekspresyjny nie przypadł do gustu profesorom. Zasugerowano mu nawet, by zajął się czymś innym. Po latach, gdy odbierał nagrodę BAFTA, jeden z nich przeprosił za to, że nie poznał się na nim. "Nie szkodzi - odpowiedział. - Wyszedłem z egzaminu z postanowieniem: Ja wam jeszcze pokażę. I udało się". W 1979 roku ukończył studia z tytułem licencjata sztuki teatralnej.
I natychmiast trafił na słynny londyński West End. Zachłysnął się zawodem. Grał głównie w teatrze, przykuwając uwagę londyńczyków. Zdarzało się, że w kilkunastu spektaklach tygodniowo. Starał się wybierać role, które pozwoliłyby mu zrzucić ciążący bagaż - żal do ojca, uczucie wstydu z powodu kryminalnej przeszłości.
Jego aktorstwo od początku było przejmujące. Mógł funkcjonować bez jedzenia i picia, bez snu nawet, ale nie bez grania. Gdy sztuka "Summon Conference" w 1982 r. była wystawiana na West Endzie przez pół roku - i to dwa razy dziennie, któregoś dnia zemdlał w środku aktu z wyczerpania. Ale czuł się szczęśliwy. Poza pracą nie miał wtedy życia. W 1985 roku otrzymał prestiżowe nagrody: dla najlepszego aktora i najciekawszej nowej twarzy w teatrze. Przyszedł czas na kino.
Pierwszą główną rolę zagrał w biograficznym filmie "Sid i Nancy" Alexa Coxa, pokazującym karierę punkrockowca z Sex Pistols - basisty Sida Viciousa, i jego tragiczny związek z Nancy Spungen. Jako Sid - pełen nienawiści do całego świata, kochający kobietę swojego życia, był genialny. Ponieważ Sid był bardzo szczupły, Gary głodził się tak drastycznie, że schudł 18 kg w dwa miesiące. Wylądował w szpitalu, bo cukier spadł mu tak bardzo, że omal nie zapadł w śpiączkę. Po latach wspominał: "Nie piłem i nie jadłem nic, tylko surowe warzywa. Czasem rybę na parze. A jeszcze grałem wieczorami w sztuce. Zostałem anorektykiem. Jak czegoś chcę, umiem podporządkować temu wszystko. Także zdrowie".
Głodząc się i słuchając kaset Sida, chodził w jego butach pożyczonych od matki muzyka, brał lekcje gry na basie, rozmawiał z narkomanami, którzy tłumaczyli mu, że "narkotyk najpierw widzisz w oczach ćpuna, potem dociera do karku, a na końcu do nóg". I Gary pokazał to przejmująco prawdziwie. Sam też zaśpiewał kilka utworów, znanych z filmu. Obraz Coxa nie był wielkim dziełem, ale kreacja Oldmana uczyniła go sławnym. Kolejna rola w filmie "Nadstaw uszu" - opowieść o życiu dramaturga Joego Ortona, przyniosła mu nominację do BAFTA.
Błyskawicznie stał się ulubieńcem krytyków i widzów.
W 1988 oku Oldman zagrał swoją pierwszą dużą rolę w Ameryce. W kontrowersyjnym filmie Olivera Stone'a "JFK", wcielił się w zabójcę Johna Kennedy'ego - Lee Harveya Oswalda. Później Francis Ford Coppola obsadził go w tytułowej roli w Draculi", ale w wersji odbiegającej od stereotypu potwora pijącego ludzką krew. Coppola uczłowieczył Draculę, w czym wielki udział Oldmana, który zagrał trzy postacie w tej jednej - średniowiecznego szlachcica, 300-letniego wampira oraz uwodzicielskiego księcia.
Oldman wspominał: "Mój Dracula ogląda się za siebie i nie potrafi pogodzić się z przeszłością. W tym jest podobny do mnie". I wyjaśniał: "Jest w filmie scena łkania. Nie płaczu. Żeby łkać, musisz wrócić do zdarzeń z własnego życia. Więc nie Dracula płacze, tylko Oldman. (...) Płakałem prawdziwymi łzami jako książę Dracula, myśląc o ojcu. Kiedyś wierzyłem, że aktorstwo jest jak terapia: wchodzisz, zmagasz się z tym i wypędzasz wszystkie demony. Ale to tak nie działa. To nadal boli" - mówił.
