Zwycięstwo na Alufelgach

Reklama

- To za ile, towarzysze, naszą ojczyznę macie zamiar sprzedawać ? Josif Wissarionowicz łypnął na pobladłych pracowników niżnonowogrodzkiej Fabryki Gorkiego. Był 19 czerwca 1945 roku. Do wielkiej parady zwycięstwa na Placu Czerwonym w Moskwie zostało zaledwie pięć dni. Poza całym militarnym dorobkiem zakładu, który nawet pod bombami nie zatrzymał produkcji, kolektyw miał na niej pokazać coś wyjątkowego. Coś, co przewiezie radzieckiego człowieka w nowy, powojenny czas. Stalin przeglądał się w wypolerowanych blachach, gładził chromy i zaglądał w gardła zaprezentowanych mu przez konstruktorów dwóch maszyn, z których jedna kryła czterocylindrowy a druga sześciocylindrowy silnik. Przy tym wszystkich delektował się grozą, którą udało mu się zawiesić w powietrzu.

- No powiem wam - odezwał się wreszcie — że takie małe zwycięstwo z tego wyszło.

Reklama

 Sprężone w płucach gości Stalina powietrze powoli wracało do obiegu.

- No to niech będzie "Zwycięstwo", "Pobieda" - zamknął temat gospodarz i ochrzcił pierwszy, prawdziwie radziecki samochód osobowy, klepiąc go po wydatnym błotniku. Do niezbyt szczęśliwego pomysłu nazwania maszyny "Rodina", czyli "Ojczyzna" nikt już nie wracał.

Z "Pobiedą" radzieccy konstruktorzy męczyli się już dobre parę lat. Część konstrukcji podpatrzono u amerykańskiego Forda, część u niemieckiego Opla. Reszta to była inżynierska droga prób i błędów. W efekcie powojenny już prototypy były niewygodne, wolne, ciężkie i paliły jak czołgi. Z czasem dorobiono im elektryczne wycieraczki, ogrzewanie i lampkę z abażurem w kabinie. Cenę wersji ludowej autorytet Józefa Stalina ustalił na 16 000 rubli i to się nigdy nie zmieniło. Z taśmy Zakładów Samochodowych Gorkiego zjechało prawie ćwierć miliona egzemplarzy "Pobiedy". Rewolucyjny dizajn i opływowe kształty z czasem doceniono za granicą, a Moskwa chętnie podzieliła się sukcesem. W Polsce Fabryka Samochodów Osobowych na Żeraniu na bazie "Pobiedy" produkowała "Warszawę" aż do połowy lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Od tamtego czasu większość egzemplarzy "Pobiedy" i "Warszawy" zżarła rdza. 

Zostały wypieszczone przez kolekcjonerów egzemplarze i kopie pasjonatów motoryzacji. Jednym z takich, w perłowo białym kolorze, szyku zadawał jeszcze niedawno rosyjski minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow, wożąc w 2015 roku, podczas wizyty w Soczi swojego amerykańskiej odpowiednika Johna Kerry’ego. Samochód wypożyczono na tę okazję od pewnego bogatego Ormianina, rezydenta Krymu. Ławrow, jako najbardziej znany w świecie pół-Ormianin, chciał kilka lat później jeszcze raz skorzystać z przysługi krajana, niestety nie dodzwonił się i Mike Pompeo musiał wozić się pretensjonalnymi limuzynami z kremlowskiej stajni.

Ale to nie jest opowieść o sowieckim moto-biznesie. Cała ta historia przeleciała mi przez głowę kiedy w marcu 2014 roku obserwowałem na Krymie początek "ruskiej wiosny" i aneksję półwyspu. Taka biała "Pobieda", tuningowana, ze wpuszczonymi w karoserię klamkami i kołami na czarnych alufelgach zatrzymała się na posterunku, przy bazie lotniczej Belbek, w Sewastopolu. Świat już poznał wyniki nielegalnego referendum. Znała je także ukraińska załoga bazy. Jej dowódca, generał Jurij Mamczur zasłynął tym, że kiedy "zielone ludziki" zablokowały wojskowe lotnisko, ruszył po swoje samoloty na piechotę. Bez broni za to z ukraińskim sztandarem w ręce. Gest piękny, desperacki, ale nieskuteczny. W obronie Belbek nie oddano ani jednego strzału tłumacząc, że nie było rozkazów z Kijowa. Rzecz w tym, że do obrony krymskich, ukraińskich przecież jednostek wojskowych, żadne centralne rozkazy nie były potrzebne. Belbek zablokowano. Dróg wjazdowych pilnowali rosyjscy żołnierze w charakterystycznych, ciemnozielonych mundurach z maskowaniem w drobne piksele, nasuniętych na oczy hełmach i kominiarkach. Ze sprzętem, którego, wbrew kpinom Władimira Putina, nie można było kupić w żadnym myśliwskim sklepie. Wjazd prowadzący bezpośrednio na wojskowe lotnisko blokowały masywne, ciężarowe "Urale". Przed nimi wojsko ustawiło betonowe i stalowe zapory.

