Reklama

Cóż oburzającego, ale takiego naprawdę budzącego grozę, a zarazem rozkosz oburzenia, może zrobić zdobywca Egiptu? Pomysłów nie brakuje, ale chyba ostrzelanie z armat wielkich piramid w Gizie to jeden z lepszych. Czy czegoś takiego nie mógłby zrobić jakiś amerykański generał w rodzaju George’a Pattona albo wroga Indian Dakota George’a Custera? Triumfalizm i pogarda dla starego świata, w tym przypadku nawet najstarszego, rodem z Nowego Świata. To takie przerysowane wydanie amerykańskiej arogancji i ignorancji, którą przecież nawet sami Amerykanie lubią się niekiedy oburzać, i którą lubią przerysowywać. We wchodzącym właśnie na platformy streamingowe filmie Ridleya Scotta postępuje tak nie Amerykanin, a Napoleon Bonaparte.

Nos Sfinksa

Wódz Francuzów z radością wali po piramidach płosząc konie armii wroga znajdującej się poniżej. Scena ta była najmocniejszym wizualnie elementem trailera filmu i bodajże to ona wzbudziła największe oburzenie krytyków. Przecież prawdziwy Bonaparte podchodził do piramid z najwyższą estymą! Co więcej, za jego czasów do Gizy jechali pierwsi archeolodzy, badacze, to co dziś postrzegamy, jako kradzież wówczas było skokiem w historii rozwoju najbardziej znanego muzeum świata w Luwrze. Wówczas zaczyna się historia nowożytnej egiptologii. A tu obraz zupełnie inny - jakby jakiś sowiecki marszałek dopadł katedrę gotycką w zdobytym mieście.

Spaghetti po amerykańsku

Reklama

Cały dowcip polega na tym, że trochę się oburzamy, ale oglądamy z przyjemnością. To trochę jak z kuchnią. Czy spaghetti z sosem bolognese to jeszcze włoska potrawa, czy już amerykańska? A niejadana we Włoszech hawajska pizza, nazwana tak od popularnej marki ananasów w puszce, wymyślona w Kanadzie, ale popularna w USA? Niby wciąż włoskiego pochodzenia danie, ale trochę zmienione dodatki. Pedanci i kustosze etnicznej czystości żywności na dźwięk nazw tych potraw dostają spazmów obruszenia. A teraz przeprowadźcie sondę wśród swoich znajomych, najlepiej nastolatków. Tylko niech wszyscy zedrą z siebie snobistyczne maski i odpowiedzą z serca. Czy wolą mięsne spaghetti, czy oryginalne bolońskie ragu z tagliatellami, czy tam pappardellami? I czy pizza z ananasem i zabronionym sosem pomidorowym im smakuje bardziej, czy też oryginalna włoska?    

Podobnie jest z kinem historycznym. Snobi mogą twierdzić, że zadawalają ich tylko rozmaite niszowe produkcje, ale tak naprawdę nikt w ciągu ostatniego wieku nie nakręcił tak wielkich spektakli historycznych co Ridley Scott. Czasem próbował trzymać się przy tym faktów bardzo mocno. Tak jak w niedawnym "Ostatnim pojedynku", surowym wręcz filmie o jednym z najgłośniejszych "sądów bożych" poprzez skrzyżowanie mieczy, a także grożącego głównej bohaterce - w przypadku klęski małżonka - stosu. Ta niezbyt sympatycznie świadcząca o francuskiej jurysdykcji późnego średniowiecza historia jest w pełni prawdziwa, włącznie z detalami finalnego starcia. Kilka perspektyw, z których patrzymy na zawiłości akcji i postaw sprawiły, że być może reżyser pokazał nam bardziej zobiektywizowany obraz niż niejeden z tysięcy prawników zajmujących się tą jedną z najgłośniejszych spraw w historii.

To naprawdę ambitne, trudne momentami, kino historyczne. Zupełnie nieamerykańskie. Dlatego zapewne okazało się kompletną klapą. Film kosztujący 100 milionów dolarów zarobił jedną trzecią z tego. A Scott chyba wyciągnął wnioski, że by odwrócić proporcje musi choć trochę wrócić do modelu wyśmiewanego przez nerdów od starożytności, ale nie przez tych, którzy liczą zyski z biletów - czyli do "Gladiatora".

