Reklama

Karolina Olejak: Dotarcie do obozu w Europie to koniec problemów?

Sonia Nandzik: - Często bywa wręcz przeciwnie. Pierwsza radość z dotarcia do Unii Europejskiej szybko mija. Tu warto podkreślić, że wielu uchodźców cieszy się z samego dobicia do brzegu, ponieważ wielu z nich na morzu gubi kierunek i wraca do Turcji.

Reklama

Uchodźca dociera do wyspy Lesbos i co widzi?

- Wszyscy, którym udało się dotrzeć na wyspę, byli rejestrowani w Morii. To obóz, który spłonął prawie rok temu. Wcześniej był nazywanym piekłem na ziemi. Nie bez powodu. Warunki, które tam panowały, uwłaczały ludzkiej godności. Nowy obóz nie jest o wiele lepszy. W niektórych aspektach jest nawet trudniej. Przy Morii był gaj oliwny, dzięki temu uchodźcy mieli gdzie spacerować, poruszać się. Teraz z powodu epidemii COVID-19 obóz jest całkowicie zamknięty. Uchodźcom wolno wychodzić raz w tygodniu na cztery godziny.

No dobrze, ale docieramy i co widzimy? Morze namiotów?

- Obóz po otwarciu składał się niemal wyłącznie z namiotów, rozbitych jeden obok drugiego. Teoretycznie przeznaczone dla małej rodziny. W praktyce mieszkali tam rodzice z kilkorgiem dzieci.

Samotnych mężczyzn kierowano do dużych namiotów. Spało w nich po 200 osób. W środku ustawiano piętrowe łóżka. Kto przespał chociaż jedną noc w namiocie z kilkoma osobami, może sobie wyobrazić hałas, smród i temperaturę, która tam panowała. Teraz zamontowano tam przepierzenia, więc ludzie mają chociaż odrobinę prywatności.

Część namiotów stoi przy samym morzu, więc zimą cały czas są zalewane lub przewracane przez wiatr. W zależności od pogody albo jest w nich niesamowicie gorąco, albo przeraźliwie zimno.

Ostatnio zaczęto sprowadzać kontenery. W pierwszej kolejności dla rodzin, ale póki co akcja trwa bardzo powoli.


Jak wygląda standardowy dzień w obozie?

- Każdy dzień w obozie wygląda tak samo. Wyjątkiem jest niedziela. To dzień, kiedy nikomu nie wolno wyjść poza teren obozu.

Dzień w dużej mierze polega na staniu w kolejkach, np. po jedzenie. Mieszkańcy raz dziennie dostają pakiet z żywnością. Jest tam śniadanie, obiad i kolacja. Odbiór zaczyna się w godzinach obiadowych, bo około 13. Te porcje są niewystarczające. Szczególnie dla dorosłych mężczyzn. Deficyt kalorii jest spory. Nie ma też specjalnej diety dla dzieci.

Zrób sobie takie ćwiczenie na wyobraźnię. Dostajesz produkty, które nie wystarczają do zaspokojenia głodu. Wiesz, że obok toczy się bogate, turystyczne życie, ale ty nie masz ani pieniędzy, ani możliwości, żeby coś sobie dokupić. To tylko wzmaga poczucie niesprawiedliwości.

Zdjęcia organizacji, które działają z uchodźcami, bawią się z dziećmi, to tylko pojedyncze, dobrze złapane kadry?

- Jest kilka organizacji, które pracują wewnątrz obozu. Wykonują podstawowe prace. Pomagają przy naprawach kanalizacji, rozstawianiu namiotów, dystrybucji jedzenia i koców.

Edukacji praktycznie nie ma. Najwyżej pojedyncze inicjatywy. Gdy znajdzie się chwila, to jakaś lekcja czy zabawy pod drzewem. Brakuje przestrzeni dostosowanej do prowadzenia zajęć.

Jest jedna organizacja stworzona przez samych uchodźców, która próbuje prowadzić zajęcia językowe.


To przez pandemię, czy tak było zawsze?

- W Morii, a teraz w jej odpowiedniku, oferta edukacyjna zawsze była uboga. Prowadzono jednak trochę zajęć, zwłaszcza dla najmłodszych. Dziś jednak wciąż jesteśmy bardzo daleko od powrotu do stanu sprzed pandemii. Na Lesbos mówimy, że są dwie wyspy. Ta dla turystów, gdzie większość restrykcji została zniesiona. No i ta obozowa, gdzie wygodnie jest je zachować. Tu nawet zaszczepieni nie mogą wychodzić.