Biała "Pobieda" zatrzymała się przy takim właśnie posterunku, "blokpoście". Z okien samochodu wystawały dwa potężne sztandary - biało-niebiesko-czerwony, Federacji Rosyjskiej i czerwony, Związku Radzieckiego z sierpem i młotem. Marcowy wiatr zawiewał od Morza Czarnego, przez co flagi pięknie się prezentowały. Drzwi kierowcy i pasażera otworzyły się, a ze środka z wyżyłowanych subwooferów buchnęła radziecka pieśń "Dzień zwycięstwa". Ta sama, którą katowano mnie jeszcze w szkole przy okazji każdego 9 maja, umownej rocznicy zakończenia II wojny światowej. Patrzyłem na to wszystko z nisko opuszczoną szczęką i pomyślałem, że nawet Siergiej Eisenstein, reżyser "Pancernika Potiomkina", gdyby miał przenieść na ekran wydarzania z Krymu 2014 roku nie wymyśliłby takiej sceny. A nawet gdyby wymyślił, to pewnie wyrzuciłbym ją ze scenariusza jako nieprawdopodobną, wręcz kiczowatą. Tymczasem białe "zwycięstwo" zmaterializowało się dla mnie pod Sewastopolem, po referendalnym "zwycięstwie" a przy zwycięskich dźwiękach z samochodu wyskoczyła rozweselona para i rzuciła się na szyję żołnierzom na posterunku. Przez subwoofery tego, co wykrzykiwali, mogłem się tylko domyślać. Po uściskach biały samochód pochłonął kierowcę i pasażerkę, a trzaśnięcie ciężkich drzwi odcięło patetyczną melodię. "Pobieda" ruszyła dalej świętować. Za nią do ruchu włączyły się opancerzone transportery na lawetach z rosyjskimi rejestracjami. Jakiś mężczyzna przykręcał też rosyjskie, blachy przykręcał też do starej Łady stojącej na poboczu. Bo przecież teraz już można, bo "Krym nasz"...

Ruski nóż, w krymskim maśle

- Komendanta Mamczura nie ma i nie wiadomo kiedy wróci - zbył mnie ukraiński strażnik na bramie bazy Belbek. Zaczekam. Tak długo jak będę mógł. Snułem się wzdłuż zardzewiałego płotu ze wspawanymi w przęsła tryzubami a za płotem a po drugiej stronie, między barakami, snuli się żołnierze. Nie był to obraz bastionu przed szturmem. W głębi stało obłożone workami z piaskiem stanowisko dla karabinu maszynowego, którego jak się potem okazało, nawet nie przeładowano. Samą bramę tarasowała wojskowa ciężarówka. To była cała linia obrony. Samochód przesuwał się raz na jakiś czas, żeby zrobić miejsce dla zaopatrzenia, przyczepom z drewnem na opał i prowiantem. Potem wracał na swoją "strategiczną" pozycję.

- Jakie tam u Was nastroje w bazie? - próbowałem zagadnąć kierowcę.

- Wszystko normalnie, robimy swoje - odburknął, zatrzaskując drzwi szoferki. 

