Dzisiejsze święta Bożego Narodzenia, chociaż wystawne, często pozbawione są chrześcijańskiego ducha. Pani Jadwiga opowiada o świętach w czasach II wojny światowej i PRL-u, kiedy półki sklepowe były puste, lecz ławki w kościołach pełne. Opowiada o czasach kontrastujących z tym, z czym mamy do czynienia współcześnie. Co się zmieniło?
- W czasie wojny w domu było nas ośmioro dzieci. 10-letni braciszek zmarł tuż po wojnie w 1948 roku z powodu wylewu - wspomina Jadwiga Rogala. W dniu wybuchu II wojny światowej miała dziewięć lat. Była najstarsza spośród rodzeństwa. - Pamiętam przedświąteczną krzątaninę, która niczym nie różniła się od tej przedwojennej. Sprzątaliśmy domek, a tuż przed wigilią kąpaliśmy się wszyscy razem w jednej wodzie w drewnianej dużej beczce z obręczami. Mama polewała nas kubkiem. Wykąpani i odświętnie ubrani całą rodziną podchodziliśmy do krzyża, który stał w dużym pokoju, by tam zmówić wspólnie pacierz. Nie wszystkie pomieszczenia w domu były wtedy ogrzewane, w dużym pokoju było zimno, więc to nie tam jedliśmy wigilię. Posiłki, kąpiel, wszystko odbywało się w kuchni opalanej drewnem. Dzięki temu, że mieliśmy lasek przy domu, nigdy tego drewna nie brakowało.
Pani Jadwiga wraz z rodziną mieszkała wtedy we wsi Kroszówka w województwie podlaskim.
- Domyślam się, że dzięki ziemi mogliśmy zapewnić sobie lepsze świętowanie, niż miało to miejsce w miastach - mówi, choć tamte święta nie przystawały do tych współczesnych w niczym prócz przywiązania do tradycji.
- Na stole stała świeczka. Choć trwała wojna, obok świeczki nigdy nie brakowało opłatka. Na półmiskach kapusta z grzybami, ugotowany groch, ziemniaki, kisiel z owsem polany makiem i cukrem, jeśli handlarze z miasta przywieźli sacharyny, kasza z makiem, łazanki ze swojej mąki, kompot z suszonych śliwek, o ile w danym roku było, co suszyć - wylicza potrawy wigilijne. - Były śledzie, pod warunkiem, że udało się je rodzicom zdobyć w kooperatywie ruskiej (tak nazywano ówczesny sklep - przyp. red.), czasami stamtąd były też dorsze. Dopiero później, jak przyszli Niemcy, to żadne ryby już się nie trafiały. Ludzie kombinowali już latem, by cokolwiek uzbierać na Wigilię i Święta, ale z roku na rok było tylko gorzej. Ojciec posiał trochę zboża, dosłownie kilka snopów. Mieliliśmy je w ręcznych żarnach, przesiewaliśmy przez sitko i mieliśmy trochę mąki na chleb czy bułki. Robiliśmy też ciastka na święta. Byliśmy nawet wyposażeni w foremki. Gnietliśmy i wałkowaliśmy z mamą ciasto, wycinaliśmy, piekliśmy. Jedynym świątecznym ciastem była wtedy bułka z makiem. Mimo tych starań nigdy nie było dwunastu potraw. Raczej osiem, licząc chleb.
Po skończonym posiłku, wspólnie sprzątali i śpiewali kolędy.
- Aż do pasterki. Pasterka rozpoczynała się o północy, jednak by zdążyć, trzeba było wyjść z domu już o 23. Jeździło się wtedy saniami ciągniętymi przez konie. Samej pasterki w czasie wojny nie pamiętam, bo kiedy był mróz, dzieci zostawały w domu, a do kościoła szli sami rodzice. Zanim wyszli, tata rozdawał wszystkim opłatek. Nie łamaliśmy się, tak jak jest to w zwyczaju teraz, bo i opłatka nie było dużo, ale składaliśmy sobie życzenia. Wtedy przede wszystkim, by doczekać świąt za rok... - odtwarza w pamięci, nie ukrywając żalu. - Tuż przed wyjściem na pasterkę tata surowo nakazywał, by każdy siedział lub spał na swoim miejscu. Dostaliśmy zakaz wychodzenia i szperania po szafkach. Miało to być nasze oczekiwanie na przyjście Pana Jezusa Nowonarodzonego. Tata mówił, że kiedy przyjdzie, być może coś nam przyniesie.