Mieszkańcy obozu są wypuszczani raz w tygodniu na cztery godziny. Każdy w poniedziałek dostaje informacje, kiedy jego numer może wyjść. Teoretycznie powinni po upływie wyznaczonego czasu wrócić do swoich namiotów. Wszystko jednak zależy od strażników. Niektórzy pilnują tego bardziej, inni mniej. Dla władzy najważniejszy jest spokój. Wyspa próbuje odbić się ekonomicznie po lockdownie, więc jakiekolwiek awantury nie są wskazane.

Zmienia się to, gdy dostaną azyl?

- Niekoniecznie. Po otrzymaniu azylu powinni w ciągu miesiąca całkowicie się usamodzielnić. Po miesiącach spędzonych w totalnym zamknięciu jest to praktycznie nierealne. W najgorszej sytuacji są ci, którzy do obozu trafili już po wybuchu pandemii. Nie mieli szans na integrację, edukację czy przekwalifikowanie się. Nie mówią w lokalnym językiem. To ma swoje konsekwencje. Ateny mierzyły się w ubiegłym roku z ogromnym kryzysem bezdomności. Uchodźcy, którzy muszą opuścić obóz, skazani są na siebie. Często nie mają się,gdzie podziać. Ruszają dalej bez żadnego przygotowania.


Jak wygląda kwestia szczepień w obozie?

- Wszyscy są szczepieni preparatem jednodawkowym. Ma to sens, ponieważ nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie decyzja azylowa. Cała akcja zaczęła się znacznie później niż wśród lokalnej społeczności. Póki co szczepionek, nie brakuje.

A chętnych?

- Ludzie są trochę sceptyczni. Zwłaszcza ci, którzy w obozie są już długo. Uważają, że rząd tyle razy wprowadzał ich w błąd, czy podawał mylne informacje, że i ciężko mu zaufać. To szersze zjawisko, budowane na długo przed pandemią. Bardzo wiele informacji, które dostają, chociażby odnośnie azylu, nie ma potwierdzenia, więc ludzie nie wierzą komunikatom. W obozie trwa kampania proszczepionkowa.

Drugi problem jest znacznie bardziej prozaiczny. Osoby, które dostały odmowę azylową, mają odebrane dokumenty. Bez nich nie mogą zarejestrować się na szczepienie.

Co z innymi restrykcjami?

- W Grecji restrykcje wyglądały podobnie jak w Polsce. Maski w pomieszczeniach, dezynfekcja rąk. W obozie staramy się tego przestrzegać. Większość z nas ma świadomość, że żyjemy na wyspie i gdyby ktoś zachorował, to epidemia rozprzestrzeniłaby się błyskawicznie.


Rozumiem, że tak ciężko było w Morii, a teraz w jej odpowiedniku. Nie ma innych miejsc, w których byłoby lepiej?

- Na wyspie został już tylko jeden obóz. W kwietniu zamknięto obóz Kara Tepe. Tam warunki były zdecydowanie lepsze. Jeśli można tak mówić o obozach, to tamten był naprawdę ładny. Zbudowany z kontenerów. Pracowało tam wiele organizacji pozarządowych, które wspierały zarządzających tym miejscem.

Zamknięto go, bo brakowało pieniędzy?

- Zadecydowały względy polityczne. Ponad rok temu grecki rząd zapowiedział, że oczyści wysypy. Decyzja była połączona z dotacją z Unii Europejskiej na wybudowanie obozu na terenach znacznie oddalonych od miast. Otoczonych lasami.

Dla rządu jest to komfortowe, bo uchodźcy nie mieszają się z mieszkańcami i turystami. Z naszej perspektywy, to utrata szansy na jakąkolwiek integrację. Druga sprawa to zagrożenie związane z pożarami, których w Grecji jest coraz więcej.

Kim właściwie są mieszkańcy obozu?

- Najwięcej zawsze było dzieci. Do niedawna stanowiły 50 proc. wszystkich mieszkańców. W tym momencie jesteśmy po kolejnych decyzjach azylowych i dokładne statystyki wyglądają tak, że 32 proc. mieszkańców to dzieci, 20 proc. to kobiety, 48 proc. to mężczyźni.


Przyjeżdżają do Europy szukać pracy?

- Tak, ale trzeba odróżnić te rzeczy. Na pewno gdzieś w Europie są imigranci zarobkowi. W obozach są przeważnie uchodźcy.

Poza wszystkim zupełnie nie rozumiem zdziwienia, że w pierwszej kolejności wysyła się ojców. U nas też to oni przecieraliby szlaki dla reszty rodziny. Przeważnie uchodźcy nie mają pieniędzy, żeby przeprawić się razem. Wysyła się więc jedną osobę, która ma największe zdolności do zarobienia pieniędzy i sprowadzenia w bezpieczne miejsce reszty. Pamiętajmy, że mowa o kulturach, w których kobiety często w ogóle nie pracują.