Nie doczekałem się Mamczura. Belbek padł, a właściwie poddał się tydzień później 22 marca. Do samego końca bramę bazy można było obserwować nawet przez internet, bo na latarni ustawionej przy podjeździe była kamera. Na ostatnich minutach zapisu widać rosyjski transporter opancerzony (BTR), który odciąga ciężarówkę sprzed bramy i taranuje płot. Potem jakiś sołdat strącił kamerę. Wojska rosyjskie przejęły Belbek , ukraińska załoga trafiła do niewoli a generał Mamczur nie odzyskał swoich 25 myśliwców, z których podobno na chodzie i tak były tylko cztery. Taki był zresztą wówczas stan całej ukraińskiej armii. Słaba, zdemoralizowana, źle wyszkolona, fatalnie wyposażona. Większość postsowieckiego sprzętu od lat stała na kołkach czekając na remont. Z czasem część rozkradziono albo wymieniono na wódkę. Moskwa dobrze o tym wiedziała. Jak długo Ukraina, nawet po odzyskaniu niepodległości, zależała od Rosji tak długo Rosja nie miała żadnego interesu wzmacniania jej potencjału.

W 2000 roku Kijów miał do dyspozycji około 800 tysięcy żołnierzy. W 2014 zaledwie nieco ponad sto tysięcy, z czego jakąkolwiek wartość bojową przedstawiało może z dziesięć procent. Wielu na Krymie było absolutnie wszystko jedno, komu służą. Smutnym tego przykładem był kontradmirał Denis Bieriezowski. Pierwszego marca został mianowany przez Kijów dowódcą ukraińskiej floty, a dobę później podporządkował się nowo formowanym, krymskim władzom. Zdradził, a potem do tego samego namawiał swoich podwładnych. Tak jak Bieriezowskiemu, części ukraińskich dowódców marzył się powrót wojskowego etosu Armii Czerwonej. Służba Ukrainie nie dawała im ani etosu, ani profitów. 

Relacje Symferopol-Kijów nigdy nie były łatwe. Kiedy w skali kraju "tak" dla niepodległości w referendum z 1991 powiedziało ponad 90% obywateli Ukrainy to na Krymie było ich niewiele ponad połowa. Z czasem na sile przybierały nie tylko sentymenty radzieckie i tęsknota za tłumami na plażach perły Morza Czarnego, ale także prorosyjskie i separatystyczne ruchy. Kijów i jego elity przez lata zajmowały się sobą i nie zmieniła tego nawet Pomarańczowa Rewolucja 2004 roku. Niechęć mieszkańców półwyspu do centralnej władzy rosła a Krym i jego mit butwiał. Temu zbutwieniu oparł się chyba tylko tatarski Bachczysaraj ze swoim pałacem Chanów.

Zimą 2014 roku w to krymskie masło jak nóż najpierw weszły rosyjskie oddziały dywersyjne, które werbowały lokalnych dowódców, kusząc szarżami, przekonywały polityków, zastraszały działaczy lojalnych wobec Kijowa. Potem wkroczył specnaz - oddziały specjalne.

27 lutego 2014 był długim i obfitującym w wydarzenia dniem. Na Krymie i w Kijowie. W Symferopolu krymskiej stolicy o 4.00 nad ranem kilkudziesięciu zamaskowanych mężczyzn z bronią weszło do parlamentu i Rady Ministrów Autonomii. Nad budynkiem podniesiono rosyjską flagę. Zapis monitoringu, który później upubliczniono, pokazał, że to nie było bandyckie włamanie, tylko precyzyjna akcja wyszkolonych żołnierzy. Na całym półwyspie zaczęły się "spontanicznie" zawiązywać oddziały cywilnych, uzbrojonych bojówek tak zwanej "krymskiej samoobrony". Potem wydarzenia tylko przyspieszyły. W nadzwyczajnym trybie zwołano posiedzenie Rady Najwyższej Autonomicznej Republiki Krymu i odwołano ze stanowiska premiera Anatolija Mohylewa. Jego miejsce zajął lider promoskiewskiej partii "Jedność Rosji" Siergiej Aksjonow. Lokalny oligarcha podejrzewany o kontakty z bandyckim półświatkiem. Podczas tego samego posiedzenia zdecydowano o referendum dotyczącym rozszerzenia autonomii półwyspu. Deputowanym odebrano telefony komórkowe. Tych, co próbowali bojkotować zgromadzenie, zapędzano do sali głosowań karabinami. Wiktor Janukowycz tego dnia był już w drodze do rosyjskiego Rostowa nad Donem. Jego upadek i ucieczka z Kijowa po Rewolucji Godności były dla prorosyjskich deputowanych na Krymie oraz samego Władimira Putina tożsame z końcem prawowitej władzy w Ukrainie. Początkowo referendum zaplanowano na 25 maja, potem termin przesunięto na koniec marca. Ostatecznie Aksjonow po konsultacjach w Moskwie przyspieszył plebiscyt jeszcze o dwa tygodnie. Władzom na Kremlu zależałoby jak najlepiej wykorzystać element zaskoczenia. Politycznie, militarnie i propagandowo. Od tego zależało powodzenie projektu "Krym Nasz". W zakresie propagandy najlepiej zadziałały wyssane z palca newsy o zmierzających do Symferopola pociągach pełnych "nazistowskich" bojówek Prawego Sektora. Na potrzeby referendum uruchomiono cały rozwrzeszczaną, rosyjską machinę medialną. Sprawnie wykorzystywano informacje o zamieszkach w miastach na wschodzie Ukrainy gdzie zwolennicy "Euromajdanu" ścierali się z porosyjskimi "antymajdanowcami". Często, niestety krwawo. Kijów lizał rany i formował nową władzę. Wydarzenia na półwyspie oczywiście niepokoiły p.o. prezydenta Ołeksandra Turczynowa, ale z perspektywy ukraińskiej stolicy były dalekie i trudne do opanowania.

