Realizowany w Tajlandii trzeci sezon serialu "Biały Lotos" wywołał turystyczny boom na drugiej co do wielkości wyspie kraju, czyli Koh Samui. Jak donosiły lokalne tajskie media, liczba wyszukiwań dotyczących tej lokalizacji wzrosła o 88 proc., a hotele, mimo niskiego sezonu, zanotowały 44 proc. więcej rezerwacji niż w poprzednich latach. Te doniesienia potwierdził także zastępca szefa Tajskiej Organizacji Turstycznej, wskazując na znaczny wzrost zainteresowania nie tylko Koh Samui, lecz także wyspą Phuket i stolicą kraju, Bangkokiem.
Na początku wieku podobny efekt nastąpił w Nowej Zelandii po premierze "Władcy Pierścieni", a 10 lat później oblężenie spowodowane ekranizacją książki Elizabeth Gilbert "Jedz, módl się i kochaj" przeżywało Ubud, niewielkie balijskie miasteczko. Mimo upływu lat, biura turystyczne na Bali po dziś dzień oferują wycieczki śladami bohaterki, granej w filmie przez Julię Roberts.
W ciągu ostatnich dwudziestu lat liczba turystów na Bali wzrosła pięciokrotnie. Wyspa, którą zamieszkuje 4,4 mln mieszkańców, odwiedziło w zeszłym roku 6,3 mln osób. Popkultura i influencerzy zapewnili jej świetny PR. Tak świetny, że indonezyjskie władze uruchomiły projekt "10 nowych Bali" (obecnie zamieniony na "5 Super Priorytetowych Destynacji"), by zachęcić masowo przybywających na wyspę turystów do przemieszczania się także w inne warte uwagi indonezyjskie lokalizacje.
Turystyczny rozwój najpopularniejszej wyspy archipelagu zaczął się niemal sto lat temu. Na początku XX wieku Holendrzy skolonizowali część Indonezji, w tym także Bali, a w 1926 roku otworzyli "Hotel Bali", który stał się pierwszym obiektem noclegowym dla turystów przybywających na wyspę. To właśnie wtedy Bali zaczęło być ważnym miejscem wypoczynku dla ówczesnych elit z Batawii i innych jawajskich miast. W latach 70. ubiegłego wieku Bali opanowali australijscy surferzy i to właśnie wtedy stało się światową stolicą luzu i nonszalancji. Potem odkryli je zamożniejsi Europejczycy i Amerykanie. Przez lata Bali uosabiało wszystko, co definiuje spokój - kulturę opartą na szacunku, bogactwo kipiących zielenią krajobrazów i swego rodzaju melancholijną dobroć.
Długo udawało się koegzystować, nie gubiąc ducha balijskiej gościnności, szanując tradycję i lokalne zwyczaje. Nagle przestało się udawać. W ciągu ostatnich dwudziestu lat liczba turystów wzrosła pięciokrotnie. Nie wiadomo kiedy korki, śmieci i brak czystej wody stały się codziennością. Wiadomo jednak, że rokrocznie kolejne 700 hektarów lądu zajmują inwestycje hotelowe, a jeden pokój w czterogwiazdkowym hotelu pochłania, według obliczeń, około 300 litrów wody dziennie. Ostatni raj na ziemi sukcesywnie zamienia się w betonową dżunglę, oferując ustandaryzowany pakiet dla przyjezdnych. Ceną blisko 70 proc. regionalnego PKB, które stanowią przychody z turystyki (w porównaniu do 5 proc. dla całej Indonezji) są zamieszki, wyobcowanie mieszkańców, rugowanie rolników z pól ryżowych i korporacje, które panoszą się na wyspie, stawiając kolejne sieciowe hotele, restauracje i zapełniając swoimi sklepami budynki galerii handlowych. Unifikacja i globalizacja jak w soczewce skupia wszystkie problemy współczesnego świata.
