Reklama

Pierwszy wstrząs tegorocznej prezydenckiej kampanii wyborczej w jądrze Partii Demokratycznej przyszedł z najbardziej (nie)oczywistego kierunku - familii Kennedych. Klan od dekad mający przemożny wpływ na losy Stanów Zjednoczonych, tym razem dokonał wolty. A w zasadzie najgłośniejszy i najbardziej donośny jej członek.

Robert F. Kennedy Jr. - syn zastrzelonego Booby’ego walczącego o Biały Dom, bratanek zastrzelonego prezydenta Jacka (Johna F. Kennedy’ego) - złamał rodzinną męską klątwę i przede wszystkim postanowił przeżyć, osiągając wiek emerytalny. Dopiero wtedy "druga młodość" uderzyła ze zdwojoną siłą.

Reklama

RFK Jr. zdecydował całkowicie odciąć się od dotychczasowej linii politycznej i wystartować jako kandydat niezależny - w silnie spolaryzowanej oraz podzielonej niemalże równo na pół politycznie Ameryce.

Zazwyczaj taki ruch nie daje żadnych szans na zwycięstwo i przejęcie Białego Domu. Tym razem magnetyzm nazwiska oraz tematy poruszane przez Kennedy’ego już na starcie dawały obiecujący, kilkuprocentowy rezultat w skali kraju, a w stanach wahających się nawet kilkunastoprocentowy. I poważnie zagrażało kampanii reelekcyjnej Joe Bidena (44. prezydent USA finalnie wycofał się z wyścigu, nominantką Partii Demokratycznej jest Kamala Harris - red.).

"Pycha i arogancja" kandydata niezależnego

Już samo kandydowanie na najwyższy urząd w USA wiązało się - jak sam zainteresowany określił w "New Yorkerze" - z "niebezpieczeństwem pychy i arogancji". Wcześniejsze skandale bratanka JFK zazwyczaj uchodziły mu płazem (uzależnienie od narkotyków, wielokrotne romanse, zdrady), nawet te sprzed ponad dekady, gdy w czasie rozprawy rozwodowej przekonywał sąd, iż robak pasożytniczy zjadł kawałek jego mózgu, po czym zdechł.

- Nawet jakby mózg wyżarłoby mi pięć takich robaków, to byłbym lepszym prezydentem niż Biden czy Trump - pysznił się publicznie.

Temat odzwierzęcy wypłynął także w wywiadzie  dla "New Yorkera", gdzie Robert F. Kennedy Jr. pochwalił się... podrzuceniem truchła niedźwiedzia w Central Parku. Polityk ujawnił, że na ciało zwierzaka natknął się w czasie polowania i postanowił zapakować do bagażnika swoje "trofeum", chcąc później je oskórować a mięso "schować do lodówki".

Problemem był napięty grafik - RFK Jr. na wieczorną kolację nie chciał jechać z "nowym towarzyszem", dlatego miał je porzucić w centrum gigantycznego parku metropolii, wcześniej pozorując potrącenie niedźwiedzia przez rowerzystę. "New Yorker" przyznał, że nie był w stanie potwierdzić śmiałych twierdzeń, jednak interlokutor w tej samej rozmowie był wyraźnie rozbawiony swoją "story of his life".

Junior - przez lata uważany za dziwaka - niebezpieczną pozę przybrał dopiero w czasie pandemii, gdy kolportował teorie spiskowe. Największe media społecznościowe zawiesiły jego prywatne konta, a także te związane z antyszczepionkową organizacją Children’s Health Defense za rozpowszechnianie dezinformacji.

"Junior zawsze chciał zrobić coś wow". Ostatni wyczyn zawstydził wszystkich

Oprócz tego RFK Jr. sprzeciwiał się amerykańskiej pomocy wojskowej dla Kijowa, zamierzał także "zamknąć" południową granicę z Meksykiem. Dzięki śmiałym wypowiedziom Junior znalazł się na celowniku Kremla tak bardzo, że część członków jego sztabu wyborczego miało być ostrzeganych przez FBI, że rosyjski rząd próbuje zwerbować go jako agenta wywiadu.

Nie dziwi zatem wypowiedź jego kuzyna, który przekonywał swego czasu, że: - Robert chciał zrobić coś, co sprawia, żemówisz: "O, wow!". Tym razem najnowsza odsłona skandalu naprawdę podbiła czołówki mediów zza oceanu i w połowie skutecznie wyeliminowała go z wyścigu.  

A wszystko to za sprawą ponad dwukrotnie młodszej reporterki "New York Magazine". 31-letnia Olivia Nuzzi przeprowadziła dogłębny wywiad na trasie kampanii RFK Jr. w Kalifornii. Oboje oddaleni od swojego miasta prawie 3 tys. mil szybko stali się sobie bliscy.

Na tyle bliscy, że wzajemna fascynacja u młodej dziennikarki przerodziła się w obsesję. Kobieta wielokrotnie nagabywała go "nieodpowiednimi treściami" i to do tego stopnia, że 70-latek miał być zmuszony do zablokowania jej numeru. Brukowiec "New York Post" - należący do klanu Murdochów - wprost pisało o sextingu, którego skala przerosła nawet takiego seksmaniaka, jakim jest RFK Jr.