Poza Symferopolem rosyjskie flagi podniesiono też w Sewastopolu, strategicznym mieście portowym, gdzie na mocy porozumienia z Ukrainą stacjonowała Flota Czarnomorska. Symferopol miał w tej skomplikowanej, politycznej układance odrębny status administracyjny. Na całym półwyspie dochodziło do prorosyjskich wieców i demonstracji, a do referendum zostało nieco ponad dwa tygodnie. Rosja potrafiła ten czas wykorzystać. Na Krymie wylądowali rosyjscy żołnierze. Oczywiście bez znaków identyfikacyjnych. Kreml cały czas wypierał się swoich wojsk na półwyspie, poza tymi, które stacjonowały na okrętach. "Zielone ludziki" zablokowały lotniska i bazy wojskowe. Obstawiono budynki administracji. Pojawiły się posterunki i kontrole na głównych drogach z kontynentu. Krym był odcięty, a Kijów nie zamierzał wysyłać swoich wojsk. Turczynow wolał wykorzystać co miał do zabezpieczenia i opanowania sytuacji na wschodnim pograniczu. Dla Ukrainy właśnie to był naturalny kierunek, skąd po wydarzeniach na Majdanie, mogła ruszyć rosyjska interwencja.

Na pięć dni przed referendum Rada Najwyższa Krymu ogłosiła niepodległość. Zrobiła to niezgodnie z prawem międzynarodowym, tak jak niezgodnie z prawem krajowym ogłoszono samo referendum. Według ukraińskiej konstytucji bowiem głosowanie nad zmianami granic państwa powinno być głosowaniem ogólnonarodowym, a nie obwodowym. Aneksja Krymu od samego początku, od decyzji podjętej przez Władimira Putina na Kremlu 22 lutego 2014 roku, miała tylko tworzyć demokratyczne pozory. W rzeczywistości była operacją siłową, pierwszym etapem operacji przeciw Ukrainie.

Wybór, którego nie było

W niedzielę 16 marca 2014 roku punktualnie o 8.00 otwarto lokale referendalne. Poranek był chłodny i deszczowy. Miejsc do głosowania na półwyspie zorganizowano ponad tysiąc, ale dziennikarzom, zwłaszcza tym zagranicznym, dokładnie wyznaczono punkty, gdzie można było robić zdjęcia i rozmawiać z Krymczanami. Wydano nawet specjalne, referendalne akredytacje. Jeśli jakiś bezczelny pismak próbował sobie wybrać inne miejsce do pracy, najczęściej kończyło się wyrzuceniem za drzwi. Drzwi Wydziału Kultury Fizycznej Uniwersytetu w Symferopolu, przy ulicy Kurczatowa 29, były dla dziennikarzy otwarte. Głosujący w strugach deszczu wbiegali na odrapane schody i przeciskali się w głąb korytarzy, otrzepując mokre parasole i otupując zabłocone buty.

