Reklama

Z kabaretu do eteru? Owszem, ale i z sali sądowej, Izby Skarbowej, gazowni, a nawet rzeźni - artyści tworzący "Wesołą Lwowską falę" trafili przed mikrofon przeróżnymi drogami. Wszystkie splotły się jednak dzięki Wiktorowi Budzyńskiemu, z wykształcenia prawnikowi, ale wolącemu estradę od sali sądowej. Jeszcze podczas studiów na lwowskim Uniwersytecie Jana Kazimierza zorganizował on teatrzyk satyryczny "Nasze oczko" i choć po uzyskaniu dyplomu (1929) na jakiś czas schował teksty swoich wierszy, piosenek i skeczy do szuflady, wciąż ciągnęło go do świata kultury. Na tyle, że gdy w 1931 roku otrzymał propozycję kierowania redakcją słowno-muzyczną Radia Lwów, nie wahał się długo. Szybko przystąpił do pracy, a nie każdemu mogło się to podobać - Budzyński postanowił bowiem ograniczyć "warszawskość" kresowej rozgłośni.

Precz z Warszawą, niech żyje Lwów

Jej dotychczasowy program był zdominowany przez stołeczne audycje - co prawda władze Polskiego Radia chętnie stawiały na lokalne oddziały (taki powstał też w Wilnie), ale już mniej entuzjastycznie widziały ich szerszą autonomię. Nowy lwowski kierownik nie zamierzał się z tym godzić - "Kasujemy cały program niedzielny warszawski, nie bierzemy niczego ani z Warszawy ani z żadnej innej stacji, tylko sami - słyszycie? - sami wypełniamy całą niedzielę programu radiowego. Czym? Humorem, wesołą piosenką, dowcipem, satyrą, lekką muzyką". Teraz należało skompletować zespół - tu Budzyński odwołał się do znajomości z “Naszego oczka" i innych, zaprzyjaźnionych aktorów. Część z nich występowała wówczas na scenie, część od dawna miała ze sztuką na pieńku.

Reklama

Jeszcze inni w ogóle nie mieli dotąd do czynienia z publicznymi występami, nie mieli za to tremy w studiu radiowym. W związku z tym, wśród przyszłych twórców "Wesołej Lwowskiej Fali" znaleźli się m.in. prawnicy - Włada Majewska, Wilhelm Korabiowski,  Czesław Halski i Henryk Vogelfänger (radca prawny w gazowni miejskiej), niespełniony inżynier (ale z zacięciem aktorskim, epizod u Leona Schillera) - Kazimierz Wajda, pracownik Izby Skarbowej - Mieczysław Monderer i niedoszły lekarz - Adolf Fleischer. Ich debiut w eterze nastąpił 23 (26) października 1932 roku - wówczas premierę miał program “Wesoła Lwowska Niedziela". Miks słuchowisk, skeczów i piosenek okazał się sukcesem, ale dopiero skrócony (z 8 godzin do 30 minut), częstszy (zamiast jednej emisji w miesiącu, emisje co tydzień), nadawany w skali ogólnopolskiej i pod nowym szyldem (“Wesoła Lwowska Fala") stał się radiowym fenomenem.

Kilkumilionowa fala słuchaczy

Co niedzielę o 21:00 Polska miała się zatrzymywać: ludzie w kawiarniach i restauracjach przerywali posiłek, namiętni brydżyści odkładali karty na bok, zakochani odrywali się od siebie, a dzieci odmawiały snu. "O tej porze wszystkie ówczesne superheterodyny, wszystkie philipsy i telefunkeny, i wszystkie grające jeszcze tu i ówdzie za pomocą akumulatorów i anodówek Dalmon aparaty radiowe nastawione były na falę średnią o długości 385,1 metra, którą arendowało w eterze Polskie Radio Lwów" - wspominał na łamach "Przekroju" pisarz i radiowiec Jerzy Janicki. Biuro Studiów Polskiego Radia przeprowadziło nawet badania, z których wynikało, że audycja Budzyńskiego i spółki gromadziła przed odbiornikami 5-6 000 000 słuchaczy - ponad 20% polskiego społeczeństwa!

To szacunkowe dane, zapewne przesadzone, ale nawet jeśli “Wesołej lwowskiej fali" słuchały, dajmy na to, 2-3 miliony osób, to i tak mamy do czynienia z wyjątkowym zjawiskiem. Zresztą, najlepiej o popularności “WLF" świadczą tysiące listów nadsyłanych przez sympatyków do lwowskiej redakcji. W jednym z nich pewna pani Zenobia pisała na przykład, że musiała wraz z gośćmi przerwać seans spirytystyczny, gdy z radia popłynęły głosy Szczepcia i Tońcia - postaci lwowskich batiarów (uliczników), odtwarzanych przez Kazimierza Wajdę i Henryka Vogelfängera. Nie żałowała jednak - wprawdzie zebrani przywoływali ducha samego Adama Mickiewicza, ale, jak stwierdziła, wieszcz mógł poczekać, a z audycji nie mogli uronić ani słowa.