Czekali podobno cierpliwie i grzecznie. W dzisiejszych czasach nie tylko trudno sobie wyobrazić, by dzieci zostały same w domu, ale ciężko też sobie uzmysłowić, by prezent, który wtedy dostały, wzbudził radość.
Obecnie dzieci wręcz zasypywane prezentami często już w kolejnym roku nie pamiętają, co dostały. Prezent z czasów wojny, z dzisiejszej perspektywy niewarty nawet czekania, został zapamiętany przez panią Jadwigę na całe życie.
- Dotąd była pasterka, dopóki nie spalili i zbombardowali kościołów w okolicy - kontynuuje 91-latka. - Drewniany nowy wtedy kościół w Prusce Niemcy spalili. Sąsiedzi zdążyli ocalić z niego jedynie obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, który wisi w odbudowanym kościele po dziś dzień. - Spalony został też kościół w pobliskiej Wólce, a największy w okolicy, murowany kościół w Bargłowie stracił obie wieże i sklepienie. - Pamiętam ogromny huk i przejęcie ludzi, że kolejny kościół został zniszczony. Pamiętam też, jak zniszczone wieże leżały na szosie zamienione w gruz. Wszyscy ludzie z okolicy zjechali się do zrujnowanego kościoła i lamentowali. Miałam wtedy 14 lat. Po wojnie wspólnymi siłami wszystko zostało naprawione, ale wtedy ten widok wzbudzał ogromny żal.
Choinka była nieduża, stała zawsze na czymś, by była widoczna. Naturalna, ustrojona łańcuszkiem ze słomy i skręconego papieru na nitce, a także maleńkimi świeczkami na klipsach. Na czubku gwiazda z tektury oklejona papierem. Gdzieniegdzie inne zawieszki papierowe wykonane przez dzieci.
- Takiej choinki trzeba było pilnować, kiedy już zapaliło się świeczki, by nie doszło do pożaru. Ale nie było to uciążliwe, bo zapalaliśmy je i podziwialiśmy dość krótki czas, by starczyły na dłużej. Zresztą papierowe ozdoby też co roku odkładaliśmy i szanowaliśmy, by się nie zniszczyły, bo była to praca rąk własnych z rzeczy wtedy wyjątkowych. Czasami, jeśli akurat udało się latem takie zebrać, wieszaliśmy na choince maleńkie jabłuszka na nitce.
Dużo więcej pracy kosztowało jednak ustrojenie całej rodziny w odświętne ubrania.
- By mieć spódnice czy koszule, sami na krosnach tkaliśmy materiał. Naprzędliśmy nici, wełny, zrobiliśmy osnowę z lnu, wszystko przygotowaliśmy, zmaglowaliśmy, wygotowaliśmy, wysuszyliśmy. Taki materiał niosło się do krawca. Obrusy też robiliśmy sami. Wszystko bardzo szanowaliśmy. Były też ubrania z dzianiny, bluzki, spódniczki, swetry, udziane przez nas i mamę na drutach. Mama szyła też lalki z resztek, które zostawały.
Takie laleczki nie były jedyną zabawką, którą pamięta z dzieciństwa pani Jadwiga.
- Mieliśmy też gumowe piłeczki. Kredki pojawiły się dopiero po wojnie. Na co dzień bawiliśmy się liśćmi, kolorowymi szkiełkami, kamykami i tym, co wyobraźnia podpowiedziała. Jeśli chodzi o zabawy młodzieżowe, to nastolatki organizowali z okazji świąt i sylwestra tańce. Okna zasłaniali czarnym papierem, tańczyli i grali, ale nie tak hucznie jak teraz, mimo że schodziła się w takie miejsce cała wioska.
- Komuniści nie wtrącali się do naszych świąt. Nadal było dość biednie, wszystko na kartki, ale można było zdobyć to, co na Boże Narodzenie potrzebne: cukier, margarynę, nawet musztardę. Przedświąteczne stanie w kolejce było wtedy nieuniknione, lecz nadal wiele rzeczy mieliśmy swojskich, jak jajka czy mleko. Mąkę można było już kupić. Było już więcej ryb. Zdarzały się nawet karpie, ale i tradycja kapusty, grochu oraz maku pozostała. Na wigilijnym stole już wtedy pojawiało się 12 potraw - opowiada pani Jadwiga, sięgając pamięcią do czasów PRL-u. - Nie pamiętam świąt bez opłatka. Wtedy też był, rozwożony przez organistę. Z tym że nie dostawał on za to pieniędzy. Raczej wiaderko pszenicy, czy właśnie jaja, mleko. Pamiętam, że jak jeździł furmanką, to nazbierał pełen wóz worków z pszenicą.