- Pogoda nie przeszkadza! Patriotyzm wyciągnął ludzi z domu, żebyśmy mogli swoją wolę wyrazić! - wyrecytował z sowieckim patosem zmoknięty mężczyzna przeciskający się w stronę Sali do głosowania.

Przejść nie było łatwo. Korytarz obstawiono stołami z drożdżówkami, sokiem czy kawą z jednej strony i ćwiartkami kurczaka, kiełbasą oraz słoniną na wagę z drugiej. Po słodkiej stronie znudzona dziewczyna jedną ręką podawała towar i zgarniała gotówkę, w drugiej trzymała kartę do głosowania. Pomiędzy klientami wczytywała się w pytania referendalne. Pani przy stoisku "wytrawnym", w białym sklepowym fartuchu ładowała wychodzącym kolejne porcje pierogów. Widać ona decyzję miała już za sobą.

To był dziwny wybór. Wybór pomiędzy "ponownym zjednoczeniem Krymu i Rosji" w ramach federacji a przywróceniem konstytucji Republiki Krymu z 1992 roku i półwyspem jako częścią Ukrainy. 

Żadna z opcji nie przewidywała utrzymania status quo. W pierwszym przypadku chodziło po prostu o przyłączenie do Rosji, w drugim o powrót do separatystycznych aspiracji Krymu z czasów po rozpadzie ZSRR, kiedy to krymska Rada Najwyższa de facto ogłosiła niepodległość, przyznając sobie prawo do nawiązywania samodzielnych kontaktów z innymi krajami czy wprowadzenia podwójnego obywatelstwa. Konstytucja z 1992 roku długo się nie utrzymała i ostatecznie krymski, autonomiczny obwód uznał nadrzędność ukraińskiego prawa. Półwysep pozostał jednak liną przeciąganą pomiędzy Kijowem a Moskwą.

Rosjanie stanowili tu około 60% mieszkańców. Ukraińców było 24%, Tatarów, rdzennej mniejszości Krymu mniej więcej połowę tego. I rosyjski język i prorosyjskie wpływy były tu zawsze bardzo mocne.

Nina Pawłowna wyraźnie pogubiła się w tym wszystkim. Chwilę błąkała się po korytarzu, zanim trafiła do właściwej sali. Potem pomógł już młody, cierpliwy człowiek z komisji. Patrzyła na niego z wdzięcznością spod mokrego beretu i zaparowanych okularów. Zajrzał do dowodu, potem pokazał gdzie podpisać. Nawet nie dziwił się, że zdjęcie stare, wytarte a jego właścicielka już od wielu lat niepodobna do uroczej dziewczyny z dokumentu.

 - I gdzie mnie teraz?

Młody człowiek zwrócił dowód ze wsuniętą kartą do głosowania i uprzejmie pokierował za kotarę. Nina Pawłowna przyjechała na Krym z Rosji, z rodzicami. Czterdzieści lat temu. Miała szesnaście lat. Teraz czuła się Ukrainką czy raczej obywatelką Ukrainy. Nie do końca rozumiała, dlaczego każą jej wybierać, skoro już dawno wybrała. Żyła z tym wyborem, a inni zwyczajnie go szanowali. Co się zmieniło?

- Ja Rosjanka, ale żyję tu, w Ukrainie. Z Rosjanami, Ukraińcami i Tatarami. Rozumiemy się to po co to niszczyć? - Na Krymie, w tym czasie, podobnych pytań bez odpowiedzi i wątpliwości było więcej.

Niezgrabnie przecisnęła zwiniętą kartę przez otwór w zaplombowanej skrzynce z pleksi. Przezroczyste urny miały podkreślać uczciwość referendum i ułatwić pracę zagranicznym obserwatorom. Ale niczego nie gwarantowały. Moskwa nie mogła przegrać na Krymie. I nie przegrała. Celem był "russkij mir" a ten cel zawsze uświęcał wszystkie środki. Oczywiście wśród głosujących byli i właściciele białych "Pobied" i skołowane Niny Pawłowne. Dla jednych karta w urnie to był "powrotu do domu", dla innych pytanie o przyszłość. Ich. Krymu. Ukrainy.

- Pan pewnie nie był komsomolcem ani pionierem? - Zagadał rumiany mężczyzna. Ale odpowiedź go nie interesowała.