Z kolei, gdy Vogelfänger jako Tońcio skarżył się w jednym z programów, że nadchodzi zima, a on nie ma ciepłych ubrań, radiosłuchacze błyskawicznie ruszyli z pomocą. W ciągu kilku tygodni do rozgłośni trafiło kilkaset paczków ze swetrami, rękawicami, szalikami czy bielizną. Z czego wynikał ten fenomen? Wydaje się, że mieszkańcy II RP - kraju targanego przecież szeregiem konfliktów społecznych i narodowościowych - mogli odnaleźć w audycji namiastkę innej rzeczywistości, swoistej "Lwowskiej Arkadii". Autorzy "WLF" z pełnym przekonaniem budowali bowiem mit Lwowa jako jedynego takiego miejsca na Ziemi, wielkokulturowego, ale zarazem tworzącego wspólnotę. Miasta pełnego przyjaznych i pomocnych ludzi, którzy nawet przekomarzają się z życzliwością, gdzie "I bogacz i dziad są za pan brat i każdy ma uśmiech na twarzy".

Dwóch takich, co mówili bałakiem

Wśród bohaterów "Wesołej Lwowskiej Fali" wiedli prym wspomniani już batiarzy - Szczepcio (Szczepan) Migacz i Tońcio (Antoni) Tytyłyta. W wykonaniu Wajdy i Vogelfängera to już nie podejrzani włóczędzy, snujący się całymi dniami bez celu, ale lwowiacy pełną gębą i muzykanci z sercem na dłoni. Choć różniący się i fizycznie i charakterologicznie (Szczepcio - wysoki, przebojowy i przemądrzały, Tońcio-niższy, nieco wycofany, łatwowierny), stanowili nierozłączny duet, popularyzujący od Bałtyku po Dniestr lokalną gwarę - bałak. Nosowe wypowiadanie się i śpiewne przedłużanie samogłosek to charakterystyczne cechy tej mowy, w której połowa słów pochodziła z szeregu innych języków: niemieckiego, ukraińskiego, jidysz, a nawet z żargonu ludzi półświatka.

Bałakiem posługiwali się przede wszystkim ludzie z niższych warstw społecznych, a wyższe sfery traktowały go z rezerwą, jeśli nie otwartą niechęcią. W tym gronie był co najmniej jeden wyjątek, ale za to jaki! - pięciokrotny premier, Kazimierz Bartel był lwowianinem i nie tylko umiał, ale wręcz uwielbiał "bałakować".  Do tego stopnia, że doczekał się przydomka "Ekscelencja Batiaru", a próbkę jego gwarowych umiejętności możemy odnaleźć w jednym z listów do Jędrzeja (pierwszego premiera II RP) i Zofii Moraczewskich. "Pani Prymirowej rence całui dwa razy i Wam Pani Prymierze gemby ściskam i także takową całuję" - tak pisał do nich Bartel. Dzięki "WLF" o bałaku usłyszała natomiast cała Polska, a sam język przestał być kojarzony wyłącznie z dołami społecznymi.

Dodajmy, że Szczepcio i Tońcio "bałakowali" do woli, ale nie tylko oni byli ulubieńcami słuchaczy. Na falach radia gościła cała galeria lwowiaków, którzy reprezentowali określone środowiska, a zarazem pozostawali nietuzinkowymi postaciami. By ograniczyć się do kilku: Aprikosenkranc (Mieczysław Monderer) i Untenbaum (Adolf Fleischer) - żydowscy kupcy, niemal zawsze tonący w długach, ale zachowujący pogodę ducha, a przy tym domorośli filozofowie, Radca Strońć (Wilhelm Korabiowski) - woźny w magistracie, obiecujący synkowi Marcelkowi, że za bycie grzecznym "tatu ci weźmie zy sobu pod cukierni Zaleskiego [...], aby ta sy móg zubaczyć, jak ludzi lody jedzu" itd. Artyści szybko zdali sobie sprawę, że trzeba kuć żelazo, póki gorące i równolegle do audycji w radiu zaczęli występować na żywo przed publicznością. Do 1939 roku odbyło się około 200 takich przedstawień, m.in. w Wilnie, Krakowie, Warszawie, Toruniu i Gdańsku. Największe gwiazdy "WLF" - Wajda i Vogelfänger - pojawiły się nawet na dużym ekranie (filmy "Będzie lepiej" 1936, "Włóczęgi" i “Serce batiara" 1939).