Przepisy pozostają martwe, a defraudacja lub niewłaściwe wykorzystanie środków, które mają zapobiegać postępującym zmianom zagrażającym wyspie, to tylko czubek góry lodowej.
W dorocznym Indeksie Percepcji Korupcji Transparency International z 2024 roku Indonezję sklasyfikowano na 99 miejscu na 180 klasyfikowanych krajów i terytoriów (Polska zajmuje w nim miejsce 53). Miejscowi mówią mi, że nie jest tajemnicą, że łapówki załatwiają tu wszystko. Od przymknięcia oka przez lokalnych policjantów na łamanie przepisów drogowych, po prace budowalne toczące się bez pozwoleń i odpowiednich licencji. Canggu, które upodobali sobie cyfrowi nomadzi (szacuje się, że mieszka ich już na Bali ponad 600 tysięcy) to przykład miejsca, które zupełnie wyparło lokalną kulturę. - Kiedyś to była rybacka wioska otoczona polami ryżowymi, wśród których mieszkali rolnicy - mówi mi Putu, którego spotykam wędrując wzdłuż plaży. - Dziś nie ma już dawnego Canggu, a i rolników coraz mniej.
Pola ryżowe umożliwiają nie tylko produkcję żywności, ale także stanowią ważny system regulujący poziom nawodnienia. Betonowe powierzchnie uniemożliwiają wsiąkanie wody deszczowej do gleby, powodując jej spływanie do morza; są tak odpowiedzialne za błyskawiczne powodzie, zatapiające znienacka skutery i samochody. Ponadto przekształcanie pól ryżowych ma konsekwencje dla balijskiego dziedzictwa kulturowego związanego z systemem nawadniania zwanym tu subak. Putu podkreśla, że szybka urbanizacja Canggu wywróciła do góry nogami życie rolników uprawiających ryż. Ci, którzy posiadają ziemię, mogą ją sprzedać lub wydzierżawić deweloperom i przejść na emeryturę. Jednak większość z nich to dzierżawcy, którzy płacą właścicielom ziemi jedną czwartą swoich plonów jako czynsz. - Zazwyczaj dzierżawili te same działki przez dziesięciolecia lub pokolenia. A teraz jeden po drugim są wypierani - podkreśla mój rozmówca.
Większość potraw w indonezyjskiej kuchni, na czele ze sztandarowym nasi goreng, jest oparta na ryżu. Putu objaśnia, że ryż jest również uważany za dar bogini Idy Bhatari Sri, a każda środa przypadająca na dwudziesty ósmy tydzień balijskiego kalendarza jest specjalnym dniem poświęconym Dewi Sri - opowiada Putu, gdy mijamy górującego nad plażą boga Gajah Mina.
Między nowoczesnymi sklepami i restauracjami, w których znajdzie się każdą kuchnię świata poza balijską, można jeszcze dostrzec niewielkie lokalne biznesy, ubywa ich jednak w szybkim tempie. Powstaje tu kolejna prawdziwie włoska lodziarnia, przestrzeń co-workingowa albo nowoczesna siłownia. Obowiązkowo ze studiem jogi i masażu, pod które, w najnowszych modelach luksusowych samochodów i na lśniących nowością skuterach, podjeżdżają odziani w designerskie stroje sportowe, wynajmujący, a coraz częściej posiadający tutaj klimatyzowane wille z basenami, współcześni nomadzi.
