Reklama

Najpierw był Srebrny Lew na festiwalu filmowym w Wenecji za najlepszą reżyserię, a potem nagrodami dla "Psich pazurów" Jane Campion sypnęło ze wszystkich stron. Trzy Złote Globy, w tym dla najlepszego dramatu i za reżyserię, BAFTA - również w obu kategoriach, Nagroda Gildii Reżyserów, Critic Choice i mnóstwo innych prestiżowych wyróżnień. W sumie film otrzymał zasłużenie ponad 60 nagród na najważniejszych imprezach filmowych na świecie.

"Psie pazury" to pierwszy od 12 lat film twórczyni niezapomnianego "Fortepianu", i pierwszy, w którym protagonistami są mężczyźni. Campion znamy przecież jako reżyserkę wnikliwych opowieści o nietuzinkowych kobietach. Równie nietuzinkowych, jak ona sama, wedle znanego krytyka Davida Thomsona, jak nikt inny we współczesnym kinie pokazująca w swoich filmach "wszystko, co niewypowiedziane i niewidzialne".

Reklama

Trudno o trafniejszą diagnozę twórczości Jane Campion, u której, by posłużyć się tytułem filmu innej reżyserki, Sofii Coppoli, najważniejsze sprawy między ludźmi dzieją się w sferze niedopowiedzeń, sytuacji niemożliwych do nazwania i zdefiniowania. Gdzieś "Między słowami".

Antywestern, czyli koniec czarno-białego świata

Akcja "Psich pazurów" rozgrywa się dokładnie 100 lat temu, w latach dwudziestych minionego wieku, a Campion wykorzystuje tu atrakcyjną formułę antywesternu. (Lub jak kto woli westernu rewizjonistycznego, podważającego nurt w klasycznym westernie, podający w wątpliwość wartości przypisywane temu gatunkowi, głównie czarno-biały podział na dobro i zło).

Oto dwaj bracia - George i Phil prowadzą ranczo w Montanie. Pierwszy to uosobienie łagodności i poczciwości, drugi - były student Yale, błyskotliwości, cynizmu i złośliwości. Co ciekawe, Phil przy całym obyciu intelektualnym, pozostaje tradycjonalistą, przedkładającym życie kowboja nad otwartość na świat i kontakty z ludźmi, odwrotnie niż brat. Kiedy na ranczo wprowadza się poślubiona w tajemnicy wybranka George’a wraz z synem, Peterem, (wdowa po wisielcu Rose), Phil nie przepuszcza żadnej okazji, by całej trójce uprzykrzyć życie. Sam żyje wspomnieniami skrywanej, homoerotycznej miłości do zmarłego mentora Bronco Henry’ego. Zgorzkniały i niepogodzony z utratą wielkiego uczucia, nie pozwala na to, by inni, nawet bliscy mu ludzie, mogli się nim cieszyć. Niespodziewanie zaprzyjaźnia się z synem kobiety brata, jak on dziwakiem i odludkiem, w którym początkowo widzi zaprzeczenie tradycyjnie pojmowanej męskości, (czytaj: maczyzmu).

  To właśnie relacje między tymi dwoma mężczyznami okażą się potem, ku zaskoczeniu widza, najistotniejszym elementem opowieści Campion. Słowo "zaskoczenie" chyba najwięcej mówi o jej dziele, bo właśnie ono zdaje się stanowić klucz do filmu. Reżyserka i zarazem autorka scenariusza, (film jest adaptacją zapomnianej prozy Thomasa Savage’a), serwuje nam bowiem tak szokującą puentę, że w finale mamy uczucie jakbyśmy oglądali kino grozy. Wcześniej film z sukcesem udaje niespieszne kino spod znaku "slow".

 Obok subtelnie poprowadzonego wątku psychologicznego pokazującego relacje między braćmi, i pozostałymi członkami patchworkowej rodziny, atutem filmu jest znakomite aktorstwo. Dowodem tego nominacje do złotej statuetki dla wszystkich członków pierwszego i drugiego planu, co się niemal nie zdarza. W skłóconego ze światem Phila wciela się specjalista od ról skomplikowanych mężczyzn Benedict Cumberbatch. Jego młodszego brata, George’a gra Jesse Plemons, zaś żonę - Rose, Kirsten Dunst. Każde z nich tworzy niesamowitą, zbudowaną z subtelności kreację. Objawieniem okazuje się jednak młodziutki Kodi Smit-McPhee w roli nastoletniego syna Rose, zdobywca Złotego Globu za rolę drugoplanową, magnetyczny, o hipnotyzującym spojrzeniu, i wprowadzającej w błąd osobowości.