Z naszej perspektywy to też korzystna sytuacja. Jeśli w podróż wyrusza ojciec wielodzietnej rodziny, który wcześniej pracował, to najprawdopodobniej będzie pierwszą osobą, która zacznie pracę. Kobietę, która nigdy nie prowadziła żadnej aktywności zawodowej, znacznie trudniej nauczyć wszystkiego od podstaw. To przy naszych brakach na rynku pracy powinno być oczywiste.

Jaki jest koszt takiej przeprawy?

- Do sąsiadującego państwa niewielki. W przypadku Afganistanu przeprawa do Pakistanu to koszt około 100 dolarów. Dlatego przeważnie całe rodziny przechodzą do najbliższego, bezpiecznego miejsca. Dalsza podróż przez Iran i Turcję to około 1500 euro. Dla większości z tych ludzi to olbrzymia kwota nawet dla jednej osoby. Nie wspominając o wielodzietnych rodzinach. 

Jaka część mieszkańców obozu to właśnie Afgańczycy?

- Od ponad dwóch lat to Afgańczycy są w obozie dominującą nacją. W tej chwili to 63 proc. wszystkich mieszańców. Bywały momenty, że dochodziło do 75 proc. Początkowo Syryjczycy bardzo szybko przechodzili przez proces azylowy. 

Teraz, gdy konflikt w Afganistanie wybuchł na nowo, wszyscy bardzo przeżywają to, co dzieje się w ich kraju. Było kilka demonstracji. Każdy śledzi sytuację na bieżąco. Nie ustają dyskusje na ten temat. Ludzie próbują kontaktować się z rodzinami. W tym nasi uczniowie, których bliscy zostali w Kabulu. My też widzimy, że to bardzo na nich wpływa. Podczas zajęć, które organizujemy, jest inna energia. Każda przerwa przeznaczana jest na rozmowy, sprawdzenie wiadomości. To jest ogromny strach.

Teoretycznie z końcem miesiąca Afganistan się zamyka. Przewidujecie, że dotrze do was jeszcze więcej osób?

- Jesteśmy o tym przekonani. Nie wiemy tylko, kiedy. Mieszkańcy obozu kalkulują, że około miesiąca trwa przejście przez Turcję i drugi, żeby przedostać się przez Iran. Ten rachunek nie jest jednak taki łatwy. Wspominałam już, że to kosztowna droga. Najprawdopodobniej część ludzi zostanie w sąsiadujących krajach. To zresztą typowe. Większość uchodźców, jeśli ma taką możliwość, zostaje w państwach bliższych im kulturowo.


Jak z twojej perspektywy wygląda to, co dzieje się na polskiej granicy?

- Przyjmuję i rozumiem, że to wynik strategicznej gry Białorusi. Rząd jest w trudnej sytuacji, ale jest w niej też cała Europa. Łukaszenka pokazuje nam, że prawa człowieka w Unii Europejskiej są warte tyle, co w jego kraju.

Informacje, że ludzie są tam już ponad dzień bez jakiegokolwiek jedzenia, a wodę piją ze strumyka, przyjęłam z przerażeniem. Myślę, że Europejczycy będą się kiedyś wstydzić za to zachowanie, bo to ludzie, którzy mają prawo prosić o azyl. Ta sytuacja udowadnia, że Konwencja Genewska została napisana na wypadek, gdyby to ktoś z naszego kręgu kulturowego znalazł się w potrzebie. Nie rozumiem tego podziału w społeczeństwie.

Może to strach przed tym, że jak raz otworzymy granicę, to nie będzie jej jak zamknąć

- Nie podważam tego, że wiele osób będzie chciała przez nasz kraj przejść dalej. To nie zmienia faktu, że deklaracja azylowa powinna być świętością.


Jak w Grecji lokalna społeczność podchodzi do uchodźców?

- Z jednej strony przywykli już do ich obecności. Z drugiej jest duża grupa niechętnych uchodźcom. Zwłaszcza tych, którzy obawiają się o to, jak turyści będą postrzegać wyspę. Ludzie wyobrażają sobie, że gdy będą opalać się na plaży, nagle do brzegu dotrze łajba z uchodźcami. Lądowania odbywają się niezwykle rzadko. Jeśli już to w nocy lub nad ranem. Zawsze w konkretnych miejscach.

Jest też dużo niechęci do organizacji międzynarodowych. Lokalna społeczność uważa, że uchodźcy przybywają tu, ponieważ, my działamy na miejscu. To kompletny absurd, ponieważ Grecja to po prostu najłatwiejszy kierunek i ludzie szukali tu pomocy przed naszym przyjazdem.

Wsparcia było sporo na początku kryzysu. Teraz jest coraz ciężej. Pandemia tylko wzmogła to zmęczenie. Coraz częściej potrzeba świeżej krwi, kolejnych osób gotowych nieść pomoc.