Kosmopolityczny i imprezowy klimat Canggu przyciąga miłośników szeroko rozumianej rozrywki. Tym, którzy są w podróży dłużej, pozwala na chwilę wrócić do tego co znane - tak mówią mi ludzie z różnych zakątków świata. "Tu jest jak w domu" - pada dość często, zaraz obok: "Tęskniłem/-am za takim smakiem". Od sushi po argentyńskie steki z wyselekcjowanej wołowiny najwyższej jakości - znajdzie się tu wszystko. Chleb na zakwasie z rzemieślniczej piekarni, pizza neapolitańska przygotowywana po mistrzowsku, a na deser sernik nowojorski, tiramisu albo smoothie ze spiruliną. Dla dbających o linię miejsca serwujące wyłącznie dania o obniżonej zawartości tłuszczu/cukru/glutenu - niepotrzebne skreślić. Pośrodku bazarek udający miejsce z wyrobami lokalnych rzemieślników, z cenami kilkukrotnie wyższymi niż w innych rejonach wyspy (choć i tam podwójne cenniki i zawyżanie opłat, zwłaszcza w branży usługowej są normą). Podróbki okularów, butów i torebek bezwstydnie pyszniące się na straganach pomiędzy magnesami w tym królestwie plastiku. Tak bardzo obcy balijskiej kulturze świat nadprodukcji osiąga tutaj wyżyny. Podobnie rzecz ma się w pobliskim miasteczku Seminyak.
Kto chciałby trafić do prawdziwego turystycznego piekła, powinien udać się także do Kuty. To miejsce czasy świetności ma już dawno za sobą. Ząb czasu nadgryzł nie tylko hotele i wątpliwej jakości restauracje, lecz także nadmorski deptak ciągnący się wzdłuż piaszczystej, usłanej śmieciami plaży. Śmieci to także ogromny problem wysypy. Turyści na Bali generują codziennie znaczące ilości odpadów, a problem nasila się w porze monsunowej, kiedy prądy morskie przynoszą dodatkowe śmieci na plaże. Szacuje się, że każdego dnia na południowo-zachodnie plaże przybywa taka ilość odpadów, którą można by załadować 8-10 ciężarówek.
Widoku dopełniają wyblakłe parasolki, potargane leżaki, sprzedawcy, którzy za wszelką cenę starają się namówić każdego przechodnia na zakupy, mając w tonie głosu ten rodzaj desperacji, który łatwo pomylić z natarczywością. W centrum pomnik upamiętniający ofiary zamachu bombowego z 2002 roku. Na tablicy 204 nazwiska, wśród nich Beaty Pawlak - polskiej dziennikarki i reporterki, która przygotowywała kolejne materiały, podróżując po Azji. Pod pomnikiem kilka zniczy, uschnięty bukiet róż i migające, kolorowe lampki. Obok pub o nieprzypadkowej nazwie "Ground zero" - po wybuchu bomby powstał tu lej o ponad metrowej głębokości.
Rozmawiam chwilę z Agusem - przyjechał tu z Jawy, aby uczyć surfingu. Twierdzi, że to właśnie na plaży w Kucie są najlepsze fale dla początkujących. - To chyba tyle z zalet tego miejsca - śmieje się głośno. W Kucie kicz wisi w powietrzu, stargany z wszelkiego rodzaju wątpliwej jakości "pamiątkami" już dawno przekroczyły masę krytyczną. W galerii handlowej, wymienianej jako jedna z największych atrakcji tego miejsca, ochrona, dbając o porządek, nakazuje przed wejściem myć oblepione piaskiem stopy. Nagle pomiędzy plastikowymi słoniami, balonami i skrzynkami wypełnionymi butelkami piwa rozlewa się fala narastających dźwięków. Kolorowy korowód przemieszcza się w stronę plaży. - To dobry dzień na pochówek mówi Agus, tłumacząc, że dla Balijczyków pogrzeb to święto życia. Wielobarwny tłum zagłusza na chwilę jego słowa muzyką wydobywającą się podczas rytmicznych uderzeń w liczne instrumenty, w powietrzu czuć zapach kadzideł i kwiatów. Tak dzień po dniu sacrum miesza się z profanum.
