Reklama

Zegarki wskazywały czwartą rano, gdy towarowy pociąg zatrzymał się na torze nr 12 stacji Jęzor Centralny w Sosnowcu, należącej do Kopalni Piasku Szczakowa. Maszynista oraz jego pomocnik szykowali się do niezbędnych manewrów. Ostatni z nich wyszedł z lokomotywy, a maszynista został w środku, aby uzupełnić ważne dokumenty. Był 26 września 1992 roku.

Pomocnik odłączył wagony, a tuż po chwili spostrzegł, jak na tor 12, z przeciwnej strony, wjeżdża inny pociąg towarowy i nic nie zapowiada, by zdołał się zatrzymać. Mężczyzna rzucił się więc do ucieczki, a po chwili usłyszał huk. Doszło do tragedii.

Reklama

Na miejscu, gdzie czołowo zderzyły się pociągi, pierwsi zjawili się kolejarze. Dostrzegli, jak maszynista drugiego składu - tego, który niepowołanie wjechał na stację - chodzi zszokowany wokół rozbitego elektrowozu, szukając swojego pomocnika. Nie mógł go tam jednak znaleźć, bo 45-letni Józef zginął. Tuż przed wypadkiem był w kabinie. Spał.

Znikająca taśma i książka zagrzebana w piachu

Śmierć pana Józefa nastąpiła bardzo szybko. Mógł nawet nie zorientować się, co się dzieje, jeśli nie obudził się na parę sekund przed zderzeniem. Drugi maszynista przeżył, lecz został ciężko ranny, natomiast ten, który błądził przy zniszczonym pociągu, odniósł zaledwie drobne obrażenia. Wysokość strat powstałych w wyniku katastrofy oszacowano na pięć miliardów starych złotych.

Lżej poszkodowany maszynista zeznał, iż przed Jęzorem Centralnym poczuł się źle, dlatego poprosił pomocnika, by zajął jego miejsce przed nastawnikiem - urządzeniem służącym do prowadzenia pociągu. . Sam miał stanąć za fotelem, a następnie stracić przytomność i wypaść przez uchylone przed momentem okno w kabinie. Zapewniał, że świadomość odzyskał poza elektrowozem, już po zderzeniu.

Członkowie komisji powołanej po wypadku zauważyli, że z prędkościomierza wyrwano taśmę z zapisem ruchu pociągu. Ocalał jedynie fragment wskazujący, iż skład jechał z prędkością około 50 km/h. Zaginęła także książka pokładowa, w której odnotowuje się m.in. szczegóły stanu technicznego pojazdu trakcyjnego. Odnaleziono ją później zagrzebaną w piasku.

Jak dokładnie przebiegła katastrofa, pokazał youtuber Kuracyja, autor serii "Czarne dni kolei".

Ukręcić łeb sprawie. "Nie ma co rozdrapywać"

Zarzut nieumyślnego spowodowania katastrofy w ruchu lądowym usłyszał maszynista, z którym jechał Józef. Wdowa po nim, pani Zofia, również pracowała na kolei piaskowej w KP Szczakowa, była dyżurną ruchu. Kobieta przed pogrzebem nie mogła odnaleźć dokumentów męża, a bez dowodu osobistego trudno dopełnić formalności. - Szukaliśmy ich wszędzie, gdzie się dało: w prokuraturze, na policji. Później okazało się, że były ukryte gdzieś "na zakładzie" (na terenie kopalni - red.) - mówi w rozmowie z Interią.

Po tym, jak małżonek został pochowany, wydawało się, iż kłopoty były przejściowe. To było złudne wrażenie. Pani Zofia udała się jeszcze raz do prokuratury, aby dowiedzieć się czegoś w sprawie śmierci męża. Nie spotkała już jednak "bardzo miłej prokurator", która m.in. była na miejscu katastrofy. Postępowanie przejęła inna śledcza. - Była bardzo opryskliwa, gdy o coś pytałam - mówi pani Zofia.

Później poszła też na główną komendę policji w Sosnowcu, ponieważ rozpoczynało się śledztwo. Słowa, jakie usłyszała od jednego z mundurowych, dały jej do myślenia. Jak wspomina, brzmiały one mniej więcej: "A cóż będzie pani dochodzić? Nie ma co tego rozdrapywać, na nic się to nie przyda, nie zwróci życia pani mężowi". - Uznałam, że ktoś będzie chciał tej sprawie ukręcić łeb - przyznaje.