PRL był nie tylko czasem wymiany dóbr. To wtedy nastała moda na sztuczne choinki i anielski włos.
- Światło było u nas dopiero za Gierka, ale choinka i bez światełek błyszczała, ustrojona w szklane bombki, błyszczące łańcuchy, włos anielski, a na czubku w gwiazdę z Panem Jezusem.
- Na początku PRL-u prezenty świąteczne nie były modne, dbało się raczej o tradycję wielkanocnych tzw. wykupów od chrzestnych, w których były ciastka maszynkowe, cukierki i pisanki. O Mikołaju dopiero zaczynało się u nas mówić, ale z biegiem lat tradycja weszła na stałe. Natomiast starym zwyczajem w pierwszy dzień świąt domy odwiedzali kolędnicy, głównie chłopcy w przystrojonych czapkach i gwiazdą na kiju, którzy dostawali od gospodarzy drobne pieniążki.
PRL, podobnie jak wojna, to czas, kiedy półki sklepowe były puste, lecz ławki w kościołach pełne.
- W święta, podobnie jak w czasie wojny, przed nią i po niej, ludzie ledwo się w kościołach mieścili, mimo że dzieci zazwyczaj zostawały w domu. Ludzie się jednak od tamtego czasu zmienili. W sklepach jest duży wybór, może chcą więcej mieć. A żeby więcej mieć, więcej pracują. Może już nie mają czasu na kościół. Zmieniły się priorytety. Na pewno dużo w nich zmienił strach spowodowany pandemią. Patrząc nawet na naszą teraźniejszą parafię, przed covidem w kościele można było spotkać dużo więcej ludzi niż dziś. Jeszcze w 1991 roku na najważniejsze uroczystości i święta schodzili się dosłownie wszyscy parafianie. Dziś nie widać już w kościele młodzieży. Osób starszych też jest dużo mniej, a rodziny z dziećmi można policzyć na palcach. Z tego choćby względu bardzo miło wspominam czas świąt z czasów II wojny światowej i PRL.
"Kiedyś to były Święta, skromne nieco w prezentach, lecz bogate tak w radość i wiarę.
Para zwykłych trzewików, garść babcinych pierników tak cieszyły jak drogi podarek.
Dziś choinki z plastiku, dziś prezentów bez liku. O Jezusie już nikt nie pamięta.
W tym ogólnym pośpiechu, w tej gonitwie wśród sklepów, zapomnieliśmy czyje to Święta...", śpiewa Gang Marcela.
Wystarczyło jedno pokolenie, by czymś naturalnym stało się świętowanie Bożego Narodzenia w oderwaniu od Kościoła. Dla wielu ludzi przeistoczyło się ono w zimowe święta, ot takie na poprawę nastroju w te ciemne, zimne dni - dekoracje, światełka, prezenty i od razu robi się radośniej. Chyba jednak nie do końca to działa, bo coraz częściej słyszy się "nie czuję magii Świąt", "nie czuję ducha Świąt".
Przez 30 lat naprawdę dużo zmieniło się w tym temacie. Nie ma już adwentu z roratami, ale jest kalendarz adwentowy, który odlicza raptem 24 dni do Wigilii (na adwent w znaczeniu chrześcijańskim składają się cztery niedziele). Z witryn sklepowych znikają szopki betlejemskie, a ich miejsce zajmują bajkowe pozytywki z karuzelą i klimatyczne kule śnieżne przedstawiające zimowe scenki. Wigilia jest wykwintną, elegancką kolacją, a nie spotkaniem opłatkowym przed pasterką. Zresztą opłatka może nie być, bo to mikołaj jest najważniejszy. Ale też już nie ten święty biskup, który zniknął z naszej świadomości. Zamiast niego pojawił się przerośnięty krasnal w czerwonej czapce.