- To nie miało nic wspólnego z romansem, on po prostu został zalany falą pornografii - przekonywał media Gavin de Becker, ekspert ds. bezpieczeństwa zatrudniony przez bratanka prezydenta USA.

Pikanterii dodaje fakt, że Nuzzi w czasie płomiennego romansu była zaręczona z kolegą po fachu, który ewidentnie poczuł pismo nosem. Ryan Lizza błyskawicznie zakończył związek i tak samo szybko podzielił się z prasą gorącymi szczegółami.

Z ujawnionych materiałów opinia publiczna dowiedziała się, że RFK Jr. zamierzał przejąć pełną kontrolę na 31-letnią Olivią do tego stopnia, że planował ją "zapłodnić", czemu Nuzzi stanowczo zaprzeczyła, zarzucając narzeczonemu prowadzenie kampanii oszczerstw. Według niej to były partner miał rzekomo stać za serią "nieodpowiednich treści", sączących się z komórki reporterki.

Sprawa finalnie musiał zająć się sąd, a dawny narzeczony otrzymał zakaz zbliżania się do reporterki politycznej. Tak samo ona dostała zakaz zbliżania się do swojej redakcji, która zwolniła ją z obowiązków pracowniczych.

Dwie doby po ujawnieniu przez media płomiennego romansu Robert F. Kennedy Jr. ogłosił zawieszenie swojej kampanii wyborczej. I znów wywołał szok w USA dodając, że popiera - pierwszy raz w historii swojej familii - kandydata Partii Republikańskiej.

Podczas przemówienia Kennedy tłumaczył swój ruch zmianami, do których doszło w Partii Demokratycznej. Według niego formacja "stała się partią wojny, cenzury i wielkich korporacji", a także"starając się uratować demokrację, rozłożyła ją".

Swoje poparcie dla Trumpa uzasadnił natomiast sprawami "wolności słowa, wojny w Ukrainie i wojny przeciwko amerykańskim dzieciom". Zapomniał jednak dodać, że kilka tygodni wcześniej był gotowy wygłosić peany pod adresem demokratów, licząc na miejsce w ewentualnej administracji Kamali Harris. Demokraci zaserwowali mu jednak czarną polewkę.

Pycha a’la "Wilk z Wall Street": Nigdzie się nie wybieram

Ciemne chmury zebrały się także w nowojorskim ratuszu. Po raz pierwszy w 150-letniej historii miasta burmistrz został postawiony w stan oskarżenia, co na kilkanaście dni przed wyborami prezydenckimi może być jednym z najpoważniejszych ciosów w kampanii Partii Demokratycznej. Sprawa - nawet jak na obecne standardy za oceanem - miała filmowy przebieg.

Na początku września agenci FBI dokonali nalotu na szereg mieszkań głównych doradców burmistrza - skonfiskowano telefony oraz inne urządzenia elektroniczne. Sam Adams - jak ujawniło "Politico" - już rok wcześniej był na celowniku służb. Limuzynę z burmistrzem na pokładzie zatrzymano w biały dzień, ochroniarzom polityka nakazano przejść na bok, a jemu samemu niemalże wyrwano telefon z ręki. W późniejszym dochodzeniu zabezpieczono także laptopa oraz iPada demokraty.

Dopiero niedawno Nowojorczycy poznali kulisy - jak dowodzi prokuratura - nielegalnego procederu. Eric Adams jest podejrzewany o przyjmowanie "korzyści majątkowych", co tabloidy wdzięcznie określają mianem łapówkarstwa. Smaczku dodaje fakt, że środki miały płynąć znad Bosforu. Adams - będąc jeszcze brooklyńskim radnym - miał być hojnie wspierany przez Recepa Tayyipa Erdogana. Relacja była tak zażyła, że przetrwała do "ratuszowego" awansu.

Nielegalne donacje płynęły szerokim strumieniem nie tylko na kampanię emerytowanego policjanta (co jest zakazane amerykańskim prawem), ale także na prywatne konto. Adams wielokrotnie miał korzystać z należących do tureckiego rządu linii lotniczych, zwiedzając na ich koszt cały świat - od Turcji przez Francję, aż po Sri Lankę, Indie i Chiny. Oprócz darmowych przelotów polityk był goszczony w podwyższonej klasie VIP.

"Zagraniczna pomoc" Ankary nie była jednostronna. Eric Adams, wykorzystując swoje umocowanie we władzach, miał załatwić tureckiemu konsulatowi w Nowym Jorku wymaganych zaświadczeń przeciwpożarowych dla stawianego przez placówkę nowego centrum polityczno-gospodarczego na Manhattanie.

Brzmi to może mało sensacyjnie, ale w takim mieście jak Nowy Jork wyjątkowo rezonuje. To właśnie strażacy byli na pierwszej linii (ang. first responders), niosąc pomoc po atakach terrorystycznych 11 września, często ginąć w ruinach World Trade Center, a także bezpośrednio po nich. Wymaganie od nich złamania procedur - w dodatku przez byłego policjanta - wywołało furię. 