- Ja byłem! Służyłem jeszcze pod Związkiem Radzieckim. Rodzina jest w Rosji, syn się tu urodził, ale jest Rosjaninem.

Nie zdradził, jak głosował. Nie musiał.

- Klika razy zasiadałem już w komisjach wyborczych i nie pamiętam, żeby o ósmej rano w kolejce czekało ponad 100 osób - raduje się przewodniczący komisji, w której obserwuję głosowanie.

- Spodziewam się 80-85%!

Niewiele się pomylił. A może po prostu nie zgadywał. Oficjalne wyniki mówiły o 84% frekwencji i ponad 96% poparcia dla zjednoczenia z Rosją. Świat nie uznał ani referendum, ani jego wyników. Bardziej realne szacunki podawały, że w głosowaniu mogło wziąć udział około 30-50% uprawnionych z tego tylko połowa poparła secesję. Dla Władimira Putina nie miało znaczenia ani to, ani święte oburzenie Zachodu po referendum. 17 marca uznał niepodległość Krymu. Dzień później podpisał jego włączenie do Federacji Rosyjskiej. Nie chodziło o dobro krymskich Rosjan ani o turystyczne walory półwyspu tylko o jego potencjał strategiczny. Krym dawał możliwość kontrolowania całego Morza Czarnego i utworzenia potężnej, rosyjskiej bazy wojskowej. Przyczółku do odbudowy imperium.

Cała prawda

- Dziennikarz? A nam do Was kazali strzelać. - Potężny facet w mundurowej  panterce z futrzanym kołnierzem i kominiarce sięgnął po zwisającą z ramienia broń.

- Na początek strzelę Ci w kolano - Groził, ale nie celował, a mnie powoli w obu jeszcze całych kolanach robiło się miękko.

- Żartuję! Patrz na niego! - zarechotał mundurowy po krótkiej pauzie do swoich towarzyszy, a ręka z kałasznikowa przeniósł na moje ramię. Figlarz pieprzony. Jak sam generalissimus. Też próbowałem się śmiać i chyba dobrze, że nie widziałem swojej twarzy. Taka to scenka rozegrała się na blokpoście na jednej z dróg wyjazdowych z Krymu, kierunek na miasto Czongar. Z półwyspu można było wyjechać na dwa sposoby, właśnie w kierunku Czongaru lub w kierunku zachodnim, drogą na Armiańsk i Perekop, którego murzą był swego czasu sam Tuhaj-Bej. 

Jeszcze przed referendum krymskie media ogłaszały, że wjechać i wyjechać z Krymu można bez problemu. Chciałem sprawdzić. Na wysokości Perekopu zawróciła mnie na posterunku krymska "samoobrona" obstawiona rosyjskim wojskiem. Na drugiej drodze zatrzymałem się przy mundurowych ośmielony ukraińskimi barwami na ich szewronach. Dopiero z bliska rozpoznałem naszywkę z atakującym orłem. "Berkut". Specjalna jednostka ukraińskiej milicji, która pacyfikowała protesty na kijowskim Majdanie. Jej funkcjonariusze byli oskarżani o pobicia, tortury, a nawet zabójstwa ukraińskich aktywistów. Choć znienawidzoną formacje ostatecznie rozwiązano to jej część, wcielona w struktury rosyjskiego OMONu, przetrwała na Krymie. "Berkutowcy" z tego posterunku też nie przepuścili mnie dalej, ale za to bardzo chcieli sobie pogadać i ulało im się w obecności polskiego reportera.

- Widzieliście, co tam z naszymi w Kijowie zrobili? - Mruczał pod wełnianą kominiarką ten z "poczuciem humoru" - Tyle lat pieniądze z Krymu zabierali, że teraz nic tu nie zostało. Wszystko zrujnowane. Teraz to już dla Ukrainy Krym stracony.

Mówią, że na posterunkach spokój i nuda, ale nie pozwolili robić zdjęć. Nawet nie próbuję, bo na punktach kontrolnych w każdym kraju żołnierze zawsze na takie próby nerwowo reagują. A mnie po dowcipie z kolanem jeszcze się ręce trzęsą. Bez zdjęć i bez wywiadów zawróciłem w głąb półwyspu. Opór żołnierzy na posterunkach skomplikował mi dzień, ale do zmroku zostało jeszcze parę godzin. Akurat, żeby znaleźć na Krymie prawdę. Prawda leży jakieś 140 kilometrów od Symferopola. Ma piętnaście ulic, jakieś półtora tysiąca mieszkańców i jest sporą wioską pośrodku krymskiego stepu. Nazwa nie ma nic wspólnego z papierowym dziennikiem Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Jest przetłumaczona z jidysz. Żydowska wieś Der-Emes nosiła swoją nazwę aż do czasów powojennych. Na "Prawdę" przemianowano ją w 1948.