To za jego sprawą filmowa rzeczywistość zostaje wywrócona do góry nogami w finale, zostawiając widza z mnóstwem wątpliwości, niedopowiedzeń i domysłów.

Przejmujące, dopracowane w każdym szczególe, warte najważniejszych Oscarów kino, i zarazem najważniejszy obok "Fortepianu" film Campion, wyreżyserowany z precyzją zegarmistrzyni filmowego kadru.

Z dalekiego kraju

Twórczość urodzonej w Nowej Zelandii, w 1954 roku Jane Campion nie daje się porównać z żadną inną reżyserką, (czy reżyserem) współczesnego kina. Nie kręci wielu filmów, ma na koncie raptem osiem fabuł, ale to ten przypadek, gdy jakość zastępuje ilość.

Wychowana w artystycznej rodzinie pisarki i reżysera teatralnego, dorastała w świecie nowozelandzkiego teatru - jej rodzice założyli uznany New Zealand Players. Początkowo nie myślała o reżyserii. Skończyła antropologię, a potem także malarstwo w Sydney i dopiero gdy uznała, że ta ostatnia forma sztuki, nie pozwala jej na szansę pełnej wypowiedzi, zainteresowała się reżyserią.

Już jej debiut z 1989 roku "Sweetie", dokumentujący trudne relacje między dwudziestoletnią kobietą, jej rodzicami i niestabilną emocjonalnie siostrą, zwrócił na młodziutką artystkę uwagę świata. Nakręcony rok później "Anioł przy moim stole" opowiadał prawdziwą historię nowozelandzkiej pisarki Janet Frame, uznanej za chorą psychicznie i skazanej na długoletnią mękę w szpitalu psychiatrycznym. Kobiety, która dzięki sukcesowi literackiemu zdołała opuścić szpital i zaczęła żyć własnym życiem.

Ta obsypana nagrodami, w tym Srebrnym Lwem na festiwalu w Wenecji opowieść, o ocaleniu poprzez sztukę, uhonorowana w Toronto i Berlinie, zapowiadała już kierunek poszukiwań Campion. Prawdziwą torpedą okazał się jednak najsłynniejszy z jej obrazów - "Fortepian", za który jako pierwsza kobieta w historii otrzymała w 1993 roku Złotą Palmę w Cannes. A potem nominację do Oscara za najlepszy film, reżyserię i scenariusz.

Była w 1994 roku drugą kobietą w historii nominowaną do Oscara za reżyserię. Jako pierwszą wyróżniono w 1977 roku za reżyserię "Siedmiu piękności Pasqualino" Włoszkę Linę Wertmüller.

W świecie konwenansów i kostiumów

Jane Campion zwykła powtarzać, że ponieważ nie lubi dosłowności, najlepiej czuje się, osadzając swoje opowieści w świecie konwenansów i kostiumów. "Fortepian" stanowi filmowe opus magnum reżyserki i zapewne gdyby nie Steven Spielberg z "Listą Schindlera", Campion zgarnęłaby za niego Oscara jako pierwsza kobieta - reżyserka. Ostatecznie obraz otrzymał sześć nominacji, z czego trzy - za scenariusz, rolę pierwszoplanową i drugoplanową zamieniły się w statuetki.

Ten film z życiową kreacją Holly Hunter znamy chyba wszyscy. Opowieść o młodej, niemej, (czyli znowu "innej") kobiecie, która wraz z córką zostaje wysłana ze Szkocji do Nowej Zelandii, by dołączyć do nieznanego jeszcze męża, która zamiast wypełniać małżeńskie obowiązki, znajduje tam miłość i namiętność, to kino, dla którego świat stracił głowę. Wrażliwa, eteryczna Ada, która  porozumiewa się ze światem z pomocą muzyki i którą właśnie muzyka połączy z kochankiem, ma w sobie siłę, jakiej zabrakło innym bohaterkom Campion. Potrafi walczyć o to, co kocha, nie bacząc na przeszkody.

Siłą "Fortepianu" jest także - przy całej aktorskiej i scenariuszowej powściągliwości - emanujący z ekranu sensualizm. To film o nowym języku - sposobie porozumiewania się ludzi, nie z pomocą słów, lecz dźwięku i dotyku. Zmysłowość dzieła Campion z wcale nie urodziwą bohaterką, bije na głowę rozerotyzowane, roznegliżowane kino. Pojawia się w spojrzeniach bohaterów, w muzyce, którą grają i ma moc czystej poezji.