Lata 90. ugruntowały karierę Oldmana w rolach czarnych charakterów. Jeden z najgłośniejszych filmów z udziałem Brytyjczyka tamtego okresu to "Leon zawodowiec". Wielki przebój zrealizowany przez jego francuskiego przyjaciela Luca Bessona w Ameryce i za tamtejsze pieniądze. Oldman grał u boku Jeana Reno i 12-letniej Natalii Portman postać do szpiku kości złą - skorumpowanego agenta DEA, odpowiedzialnego za zabójstwo rodziców dziewczynki. Postać Normana - celowo przerysowana, przerażająca, stanowi zagwozdkę dla widza. Gangster i handlarz narkotyków okazuje się bowiem melomanem, zakochanym (jak sam Oldman) w Beethovenie. Zepsuty do cna Norman został na prośbę Gary'ego wyposażony w cechy nietypowe dla bandziora. I w tym tkwi jego moc.
Potem powstał "Piąty element" - rozbuchana, kapitalna historia science fiction, najdroższa europejska produkcja końca XX wieku. Oldman i tym razem jest antagonistą głównego bohatera - wplątanego w misję ratowania świata przed siłami Zła, raz na 5 tysięcy lat atakującego ziemię. Wciela się w miliardera i producenta broni Zorga. I jest w tej roli rewelacyjny. Film Bessona nagrodzony 3 Cezarami, do dziś ma status dzieła kultowego.
Po Draculi pojawiły się propozycje eksploatujące nowy wizerunek Oldmana. Jedną z nich była "Wieczna miłość" - próba sportretowania Ludwika van Beethovena. Oldman uwiarygodniał nieco ryzykowną fabułę. I sam wykonywał na fortepianie arcytrudne utwory mistrza. Na planie poznał grającą jego ukochaną Isabellę Rossellini, z którą połączył go gorący romans. Był już wówczas - w 1993 roku - po dwóch rozwodach.
Pierwsze małżeństwo z aktorką Lesley Manville przetrwało zaledwie dwa lata, ale para rozstała się w przyjaźni. Z tego związku pochodzi najstarszy syn aktora. Jeszcze przed powstaniem "Draculi", na na planie filmu przyjaciela - Seana Peana, spotkał Umę Thurman. I poślubił. Drugie małżeństwo Oldmana zakończyło się po 14 miesiącach. Trzecie natomiast, okazało się taką katastrofą, że niewiele brakowało, by wiele lat później zaważyło na wynikach oscarowej gali.
"Dracula", który rozsławił go w Hollywood, kosztował Oldmana mnóstwo emocji. Zaczął nadużywać alkoholu. Na planie "Szkarłatnej litery" Rollanda Joffe'a z Demi Moore niemal nie trzeźwiał. Potrafił codziennie wypijać litr wódki. Potem rzucał monetą, by zdecydować o przyjęciu kolejnej roli. W końcu trafił na 70-dniowy odwyk, który go odmienił. O swoim piciu mówi: "Alkohol to trójgłowy smok, atakuje cię duchowo, emocjonalnie i fizycznie. Mam tę chorobę w genach i nie wolno mi się poddać. Dla synów".
Kiedy wytrzeźwiał, napisał i wyreżyserował wspomniany debiut "Nic doustnie", oparty na własnym dzieciństwie. Film porażający. Nazwał go "Listem do ojca". - Musiałem rozwiązać parę spraw, by mu wybaczyć - oznajmił. Bohaterowie wstrzykują sobie w nim heroinę na klatkach schodowych, a pan domu kopie ciężarną żonę. A mimo to mówi, że film nie pokazał wszystkiego, przez co przeszli z matką.
- Musiałem zrezygnować z wielu scen, które widziałem jako dziecko, bo ludzie by nie uwierzyli, były zbyt przerażające - wyjaśniał. Obraz zdobył wyróżnienie w Cannes i nagrodę BAFTA. Ale okazał się niedochodową klapą, rujnując twórcę. Zaczął więc przyjmować role w komercyjnych filmach, którymi gardzi, by zapewnić synom godziwe życie.