"WLF" kontra sanacja

Jeśli humor to ciepły, jeśli satyra to delikatna - takie zasady przyświecały twórcom "Wesołej Lwowskiej Fali". W ten sposób radiowa ekipa nie tylko zaskarbiała sobie sympatię odbiorców, ale i pozostawała na marginesie zainteresowania rządzącej sanacji. Przynajmniej do czasu - owszem, w programie często nawiązywano do polityki, zarówno dalszej, jak i bliższej czasowo, ale te aluzje czy żarty miały naprawdę lekki charakter. Dla przykładu fragment jednej z audycji: wypowiedź Szczepcia o królu Janie Sobieskim i księciu Józefie Poniatowskim - “Ta co tam ładnego? [o pomniku księcia przed dzisiejszym Pałacem Prezydenckim] Ta koń stoi spokojnie, jakby już, już do stajni miał iść, a księciu czapkę zgubił i jeden but na nodze tylko ma! Ty się popatrz na naszego króla Sobieskiego [lwowski pomnik Jana Sobieskiego, po II wojnie światowej przeniesiony do Gdańska]. Koń dęba stanął, aż mu żyły napęcznieli, a król czapkę na głowie ma i buławę w ręku trzyma".

W trakcie tego samego odcinka Szczepcio i Tońcio dyskutowali też o prezydencie Ignacym Mościckim: "- Aaaa, pamiętasz, jak wybrano pana prezydenta Mościckiego, to taki nie został we Lwowie, prawda, ta wziął i pojechał do Warszawy. (Tońcio) - Ta, ty durnowaty Tońku [...]. Ta on pojechał nie dlatego, co by mu się Warszawa podobała, ali dlatego, że miałby serdecznie daleko codziennie hulać do biura na ósmą rano (Szczepcio)". Jak widać, dialog niespecjalnie dokuczliwy, ale gdy w połowie lat 30. ofiarą żartu padł premier Marian Zyndram-Kościałkowski (rozmowa Aprikosenkranca i Untenbauma o wykopaniu w Biskupinie rycerza Zyndrama), zaczęły się kłopoty. Od Ministerstwa Poczt i Telegrafów do władz Polskiego Radia popłynął bowiem jasny przekaz: “dość samowoli lwowskich wesołków". Efekt? Przed każdą emisją lwowianie musieli wysyłać do Warszawy scenariusz audycji, a tam w ruch szedł cenzorski ołówek. Wracał do nich poszatkowany tekst, pozbawiony wszelkich odwołań do współczesności, z okrojonymi piosenkami itp.

Mimo to "Wesoła Lwowska Fala" współżyła jakoś z cenzurą aż do sprawy tzw. "krowy holenderskiej". Chodzi o wywiad, który Wiktor Budzyński przeprowadził z "holenderką" przy okazji któregoś z programów - w tę rolę wcielił się Józef Wieszczek, naśladujący w “WLF" głosy zwierząt. Muczał wyśmienicie, ale pech chciał, że w tym samym czasie w Polsce przebywała holenderskie małżeństwo z najwyższych sfer: następczyni tronu, księżniczka Julianna i jej mąż, książę Bernard. W willi "Patria" Jana Kiepury w Krynicy spędzili miesiąc miodowy i choć wywieźli stamtąd wspaniałe wspomnienia (według niektórych źródeł księżniczka zaszła nad Wisłą w ciążę), wybuchł dyplomatyczny skandal. Niestety, ambasada holenderska uznała wywiad z krową za obrazę wobec książęcej pary i złożyła oficjalny protest.

Tym samym dla sanacji miarka się przebrała: za aferę zapłacił stanowiskiem dyrektor Radia Lwów, Juliusz Petry. Mało tego, ktoś w Warszawie dopatrzył się jeszcze, że wbrew cenzurze zespół "Wesołej Lwowskiej Fali" puścił na antenie teksty uderzające w premiera Zyndrama (piosenka o "Koszałkach-Kościałkach-Opałkach") i marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego (dowcip o "Rydzykach z rusztu na kolację"). W efekcie audycja została zawieszona i choć po protestach słuchaczy i dziennikarzy (prasa grzmiała: "Lwowska fala w kajdanach", "Na rozkaz Warszawy WLF znika z anteny" itd.) została przywrócona, jej los był przesądzony. Nadawano ją nieregularnie, a w 1937 roku Budzyński wygłosił przed mikrofonem "dobrowolny" komunikat, że “z pełnym przekonaniem rozstajemy się z "Wesołą Lwowską Falą". Wprawdzie w 1938 roku lwowianie wystartowali w miejsce “WLF" z nowym programem, “Tajoj", ale był on cieniem dawnych popisów "lwowskich wesołków". Rok później rozpoczęła się zaś II wojna światowa i naszych bohaterów czekał nowy etap kariery - występy na emigracji u boku polskiej armii jako "Polowa Czołówka Teatralna nr 1 “Lwowska fala"...