 W Prawdzie jest sklep, gimnazjum, biblioteka, a nawet dom kultury. Nie jest tu ani przytulnie, ani spacerowo, ani przyjaźnie. Zwłaszcza dla obcego. Miejscowi reagują nieufnie na moje reporterskie zaczepki. Zdecydowanie łatwiej było mi nawiązać kontakt z "Berkutem". Tu wypytują kto, skąd dlaczego. Domagają się dokumentów, zaświadczeń i akredytacji. Kiedy odmawiam starszy mężczyzna, sięga po telefon i denuncjuje swojemu rozmówcy dziwnego typa, który podaje się za zagranicznego dziennikarza. Próbuję sobie tłumaczyć to wszystko napiętą atmosferą na Krymie i uprzejmie, acz zdecydowanie żegnam się z miejscowym "czekistą", który już zdążył spisać numery samochodu, którym przyjechałem. Młodzi w Prawdzie mają więcej luzu.

- Jak to jaka jest prawda? Przecież jedna powinna być.

W Prawdzie właśnie zwijają lokalny targ. Parę straganów na krzyż z owocami i chemią. Mój rozmówca wpycha niesprzedany towar na pakę niewielkiego furgonu. Sam nie ma wątpliwości, że jakby nie zagłosowali jutro, pojutrze za tydzień to i tak on będzie jeździł po bazarach z towarem jak długo zdrowie pozwoli, bo z czegoś żyć trzeba. Może tylko liczyć trzeba będzie w rublach, a nie w hrywnach. I papiery pozmieniają.

- My żyjemy i pracujemy tutaj i nam bez różnicy. Widzi Pan, dwadzieścia lat żyliśmy w biedzie na Ukrainie. Teraz myślę, że nic się nie zmieni.

Prawda.

Choć teraz tu już nie. Władze w Kijowie w ramach dekomunizacji w 2016 roku przywróciły nazwę wsi sprzed wojny i teraz znowu nazywa się Der-Emes. Tabliczki przy drodze będą zmienione, jak tylko Krym wróci w granice Ukrainy...

Krymska wiosna

 

Na razie jednak w marcu 2014 roku przy krymskich drogach wyrastały wojskowe bazy polowe i posterunki. Maszyny na gąsienicach wygrzebywały w stepowym piachu grajdoły dla BTRów i czołgów, niezgrabnie lawirując pomiędzy niewielkimi, glinianymi domkami, które wyglądały na opuszczone. Bardziej niż osiedla przypominały raczej to dzikie ogródki działkowe.

- To "samozachwaty" - tłumaczy mój kierowca - Tatarskie -  dodaje z wyraźną pogardą.

"Samozachwaty". Budowlane samowole. Kawałki ziemi zajęte przez Tatarów wracających pod koniec lat osiemdziesiątych ze stalinowskiej zsyłki. W 1944 roku z Krymu deportowano około 180 000 rdzennych mieszkańców półwyspu. Pod pretekstem kolaboracji z hitlerowcami całe rodziny wywożono na Syberię czy do Uzbekistanu. Ich domy i ziemię konfiskowała władza radziecka. Kiedy władza zaczęła się sypać wielu z tych, którzy przeżyli, postanowiło wrócić. Ale tu nikt na nich nie czekał. I nikt ich nie chciał. Byli niewygodni i dla Rosjan i dla Ukraińców, bo upominali się o swoje. Kiedy im odmawiano sami, zajmowali ziemie, z których zostali przegnani. Stawiali swoje liche domy z brunatnej cegły,a nawet meczety. Z problemem "samozachwatów" Ukraina długo nie potrafiła sobie poradzić. Dochodziło do protestów, zamieszek, a nawet starć Tatarów z deweloperami, podczas których padały strzały. Czasy kiedy o przychylność krymskich chanów i wojskowe wsparcie Ordy zabiegała Korona, Moskwa czy Kozaczyzna dawno minęły. Potomkowie Ordyńców dobrze o tym wiedzieli i teraz  próbowali po prostu po trudnych latach poukładać życie swojej społeczności. Przeszkodziła im "ruska wiosna".