- Całe południe Bali to jeden wielki korek od rana do nocy, a często i od nocy do rana - mówi taksówkarz, który wiezie mnie sobie tylko znanymi skrótami. - Te drogi nie były tworzone z myślą o takim natężeniu ruchu samochodowego - śmieje się, mijając się na centymetry ze skuterem, gdzieś pomiędzy hotelowym zapleczem a prowizorycznymi budami, które stanowią mieszkania dla taniej siły roboczej ściągającej tu głównie z pobliskiej Jawy. Pokonanie w tych warunkach kilku kilometrów potrafi zająć dwie godziny, przejechanie z południa, gdzie znajduje się lotnisko, na północ wyspy, która wciąż jeszcze ma uznawane za spokojne i niezadeptane rejony, to w szczycie sezonu około 5 godzin - a to tylko nieco ponad 100 kilometrów. Jeśli dodać do tego fakt, że na Bali nie istnieje żaden system komunikacji zbiorowej, mamy gotowy przepis na katastrofę. Fantazje zachodnich turystów o egzotycznym raju szybko zastępuje frustracja, gdy odwiedzenie jakiekolwiek atrakcji w dowolnym miejscu wyspy wiąże się z kilkugodzinną podróżą w oparach spalin.
"Instagramowe Bali", "Najbardziej instagramowe miejsca na wyspie", "Bali z Instagrama" - tak kuszą turystów lokalne biura podróży. Stoję przed plakatem i z ulgą stwierdzam, że świadomie nie dotarłam do 90 proc. tych miejsc. Smutny to świat, który, niezależnie od szerokości geograficznej, jest zunifikowany pod względem jedzenia, infrastruktury i kadrów, okazywanych potem koniecznie followersom. Jeden ze znajomych Balijczyków mówi mi: - Możesz iść nad morze, możesz iść do dżungli. Ale ludzie wolą ustawiać się i czekać 4 godziny w kolejce do Bramy Niebos w świątyni Lempuyang, by obsługa, wywołując przez megafon numer z bileciku, zrobiła zdjęcie, przykładając do obiektywu lusterko, które udawać będzie tafle wody, krzycząc "Next pose" po każdym z 3 przysługujących ujęć. A wszystko to w jednej z najważniejszych balijskich świątyń. To kolejny przykład na zawłaszczenie naszej kultury przez zachodni świat, są kręgi, w których to budzi bunt i niepokój.
Sakralny charakter tego miejsca to już tylko mrzonka. Podobnie jak ceremonie puryfikacji prowadzone w świętych źródłach. Choć bywają i tacy, dla których stanowią one głębokie duchowe przeżycie. Turyści, zwożeni autokarami, wspólnie odmawiają modlitwy, następnie obmywają twarz wodą i szepczą błagania do swoich bogów. Z zaciekawieniem przyglądam się jednej z takich ceremonii, podczas której prowadzący po kolei wyjaśnia symbolikę poszczególnych kroków, znaczenie kolorów kwiatów, którymi przyozdabia głowy uczestników, z namaszczeniem umieszczając kadzidła w dziękczynnym koszyczku składanym w ofierze. Malika - Marokanka na co dzień pracująca w Dubaju, modli się żarliwie, zanurzając głowę w wodzie płynącej ze świętego źródła. Na jej twarzy maluje się pełne skupienie i zaangażowanie. - Mam dużo próśb - mówi, wychodząc na brzeg i uśmiechając się blado. - Oby zostały wysłuchane. - Chciałabym, żeby nasz kościół miał taką otwartość na inne religie - wzdycha Kordula - Niemka, która pracuje na Tajwanie i lecąc na urlop do rodzinnego domu, wpadła na chwilę na Bali, aby, jak mówi "uspokoić nerwy". Ona też zanosi swoje prośby, według zalecanego przez prowadzącego ceremonię schematu obmywania twarzy i zanurzenia głowy w świętych źródłach. - Każdy może wziąć udział w ceremonii puryfikacji? - pytam Ketuta obsługującego turystów. - Każdy, kto chce, albo potrzebuje się pomodlić - odpowiada. - Popatrz na to z takiej perspektywy, że wszystkie religie są jak rzeki, w końcu i tak wpadają do jednego morza - podsumowuje, wykręcając mokre sarongi.