Swoją trzecią żonę, modelkę Donyę Fiorentino poznał na zebraniu Anonimowych Alkoholików (leczyła się z narkomanii). W 1997 roku wzięli ślub, a w 2001 byli już w separacji. Po rozwodzie ich dwóch małych synów zostało z Garym. Matkę, gdy przebywały pod jej opieką, znaleziono bowiem pod wpływem heroiny. Donya pogodziła się z wyrokiem, ale kilkanaście lat później, tuż przed oscarową galą, na fali ruchu #metoo, postanowiła uderzyć. Wydała oświadczenie, w którym pisała, że Oldman wykończył ją fizycznie i psychicznie. Wykorzystał swoją pozycję i pieniądze, aby odebrać jej synów, i bił ją na ich oczach. Gary zaprzeczył wszystkiemu. Opisał ją jako kłamczuchę i narkomankę. "Obudziłem się pewnego dnia rano, miałem 43 lata, dwoje małych dzieci i byłem samotnym tatą - odpierał atak żony. - (...) To się działo naprawdę, więc podjąłem decyzję, by choć nie znoszę komercji, przyjmować przez jakiś czas duże role w dochodowych filmach".
Stąd na liście jego ról wzięły się takie jak Syriusz Black w kolejnych częściach "Harry’ego Pottera" czy komisarz Gordona w skądinąd świetnej trylogii Nolana o Batmanie. Dorośli dziś już synowie Oldmana (24 i 20 lat) przyznają zresztą, że oglądali w nich ojca z przyjemnością. To, co Oldman traktuje bowiem jako "zło konieczne" to niezłe rozrywkowe kino.
On sam, gdyby tylko mógł, grałby wyłącznie w takich filmach jak "Szpieg", za rolę, w którym otrzymał po 30 latach kariery swoją pierwszą (w co trudno uwierzyć!), nominację do Oscara. Twórca znakomitego "Szpiega"- szwedzki reżyser Tomas Alfredson, po latach obsadzania go na drugim planie w rolach złoczyńców, dał mu pierwszoplanową, pełnokrwistą rolę, w której nareszcie mógł pokazać, na co go stać.
Ta adaptacja szpiegowskiej powieści, opowiadająca o emerytowanym agencie MI6, przywróconym do służby dla zdemaskowania sowieckiego szpiega w szeregach, przez krytyków opisana została jako "dwugodziny orgazm". I jest nim naprawdę. Agent Smiley, samotny i wypalony w interpretacji Oldmana to postać tragiczna. Brytyjczyk wykreował postać, której losy dotykają nas głęboko, zaś thriller zyskuje status mocnego dramatu psychologicznego, dla którego sensacyjna akcja stanowi jedynie dodatek.
Prawdopodobnie właśnie ta rola przekonała Joego Wrighta, że nikt tak jak on (mimo braku choćby cienia fizycznego podobieństwa) nie poradzi sobie z oddaniem wszystkich niuansów i sprzeczności postaci Winstona Churchilla.
W 2018 roku, po latach niesprawiedliwego pomijania przez Akademię wielkiego Brytyjczyka, sprawiedliwości w końcu stało się zadość. Nie było takiej siły, która mogłaby odebrać mu statuetkę Oscara za wielką kreację Winstona Churchilla w "Czasie mroku" Joego Wrighta. Zgarnął zresztą za nią niemal wszystkie istniejące nagrody - od Złotego Globu i BAFTA po nagrody Critics’ Choice i Gildii Aktorów.
O kreacji Oldmana bez przesady można powiedzieć, że nie tyle gra najważniejszego z brytyjskich premierów, o ile nim się staje. To rola z gatunku tych, jaką stworzyła Meryl Streep w "Żelaznej damie", z tym że ona poszła tropem imitacji gestów i głosu Thatcher, a Oldman oprócz tego w swojego bohatera tchnął duszę. Opowieść o okresie, gdy Churchill zostaje premierem Wielkiej Brytanii w 1940 roku, a jego głównym zadaniem jest zjednoczenie narodu w obliczu groźby inwazji nazistowskich Niemiec, dzięki niemu wypada wiarygodnie. Mimo że - powiedzmy to wprost - film jest teatrem jednego aktora. Takie kino można robić tylko wówczas, gdy ma się w obsadzie takiego Oldmana. Jest obecny w każdej scenie, dostaje od twórców duże pole do popisu, zarówno w scenach "zwykłego życia" u boku ukochanej żony i córek, jak i w wielkich przemówieniach.