Referendum zbojkotowali, choć jeszcze przed głosowaniem Władimir Putin osobiście próbował przekonać Mustafę Dżemilewa, lidera mniejszości, o tym jak ważny jest dla Rosji tatarski głos. Nie pomogło też straszenie faszystowską juntą z Kijowa, przed którą obronić może tylko nowy, rosyjski porządek - "russkij mir". Tatarom nigdy nie było z Rosją po drodze. W wolnej Ukrainie wybierali ich zdaniem mniejsze dla siebie zło i niemal zawsze głosowali przeciw partiom i kandydatom powiązanym z Kremlem. Nie mieli żadnych złudzeń co ich czeka na rosyjskim Krymie

- Teraz tu rządzi wielka polityka. Ze zdaniem Tatarów nikt się nie będzie liczył. - Tłumaczył mi po modlitwie, przed jednym z symferopolskich meczetów przedstawiciel medżlisu, zgromadzenia krymsko-tatarskiego.

- Bojkotujemy referendum, ponieważ nie uznajemy decyzji podejmowanych pod lufami karabinów politycznych terrorystów. O przyszłości Krymu nie powinna decydować matematyczna większość mieszkańców.

Ale matematyka jest ważna. Kilkunastoprocentowa mniejszość w demokratycznych warunkach to poważny elektorat, jednak rosyjskie referendum nie było demokratyczne. Za ten bojkot i wystąpienia w czasie "ruskiej wiosny" Tatarzy płacą do dziś. Represjami, aresztowaniami, torturami i porwaniami pod sfabrykowanymi zarzutami ekstremizmu i antyrosyjskiej działalności. Krymska milicja niemal codziennie organizuje naloty i przeszukania w tatarskich domach. Zdelegalizowano tatarskie stowarzyszenia. Według organizacji monitorującej łamanie praw człowieka na anektowanym Krymie, na koniec 2021 roku w rosyjskich więzieniach przebywało 116 tatarów. Jako podstawę ich skazania organizacja podaje powody polityczno-religijne.

Kamienny Włodzimierz Iljicz to gubił się, to wyłaniał zza falujących, rosyjskich flag. Teraz już mógł być spokojny, że dalej będzie stał gdzie stoi i nie podzieli losów "Leninów", które ważyły się właśnie w innych,  ukraińskich miastach. Krymskie gołębie też pewnie były zadowolone. Na głównym placu Symferopola zebrało się kilka tysięcy osób. Na oświetlonej fasadzie jednego z budynków błąkał się kolorowy, laserowy napis " Krymska Wiosna". Naprzeciw spora scena z podrygującymi artystami i wielki telebim, na którym miał się pojawić najważniejszy gość wieczoru.

- Po ciężkiej, długiej, wyczerpującej podróży Krym i Sewastopol wracają do swojego rodzimego portu, do rodzimych brzegów, do Rosji! -  Wystąpienie  Władimira Putina transmitowano prosto z Moskwy. Prezydent nie zdecydował się świętować na Krymie. Tuż za nim w kadrze upajał się chwilą najważniejszy człowiek w republice, Siergiej Aksjonow. To był przede wszystkim jego wieczór.

- Martwimy się tym, co dzieje się na Ukrainie. Ale wierzę, że Ukraina pokona wszelkie trudności. Nasz przyszły sukces zależy od nas: zarówno od Rosji, jak i od Ukrainy!

Kiedy słowa prezydenta Rosji jeszcze tłukły się echem po Symferopolu, Moskwa już pracowała nad tym "sukcesem", nad tuningowaniem alufelgami radzieckiej "Pobiedy". Scenariusz przerobiony na Krymie zadziałał. Teraz trzeba go było tylko przeszczepić na te obwody Ukrainy, które najlepiej rokowały dla "ruskiej wiosny". Na krymskich stepach zaczęła kiełkować Noworosja. Projekt, który na zawsze miał zmienić granice największego, suwerennego, europejskiego państwa. Ukrainy.