Powoli i sukcesywnie Wyspa Bogów, jak nazywane bywa Bali, traci bezpowrotnie swój sakralny i pierwotny charakter. Nie chodzi wyłącznie o komercjalizację, ale również fakt, że turyści ignorują zakazy i nakazy. Przy świątyniach widnieją tabliczki, na których wyszczególniono, kto nie może do nich wchodzić. Zakaz dotyczy kobiet podczas menstruacji, matek karmiących piersią, dzieci, które nie mają jeszcze zębów, osób z otwartymi ranami. Tubylcy przestrzegają ich jako prawa nakazanego, turyści, jeśli w ogóle zauważą, często ignorują. Na uwadze, jak w każdym miejscu kultu, należy mieć też odpowiedni ubiór - zakryte ramiona i kolana to absolutna podstawa, która, dla osób odzianych dość skąpo, np. w bikini (sic!) wydaje się czasem być archaicznym wymysłem. - Przecież to zepsuje mi stylizację - tak młoda kobieta zwróciła się do obsługi jednej ze świątyń w odpowiedzi na prośbę o założenie zwyczajowego sarongu. Moje zdziwienie skwitowano krótkim: "I tak codziennie". Później dowiedziałam się jeszcze, że turyści wspinają się na święte posągi, prześcigając się w coraz bardziej wymyślnych pozach, aby zrobić sobie zdjęcie np. siedząc na głowie, ramionach czy trąbach rzeźb.
Jakiś czas temu świat obiegła informacja o zbezczeszczeniu 700-letniego świętego drzewa. Rosyjska influencerka, Alina Fazjelewa, pozowała przy nim nago, chcąc podkreślić swą więź z naturą. Po incydencie i nagłośnieniu sprawy, usunęła post z instagramowego konta i zobowiązała się do pokrycia wszystkich kosztów związanych z przeprowadzeniem rytuału oczyszczania drzewa i pobliskiej świątyni, modląc się równocześnie z kapłanem i przepraszając za swoje czyny, które tłumaczyła niewiedzą.
Niewiedzą zapewne tłumaczyła się część z 226 obcokrajowców aresztowanych w 2024 roku przez lokalną policję. Wśród nich najwięcej było obywateli USA, Australii i Rosji. Wśród zarzutów: zakłócanie porządku, naruszanie zasad moralnych i obyczajowych, produkcja i posiadanie narkotyków.
Niluh Djelantik, senator Indonezji i rodowita Balijka, która w ostatnich latach zyskała rozgłos jako osoba nagłaśniająca przypadki nieodpowiedniego zachowania turystów, mówiła w rozmowie z TIME, że niektórzy cudzoziemcy traktują Indonezję jak Dziki Zachód. Jej zdaniem wynika to z nierównego egzekwowania prawa w poszczególnych częściach archipelagu, mimo że wiele przepisów opiera się na normach moralnych i religijnych.
Choć seks pozamałżeński jest w Indonezji nielegalny, przepis ten nie jest egzekwowany wobec turystów na Bali - lokalne władze nie chcą bowiem zniechęcać zagranicznych gości. Nie oznacza to jednak, że wyspa jest pozbawiona zasad. - Są turyści, którzy najwyraźniej uznali, że w Indonezji mogą robić, co im się podoba - stwierdziła Djelantik cytowana przez magazyn. Zasugerowała również, że utrwalony wizerunek kraju jako skorumpowanego mógł przyczynić się do postępującej degradacji społeczno-kulturowej Bali.
Indonezja, podobnie jak inne kraje Azji Południowo-Wschodniej, zmaga się z problemem seksturystyki i wykorzystywania nieletnich. Bali, a szczególnie jego południowe rejony, jak Kuta czy Seminyak, zyskały reputację miejsca, gdzie kobiety - głównie z Australii, Europy, USA i Japonii, przyjeżdżają, by angażować się w relacje z młodymi Balijczykami, często pracującymi jako tzw. "beach boys". Relacje te bywają romantyczne, ale niekiedy mają wymiar transakcyjny - kobiety wspierają finansowo swoich partnerów, tracąc przy okazji oszczędności życia. Słyszę co najmniej kilka historii, w których turystki, chcąc wspomóc finansowo rodzinę swojego wybranka (szkoła dla siostry, chora matka, siostra, ojciec, droga operacja etc.) były oszukiwane na setki tysięcy złotych.