Oldman nie jest megalomanem w przeciwieństwie do wielu kolegów po fachu, dlatego początkowo odmówił roli, twierdząc, że to "zbyt duża odpowiedzialność". Winston Churchill, "najwybitniejszy Brytyjczyk wszech czasów", jest dla mieszkańców wysp tym, czym dla nas Józef Piłsudski. Na szczęście uległ namowom reżysera. Spod kilogramów charakteryzacji, zza specjalnej protezy przebija się Gary, który nie tylko gestami i sposobem mówienia całkowicie upodabnia się do Churchilla, lecz w przekonujący sposób oddaje też jego charyzmę i wielkość.
Gdy odbierał Oscara była przy nim jeszcze ukochana mama. Zmarła trzy miesiące później, w wieku 98 lat. "Jakby czekała, aż świat doceni jej syna, i uznała, że może już odejść." - powiedziała siostra aktora.
W 2020 roku David Fincher obsadził go w tytułowej roli w "Manku"- niesamowitej opowieści o losach scenarzysty "Obywatala Kane’a", Hermana Mankiewicza. Oldman stworzył kolejną znakomitą kreację, zdobywając nominację do Oscara. Ten film ogląda się jak w stanie odurzenia niczym alkoholowy majak wiecznie pijanego Mankiewicza. Wielkie kino, choć nie dla wszystkich. Takie, jakie Oldman najbardziej kocha.
Przyjaciele znają jego niewyparzony język. Po latach gryzienia się w niego regularnie wyrzuca z siebie wypowiedzi godzące w polityczną poprawność. Zaczęło się od Oscara dla najlepszego filmu w 2014 roku dla wcale nienajlepszego "Zniewolonego" Steva McQueena. Po gali oscarowej Oldman publicznie wyznał, co o tym myśli. "Polityczna poprawność zabija kino. Mówią, że jeżeli nie głosowałeś na ten film, jesteś rasistą. (...) A ja go nie lubię. Nie oznacza to, że jestem faszystą i rasistą, bo jednych i drugich nie znoszę. Doprowadziliście do granic absurdu polityczną poprawność niemającą nic wspólnego z oceną samej sztuki" - powiedział.
Trudno się z nim zgodzić, choć Hollywood było oburzone zarzutami. Grzmiał także Oldman po tegorocznej gali, gdy głównego Oscara przyznano filmowi "CODA" - artystycznie przeciętnemu, ale pierwszemu w historii z udziałem wyłącznie niemych aktorów. Tym razem jednak przytaknęło mu spore grono przeciwników tej decyzji. Najbardziej jednak podpadł, broniąc przed laty przyjaciela, Mela Gibsona, nie bez racji oskarżonego o antysemityzm. "Mel Gibson żyje w mieście rządzonym przez Żydów i powiedział złą rzecz. Ugryzł też rękę, która go karmi, więc teraz jest jak trędowaty" - oświadczył, a na jego głowę posypały się gromy. Przeprosił jednak za swoje słowa, przyznając, że "w żadnym wypadku nie jest antysemitą, i poniosły go nerwy".
Dziś jego ostry język mityguje piąta już żona - kuratorka sztuki Gisele Schmidt. Wygląda na to, że skutecznie. On sam podkreśla jednak, że (podobnie jak Eastwood), jest rasowym libertarianinem i prawo do nieskrępowanej wolności słowa ceni sobie ponad wszystko.
Czy faktycznie "Kulawe konie" opowiadające historię grupy agentów MI5, kierowanej przez Jacksona Lamba - niesympatycznego, chwilami godnego politowania typka, pełnego jednak wewnętrznej siły i godności, będą jego ostatnią produkcją? Trzeba przyznać, że Lamb to rola godna miana pożegnalnej w przypadku Oldmana. Ale w głębi duszy, wielbiciele talentu Brytyjczyka mają nadzieję, że to jeszcze nie koniec. Zwłaszcza że gdzieś między wierszami, w rozmowie z "The Times" na pytanie: "Co musiałoby się stać, aby odsunął w czasie przejście na emeryturę?", Oldman rzucił: "Gdyby pojawił się scenariusz, który wbije mnie w ziemię, to kto wie".
Trzymamy więc kciuki, by tak się stało.