Inspekcja, której nie było

Niedługo później zaczęły krążyć plotki, że pan Józef w chwili katastrofy miał być pijany. Pani Zofia im nie dowierzała, dlatego, aby przeciąć takie "podejrzenia", postanowiła uzyskać wynik ekspertyzy dotyczącej zwłok męża, w tym jego trzeźwości. Wtedy też nie obyło się bez trudności.

- Osoba odpowiedzialna za to, gdy się u niej zjawiłam, powiedziała, że trwa "inspekcja z Warszawy" i nie może udostępnić mi dokumentu. Byłam zdenerwowana, bo zależało mi na tej ekspertyzie. Nie dałam jednak za wygraną i kilka dni później pojechałam znów. Zastałam wtedy panią, która - gdy powiedziałam o "inspekcji" - odparła: "Jaka inspekcja? Nie było żadnej inspekcji". Chodziło tylko o to, by nie pokazać mi wyniku ekspertyzy - ocenia.

A w dokumencie wprost wskazano, że pomocnik maszynisty był trzeźwy. Śladowe ilości alkoholu, jakie u niego stwierdzono, powstały w wyniku chemicznych procesów już po śmierci. Taka sytuacja to nie ewenement - etanol nierzadko wykrywany jest w ciałach ofiar różnych wypadków, nawet jeśli przedtem nie piły.

Milczenie sędziego

Proces maszynisty ruszył 1 czerwca 1993 roku. Pani Zofia chciała w nim uczestniczyć jako oskarżycielka posiłkowa, ale kolejne wnioski o jej dopuszczenie "trafiły do kosza". Mimo to zjawiła się na pierwszej rozprawie. - A wtedy sąd zapytał: "Pani to kto?". Twierdził, że nie mam prawa do uczestnictwa i "nie ma żadnego pisma ode mnie", chociaż takie składałam trzy razy. Aż tyle ich zaginęło? Dziwne, ale napisałam kolejne, odręcznie i na miejscu, informując, iż jeśli nie zostanie rozpatrzone, nie wyjdę z sali - mówi.

Upór przyniósł pozytywny skutek, lecz z każdą kolejną rozprawą pani Zofia czuła się coraz bardziej dyskryminowana. Nie dopuszczano jej do głosu, odmawiano powołania biegłego ds. kolejnictwa, a ponadto sędzia "potrafił do niej skakać", dlatego powstrzymywała się, by na sali rozpraw nie użyć niecenzuralnych zwrotów.

- Sędzia bezczelnie dywagował, że gdyby pomocnik nie był pijany, do wypadku by nie doszło. Maszynista w sądzie "tłumaczył", że kazał Józkowi stanąć za nastawnikiem, źle się poczuł i nie wie, co dalej się działo. Jak, skoro mój mąż spał? A ponadto zakładając, że Józek był pijany, to skąd niby wziął alkohol? Był wrzesień, dzieci szły do szkoły, nie było z czego odłożyć pieniędzy - zauważa kobieta.

Zwraca też uwagę na jeszcze jeden aspekt. Skoro oskarżony nie zaprzeczał, że jego pomocnik był nietrzeźwy, to znaczy, iż wiedziałby o tym feralnego dnia. Dlaczego więc bez wahania dopuściłby go do nastawnika? - Zapytałam się sędziego, czy czytał wynik ekspertyzy, który jest "bezalkoholowy". Nic nie odpowiedział - podkreśla.

Biegły usłyszał wersję maszynisty. "Śmiał się w twarz"

Panią Zofię zszokowało również, jak zachowywała się wyznaczona do sprawy prokurator. Śledcza miała być do niej nieprzychylna i zdarzyło się nawet, że w trakcie rozprawy przeszła na stronę maszynisty oraz jego mecenasa, aby wspólnie uzgodnić pytania. - Zerwałam się, choć sędzia nie pozwalał, a na koniec zapytałam, czy prokurator "staje jako oskarżyciel, czy obrońca" - wspomina.

Zdaniem wdowy gdyby wszystko szło takim torem, mógłby nawet zapaść kuriozalny wyrok, na mocy którego to ona płaciłaby oskarżonemu. - Czynione było wszystko, aby zrzucić winę na mojego męża. Wyjaśnianie przyczyn wypadku zakończyłoby się o wiele szybciej, gdyby maszynista bronił się w uczciwy sposób. Musiałby być ptakiem, aby wypaść przez okno w taki sposób, jak opowiadał - uznaje.