Oficjalnie prostytucja w Indonezji jest nielegalna, ale w praktyce istnieje w szarej strefie - szczególnie w popularnych miejscowościach turystycznych. Nie brakuje tu dziewczyn z Jawy, często bardzo nieletnich, które przybywają na Bali w poszukiwaniu środków do życia z czego skwapliwie korzystają mężczyźni z zachodniego świata przylatujący tu często wyłącznie w poszukiwaniu taniego seksu. Za organizowanie lub czerpanie korzyści z prostytucji grożą kary do 12 lat więzienia. Za handel ludźmi - od 3 do 15 lat oraz wysokie grzywny. Władze coraz częściej wykorzystują operacje wywiadowcze i monitoring cyfrowy do wykrywania przestępstw. Eksperci alarmują, że ubóstwo i rozwój technologii sprzyjają rozwojowi seks turystyki. Pandemia pogłębiła problem, zwiększając liczbę przypadków handlu ludźmi, w tym nieletnimi. W 2024 roku władze deportowały miedzy innymi Rosjankę z wizą inwestorską, która oferowała usługi seksualne w Seminyak, oraz dwie kobiety z Tanzanii i Ugandy, które reklamowały się online. W sumie w 2023 roku deportowano 340 cudzoziemców czerpiących korzyści z nierządu.
Narkotyki na Bali, jak i w całej Indonezji to dla władz temat (przynajmniej w teorii) priorytetowy. W samolotach przypominam się pasażerom, że za ich posiadanie grozi kara śmierci. Tymczasem na Bali kupno dowolnej substancji psychoaktywnej nie stanowi żadnego problemu. W klubach, na ulicy, na plaży - dilerzy oferują swój towar bez pardonu, deklarując, że jeśli czegokolwiek potrzebuję ,wystarczy skontaktować się wysyłając wiadomość za pomocą popularnej aplikacji, wciskając mi w rękę świstek ze swoim numerem telefonu. Mimo że na Bali, jak i w całej Indonezji, obowiązuje jedno z najbardziej surowych praw narkotykowych na świecie, chętnych na takie zakupy nie brakuje. Posiadanie, przemyt i handel narkotykami mogą skutkować wieloletnim więzieniem, a w najcięższych przypadkach - karą śmierci. Dotyczy to zarówno obywateli Indonezji, jak i cudzoziemców. Temat wciąż jest aktualny, a rozgorzał na nowo, gdy pod koniec zeszłego roku do ojczyzny wrócili członkowie niesławnej grupy "Bali Nine".
To historia dziewięciu Australijczyków, ponad 8 kilogramów wartej ponad 4 miliony dolarów heroiny i sprawa, która dwadzieścia lat temu wstrząsnęła Australią i międzynarodową opinią publiczną. Wtedy po raz pierwszy w historii sąd okręgowy w Denpasar wydał wyroki śmierci za handel narkotykami, co wywołało międzynarodową debatę dotyczącą tej formy kary dla cudzoziemców. 2 przemytników zostało rozstrzelanych po 10 latach odsiadki, w 2015 roku. Pozostałych 7 odsiadywało wyroki dożywocia, od których się odwoływało. Jedna osoba została zwolniona za dobre sprawowanie po 13 latach odsiadki, jedna zmarła w trakcie odbywania kary, ostatnia piątka skazanych, po licznych zabiegach australijskiego rządu, w grudniu 2024 opuściła indonezyjskie więzienie. - Ci Australijczycy odsiedzieli ponad 19 lat w więzieniu w Indonezji. Nadszedł czas, aby wrócili do domu - mówił wtedy premier Australii, Anthony Albanese.