Wszędobylska reklama przekonuje, że świętować to znaczy jak najwięcej kupować. Prezenty i choinka "robią" dzisiejsze święta. Przed Gwiazdką tradycyjnie - nerwówka, bo nie ma jak staropolskie "postaw się a zastaw się". Co roku nowa sukienka, bo trzeba zrobić zdjęcie na Instagrama. Święta to też, a może przede wszystkim, wolny od pracy czas spędzany z rodziną i zabawa z dziećmi ich nowymi zabawkami. To też święta bez kościoła. Ale nie ma nudy. Telewizja serwuje wspaniałe osiągnięcia kinematografii współczesnej jak chociażby "Kevin sam w domu" - film, który nieoficjalnie wpisał się na listę bożonarodzeniowych tradycji. A po wszystkim, z pełnymi brzuchami mówimy "Święta, święta i po świętach". I jak się okazuje, zdecydowanej większości z nas to wystarcza.
Według danych Centrum Badania Opinii Społecznych niezmiennie od jedenastu lat dla ponad połowy dorosłych Polaków Boże Narodzenie to przede wszystkim święta rodzinne. Jedynie jedna czwarta ankietowanych podkreśla ich wymiar religijny, a co szósty badany święta Bożego Narodzenia postrzega przede wszystkim jako podtrzymywanie tradycji chrześcijańskiej. "Nadal w dominującej części polskich domów zachowywana jest większość tradycyjnych zwyczajów świątecznych. Można jednak zaobserwować, że te ściśle religijne, zwłaszcza takie jak uczestniczenie w pasterce czy przystępowanie do spowiedzi, tracą na znaczeniu" - podaje CBOS.
Nie oznacza to jednak, że nie istnieją już wierzący, dla których nadal rekolekcje i spowiedź są ważniejsze niż porządki czy dekoracje. I choć również sprzątają, dekorują, przygotowują odświętne ubrania, potrawy, prezenty, nie to ożywia ich święta. Dla nich inflacja przestaje być czymś, co świętom zagraża. Ciężarówka Coca-Coli, kiermasze świąteczne, stają się przyjemną otoczką, ale w centrum pozostaje Solenizant - Jezus, który ma przyjść na świat mimo obojętności ludzi i to w ubogiej stajence. Ewangelia czytana przed kolacją, wspólne kolędowanie, opłatek, stół pachnący siankiem włożonym pod obrus stwarzają wyjątkową atmosferę przypominającą wydarzenie sprzed ponad dwóch tysięcy lat. A dziadki do orzechów, bajkowe wróżki i skrzaty wiszące na choince obok aniołków? To wyłącznie znaki naszych czasów, mody na "bajkowe święta", których współczesne chrześcijańskie rodziny posiadające dzieci nie muszą i nie chcą sobie odmawiać.
Angielskie "Christmas", używane również w produktach świątecznych przeznaczonych na rynek polski, coraz częściej wypiera słowo "Xmas". W świadomości większości litera X zastępująca "Christ" wynika z komercjalizacji i zeświecczenia Bożego Narodzenia. Wbrew temu wyobrażeniu skrót pierwotnie (już w XVI wieku!) był religijnym akronimem używanym w tabelach i wykresach kościelnych. Pierwszą literą słowa Chrystus w języku greckim jest właśnie litera X, która symbolizować miała również chrystusowy krzyż. Jednak społeczeństwo nie zdaje sobie sprawy z etymologii słowa, a X kojarzy się głównie z niewiadomą. To wpisuje się we współczesny trend zeświecczonych "Świąt zimowych", pełnych postaci z bajek i magii, w których niewiadomą staje się to, co się tak naprawdę świętuje.
Natomiast w listopadzie tego roku popularność zyskała propozycja 30-stronicowego przewodnika Komisji Europejskiej na temat używania języka przyjaznego i neutralnego, np. pod względem płci, który przedstawiła komisarz ds. równości Helena Dalli. Kontrowersyjna część dokumentu dotyczyła koncepcji, że skoro nie wszyscy obchodzą święta chrześcijańskie, zaleca się unikania wyrażenia "Boże Narodzenie" i zastąpienie go sformułowaniem "święta". Wytyczne te miały być częścią planu wprowadzenia "Unii Równości", jednak ściągnęły falę krytyki ze strony osobistości unijnych, Watykanu czy polityków prawicy. W efekcie Dalli wycofała się z pomysłu.
- W historii wiele dyktatur usiłowało zrobić to samo. (...) Jest to pewna moda, laicyzm rozpuszczony w wodzie destylowanej. Ale to się nie sprawdziło - skomentował papież Franciszek. - Unia musi respektować specyfikę każdego kraju, inaczej grożą jej podziały i upadek - dodał.
Dwa tysiąclecia temu nie było miejsca dla Józefa i rodzącej Maryi. Dzisiaj także, choć na nowe sposoby i coraz powszechniej, odmawia się im miejsca.