Ostatecznie pani Zofia, dzięki pomocy pracowników oddziału PKP w Katowicach, przeforsowała, by w procesie uczestniczył biegły. Ekspert zjawił się na ostatniej rozprawie i "śmiał się w twarz, jak słyszał wersję zdarzeń maszynisty".

- "Rąbał" wszystkie argumenty tak, że aż się pierze sypało. Gdy mówił, oskarżony i obrońca szeptali coś między sobą, ale wiedzieli, że teraz nie wygrają. Biegły udowodnił im, iż katastrofa to wina tylko i wyłącznie maszynisty. Jeżeli poczuł się źle, miał obowiązek zatrzymać pociąg. Skoro łamał go sen, powinien poprosić Józka, by z nim rozmawiał. A on jemu pozwolił spać i sam zasnął - objaśnia pani Zofia.

Pociąg pędził bez kontroli. Maszynista obudził się za późno

Bo w rzeczywistości właśnie tak doszło do katastrofy na Jęzorze Centralnym. Za nastawnikiem był nie pomocnik, a maszynista. Pan Józef spał wówczas na ustawionym dla niego krześle. Po tym, jak zasnął i drugi z nich, towarowy pociąg mknął po szynach "z górki" bez żadnej kontroli. Maszynista obudził się dopiero na rozjazdach stacji, tuż przed zderzeniem

- Zdążył opuścić wajchą pantografy, uciec do korytarza w elektrowozie i tam się rzucić, dlatego przeżył. Gdyby siedział przy nastawniku, odniósłby większe obrażenia niż drobne zadrapania. Wszystko mogłoby przebiec inaczej, gdyby chociaż zrzucił mojego męża z krzesła, gdy ten drzemał - ocenia żona zmarłego.

Wyszło też na jaw, że to maszynista, tuż po tragedii, uszkodził taśmę z prędkościomierza i schował książkę pokładową, a także kartę próby hamulca. Jak ponadto się okazało, w lokomotywie nie działał czuwak, czyli urządzenie kontrolujące, czy prowadzący pojazd ma nad nim kontrolę i jest przytomny.

Biegły wskazał również na błędy popełnione przez kolejarzy odpowiedzialnych za bezpieczeństwo na kolei piaskowej. Nie powinni oni, chociażby wypuścić pociągu w takim zestawieniu wagonów z początkowej stacji Ciężkowice, bo wiedzieli, że może mieć problemy z hamowaniem. Nie zdecydowali się też na alternatywne rozwiązanie, czyli tzw. rozkaz szczególny ograniczający prędkość składu do 35 km/h.

"Chcieli mnie oszukać. Ale miałam wiedzę"

Wyrok zapadł w marcu 1994 roku, dwa dni po opinii biegłego. Maszynista usłyszał wyrok dwóch lat więzienia w zawieszeniu na cztery lata. Ponadto sąd nakazał mu zapłatę 15 milionów ówczesnych złotych. Pani Zofia nie ukrywa, że za katastrofę odpowiadały dwie osoby: i maszynista, i jego pomocnik. Bo w "godzinie kryzysu", jaką dla pracujących nocą jest czwarta rano, zasnąć może każdy.

- Chcieli zamieść sprawę pod dywan, aby maszynista nie ponosił gigantycznych kosztów, oba elektrowozy poszły na żyletki. Łatwiej było całość winy zrzucić na nieżyjącego. Chcieli mnie oszukać, ale miałam wiedzę. Proces wlókł się w nieskończoność, z sądu wychodziłam roztrzęsiona, nie wiedziałam, ile wtedy miałam ciśnienia. Na szczęście były też osoby, także z kopalni, które mówiły wprost: "Tu wszyscy są za panią" - podsumowuje.

Józef osierocił troje dzieci. W 1992 roku "Trybuna Śląska", informując o katastrofie, zacytowała Stanisława Regulewskiego, głównego inżyniera kolejowego KP Szczakowa. - Do tej pory nie mogę zrozumieć, dlaczego na jednym torze znalazły się dwa pociągi. I jak doszło do tak silnego zderzenia. Przecież według przepisów pociąg z piaskiem powinien jechać z prędkością 15 km na godzinę. Kto więc zawinił: człowiek czy urządzenie? - mówił, chodząc wśród powykręcanych szyn na Jęzorze Centralnym.