O narkotykach rozmawiam też z Kodim. Jego syberyjska wioska leży na tym samym południku, na którym znajduje się Bali. Uciekł tuż po wybuchu wojny, zanim zamknięto granice. Projektuje okładki książek dla amerykańskiego wydawnictwa. - Popatrz na moje ręce - mówi - pokazując drobne dłonie z długimi palcami. - Jestem artystą, a nie żołnierzem. Make art, not war (róbmy sztukę nie wojnę - przyp. red.), parafrazuje znany amerykański slogan (Make love, not war - przyp. red.) z czasów wojny w Wietnamie. - To nie jest moja wojna - podkreśla stanowczo. Opowiada, że w maju 2024 policja aresztowała dwóch Ukrainców i Rosjanina produkujących i dystrybuujących mefedron, kokainę i marihuanę. Dużo mówi o ganagach narkotykowych, działających na wyspie. - To niejedyny przypadek. Ukraincy i Rosjanie ramię w ramię produkują dragi, w laboratoriach jak z serialu Breaking Bad, kupisz wszystko, i tak wystarczy napisać - potwierdza moje doświadczenia z Kuty. - Widzisz, gdy idzie o duży biznes, wzniosłe idee nie mają znaczenia. Wróg nie jest wrogiem, a linia frontu przebiega zupełnie gdzie indziej - podsumowuje gorzko.
Kodi od ponad roku mieszka w pensjonacie Madiego, spokojnego, cichego Balijczyka, który z zaangażowaniem pomaga tym, którzy z różnych przyczyn znaleźli się na wyspie. Od mieszkańców tego miejsca słyszę o rosyjskim małżeństwie, któremu pomógł otworzyć przedszkole i ich koleżankach, którym zorganizował lokal na piekarnię, gdzie teraz można kupić prawdziwy chleb na zakwasie. Poznaję też Johna i Leę - on jest Brytyjczykiem, ona pochodzi z Jawy, poznali się w salonie masażu. Od kilku miesięcy mieszkają tutaj i czekają na wizę dla niej, by mogli razem pojechać do Europy. - Wiem, że tam jest zimno i często pada - mówi mi Lea. - Ale wcale mi to nie przeszkadza. Tu nie mam żadnych perspektyw.
Madie pytany o to, co robi odpowiada krótko: - Tak zostałem wychowany, tak tu żyjemy. Jednak i on obserwuje zmiany zachodzące na wyspie. Młodzi ludzie odcinają się od religii i obrzędowości. - Oni muszą płacić coś w rodzaju rekompensaty, jeśli nie uczestniczą w tradycyjnych rytuałach - tłumaczy Madie podkreślając, że kulturowa tożsamość i krucha delikatność Wyspy Bogów jest już widocznie naruszana przez odejście od tradycyjnych balijskich wartości i praktyk. - Czy to już początek końca świata jaki znam? Nie wiem i nie wiem, jak będą żyły nasze dzieci - mówi patrząc na swoich synów uczących się gry na gitarze z TikToka.
Gdzieś na północy i w głębi wyspy można jeszcze dostrzec resztki dziewiczej przyrody. Jesteśmy w końcu osiem stopni na południe od równika. Drzewa żyją tu własnym życiem, a ich gałęzie formują niekończące się korytarze. Tu zieleń wręcz kipi i rządzi niepodzielnie. Wilgotność sięga 100 proc., jest duszno i parno. Ubranie lepi się do ciała, brakuje tchu, strużka potu płynie po skroni. Nagrodą bywa kąpiel w lodowatych strumieniach wodospadów, dających chwilowe poczucie wytchnienia.
A potem leży się jeszcze na niewielkiej, schowanej między skałami plaży, dookoła tylko morze piasku i szum fal. To najbardziej naturalny stan jaki można sobie wyobrazić, ma smak wolności i beztroski. Można go poczuć także na Bali. Trzeba tylko sporo się naszukać.