Ten lite-motive wielu kolejnych filmów Campion, powróci w następnych jej obrazach, ale już nie z taką mocą.

Historycy kina często nazywają kino Nowozelandki feministycznym, jednak to ogromne uproszczenie. Owszem, bohaterki jej filmów potrzebują wolności i niezależności jak powietrza, jednak termin "feminizm" nie mieści w sobie dylematów bohaterów Campion, nie uwzględnia głębi jej poszukiwań.

Trzy lata później reżyserka znów kazała bohaterom założyć kostiumy, obsadzając w adaptacji prozy Henry’ego Jamesa Nicole Kidman i Johna Malkovicha. Ta opowieść o młodej i niezależnej Isabelle, która w XIX-wiecznej, przepełnionej konwenansami Anglii, odrzuca małżeńskie oferty i wielbicieli, bo chce żyć pełnią życia, a potem poślubia drania, nie miała już siły rażenia poprzedniego dzieła, choć była stylowym, udanym filmem. Uwikłana w związek, który okazuje się tragiczną pomyłką, to znowu opowieść o kobiecie uwięzionej. Nie tylko przez społeczne konwenanse, ale poprzez złe decyzje i zobowiązania, jakie na siebie przyjęła, i od których uwolnić się nie ma odwagi.

W kolejnych obrazach Campion jak "Święty dym" i "Jaśniejsza od gwiazd" powrócą wątki eksploatowane tak chętnie przez reżyserkę. A potem zamilknie na całe 12 lat, by powrócić dopiero "Psimi pazurami" w minionym roku. Na taki powrót warto jednak czekać.

Oscar za sztukę czy z innego powodu?

Można dyskutować o tym, który z filmów Jane Campion jest najlepszym. "Fortepian" i "Psie pazury" wbrew pozorom wiele łączy, mimo że gatunkowo to całkiem odmienne kino. Pierwszy obraz jest bardziej emocjonalny, drugi zachwyca precyzją artysty, który doskonale wie, czego chce - po mistrzowsku prowadzi zarówno narrację, jak i swoich aktorów. Bez wątpienia 94. edycja Oscarów powinna być jej wielkim świętem.

Jeszcze kilkanaście dni temu Jane Campion była absolutną faworytką do Oscarów w dwóch najważniejszych kategoriach: za najlepszy film i za reżyserię. I o ile tę drugą statuetkę wydaje się mieć w kieszeni, to wątpliwości co do pierwszej pojawiły się przed kilkoma dniami - gdy Amerykańska Gildia Producentów swoją główną nagrodę niespodziewanie wręczyła przeciętnej "CODZIE". Bo to właśnie nagroda producentów najczęściej wskazuje na tytuł, który podczas oscarowej gali zdobywa najważniejszą statuetkę. W całej historii kina tylko siedem razy zdobywca nagrody Gildii Producentów, nie odebrał potem Oscara dla najlepszego filmu.

O ile po ogłoszeniu nominacji w lutym, mówiono, że wyróżnienie "CODY" w głównej kategorii jest wielką przesadą, to z czasem pojawiły się głosy, że film może okazać się czarnym koniem tegorocznych Oscarów. Gdyby tak się stało, oznaczałoby to jednak, że w grę wchodzą całkiem inne niż artystyczne powody. "CODA" w reżyserii kolejnej kobiety, Sian Harries, to bowiem przeciętne kino z gatunku feel good movie, którego głównym atutem nie są walory artystyczne, lecz fakt, że jest pierwszym obrazem, w których naprawdę gra zespół złożony z głuchoniemych aktorów. Sam film jest jednak mocno przesłodzony, razi tanim sentymentalizmem i uproszczeniami. Nawet nie zbliża się do obrazu Campion poziomem artystycznym.

Najważniejsza nagroda Akademii dla "CODY" oznaczałaby, że jej członkowie tak rozpędzili się w rozbijaniu kolejnych szklanych sufitów, że po nagrodzeniu przed dwoma laty w głównej kategorii filmu nieanglojęzycznego, koreańskiego "Parasite", po "odfajkowaniu" kobiet i Afroamerykanów w głównych kategoriach, padło na kolejną mniejszość - na filmowców głuchoniemych. Chwała im za dostrzeżenie tej grupy pomijanych dotąd artystów, ale docenianie ich nie może się odbywać kosztem artystycznych walorów dzieł, które stanowią jedyne kryterium oceny filmowej sztuki. Każdej sztuki.

Oby kolejny raz nie padła ona ofiarą poprawności.