Afera wymiotła kluczowych współpracowników burmistrza - z ratusza odszedł kanclerz ds. edukacji, miejski komisarz ds. polityki zdrowotnej oraz główny radca prawny. Tuż przed wybuchem skandalu ze stołka zrezygnował komisarz nowojorskiej policji.

"Nie wyobrażam sobie, jak burmistrz Adams może dalej rządzić miastem Nowy Jork (...). Dla dobra miasta powinien odejść" - stwierdziła w mediach społecznościowych Alexandra Ocasio-Cortez.  Niezwykle popularna lewicowa kongresmenka demokratów zwróciła uwagę, "lawina rezygnacji" może może uniemożliwić właściwe zarządzanie metropolią.

Emerytowany policjant, jeden z niewielu czarnoskórych polityków osiągających szczyty władzy w Nowym Jorku, a także cukrzyk przekonujący o skuteczności wegańskiej diety, na razie zapewnia o swojej niewinności. I w stylu Scorseese’owskiej narracji "Wilka z Wall Street" krzyczy w nagraniu udostępnionym w sieci, że "nigdzie się nie wybiera".

Jeśli Eric Adams faktycznie zostanie skutecznie skazany, grozić mu będzie nawet 45 lat więzienia. A miasto ponownie może trafić w ręce "czerwonego słonia" (zwierzę jest symbolem Partii Republikańskiej).

Trump walczy ze sobą, grzechem głównym i historią

Nadarzającej się okazji nie przepuścił Donald Trump - z urodzenia i wyboru Nowojorczyk. Miliarder z własnym wieżowcem przy prestiżowej 5. Alei chce znów zmienić adres zamieszkania na Pennsylvania Avenue 1600 - w Waszyngtonie. Wcześniej musi zaskarbić sobie poparcie co najmniej 270 elektorów w całym kraju, w tym 28 w swoim rodzimym stanie, a o to nie będzie łatwo.

Republikanie po raz ostatni dokonali tego w latach 80., gdy reaganowską fala nowoczesnego konserwatyzmu zawładnęła sercami i umysłami Amerykanów. Aktor wygrał w zaledwie jednym z miejskich okręgów (Staten Island), jednak to właśnie mieszkańcy suburbiów oraz wiejskich terenów dali mu gigantyczną przewagę, która zmiotła z planszy głosy Nowojorczyków, a niebieska ściana pękła na rzecz Partii Republikańskiej.

Tym razem stawka jest wysoka, jak nigdy a pyszniący się niemalże natrętnie Trump, oprócz jednego z grzechów głównych, będzie musiał się zmierzyć przede wszystkim z samym sobą. I historią.

Łącznie pięciu prezydentów USA urodziło się w Nowym Jorku, wśród nich znaleźli się: Martin Van Buren, Millard Fillmore, Theodore Roosevelt, Franklin D. Roosevelt oraz Donald Trump. Właśnie tych pięciu polityków kandydowało na prezydenta w jedenastu różnych wyborach i wygrało w swoim rodzinnym stanie w sześciu elekcjach, zaś Donald Trump jest jedynym Nowojorczykiem, który wygrał wybory bez zwycięstwa w swoim rodzinnym stanie.

Na falę konserwatyzmu w stylu reaganowskim czy daleko idącej zachowawczości w jego przypadku nie ma mowy - o czym dobitnie uświadamia turystom Trump Tower. Złota fasada budynku, gigantyczny napis oraz olbrzymi złoty zegar przy wejściu jest zaledwie przedsmakiem tego, co można ujrzeć w jego prywatnym apartamencie przy Piątej Alei.

Równie obszernie "zapakowany" jest także materiał dowody w wielu sprawach, które toczą się przeciwko Trumpowi - zarówno z powództwa miejskiego, stanowego, jak i federalnego. Pozwy dotyczą spraw gospodarczych, filantropijnych - oraz - jak można się spodziewać  wśród amerykańskiego establishmentu- obyczajowych.

Republikanin zapewnia, że wszystkie sprawy to "polowanie na czarownice" prowadzone przez "lewackich sędziów" sponsorowanych przez jego przeciwników. Mówi o tym na wiecach, mówi to na spotkaniach z darczyńcami, grzmi w mediach społecznościowych. Za oceanem słychać, że pycha znów opanowała kampanię Donalda Trumpa, choć krótko po zamachu na swoje życie zapowiedział zmianę i złagodzenie tonu swojego przekazu.

Jerzy Pilch w "Mieście utrapienia" przekonywał, że "jednym z ostatnich piekielnych kręgów jest krąg pychy nie do zniesienia". Być może dlatego przyszłość USA - przynajmniej wyborcza - rozstrzygnie się w zupełnie innym miejscu. Choć - jak śpiewał o Nowym Jorku Frank Sinatra - "if I can make it there I make it anywhere".   (ang. jeśli tu mi się uda, to uda mi się wszędzie). Otwartym zostaje pytanie, czy będzie to "make America great again" ("uczynić Amerykę wielką" - hasło wyborcze Donalda Trumpa).