Filmu sprzed 21 lat, który kosztował też 100 milionów, ale zarobił pół miliarda. Czymże byłby ten "Gladiator" gdyby nie historyczne ściemy. Gdyby nie zmyślone zabójstwo cesarza filozofa Marka Aureliusza przez jego następcę, faktycznie szurniętego Kommodusa. Czy zmyślone zresztą? Być może tak, ale nie przez Scotta. Tu znowu jest jak z nosem Sfinksa. Reżyser poszedł po prostu za najbardziej spiskową teorią, niepotwierdzoną przez żadnego z poważnych historyków, choć pojawiającą się już w kulturze masowej. Tak było w amerykańskim filmie z lat 60-tych "Upadek Cesarstwa Rzymskiego", o ile jednak tam ambitna latorośl zleciła zabójstwo ojca, to u Scotta sprawa musi być prostsza i bardziej westernowa - syn osobiście morduje rodziciela. Tak to się załatwia w Fabryce Snów. Sprawy muszą być dopowiedziane i proste.

Bohaterowie "Gladiatora" to Amerykanie pełną gębą. Nawet marudny i pacyfistyczny Marek Aureliusz to rozedrgany intelektualista rodem z lewicowego kampusu, a nie cesarz, który w surowych warunkach prowadził krwawe wojny. Wiadomo cesarz - filozof, musi być trochę pierdołą. Za to tytułowy bohater, generał Maximus, grany przez Russela Crowe’a, to gość w typie Mad Maxa, potrafi zgromadzić żołnierzy i ekipę wokoło siebie, ale finałowo sprawę sam doprowadza do końca, nie patrząc na okoliczności. Znacie? Gary Cooper, Clint Eastwood, a i w zupełnie innych wydaniach Tom Hanks. To się ceni za oceanem. Taki też jest i Napoleon.

A z drugiej strony - tłumaczył to zresztą sam reżyser - jak lepiej pokazać objęcie przed francuskiego cesarza Egiptu, jego zdobycie, rzucenie na kolana? Zostawmy już zupełnie na boku fakt, że militarnie kampania zakończyła się klęską, bo brytyjski admirał Nelson rozgromił Anglików w bitwie morskiej u ujścia Nilu. To już zupełnie by nie pasowało do opowieści. Kino krojone pod amerykańskiego, a potem globalnego widza nauczyło nas, że zdobywa, musi być absolutny i buńczuczny. Czyż nudziarskie przemyślenia o patrzących na armię tysiącleciach i rozważania o wartości zabytków nie są mniej atrakcyjne niż eksplozje pocisków na szczytach piramid? Po prostu, z Napoleona trzeba było zrobić trochę chama, trochę kowboja, ale oczywiście wrażliwego, szczególnie na punkcie ukochanej Józefiny i honorowego zobowiązania, jakim jest toczenie swojej wojny aż do końca pod Waterloo.      

Do tego, to specjalność Scotta, jest w tej opowieści ziarno prawdy. Wygląda ono tak, że wedle obiegowej opinii egipski Sfinks faktycznie zawdzięcza działaniom wojennym Bonapartego utratę nosa. Egipt w ogóle ma szczęście do nosów, bo przecież jak wiemy od filozofa Pascala "gdyby nos Kleopatry był krótszy, inaczej wyglądałoby oblicze świata". Ale tak naprawdę, i ta opinia nie jest prawdą. Nos Sfinksa nie miał okazji spotkać się ani z francuskim cesarzem, ani jego artylerią. Na szczegółowych rysunkach sporządzanych w pierwszej połowie 18 wieku już go nie ma. I znowu - cóż ta prawda historyczna mogłaby wnieść do filmu? Lepiej by to Napoleon odstrzelił mający trzy tysiące lat nos. Dobra fabuła musi się trochę pożywić plotką, bo w końcu jest fikcją. To hollywoodzki wyznacznik stylu i droga do sukcesu.             

Sam sobie cesarzem

Nie ma co gnębić dzieła Scotta za nadreprezentację czarnoskórej służby na francuskich dworach czy czarnoskórych "obywateli" Francji. Mogło się to zdarzyć i faktycznie mulatem był urodzony na Haiti generał Dumas, ojciec wielkiego pisarza Alexandra. Jak na czasy i ilości politycznie poprawnych absurdów serwowanych przez dzisiejsze kino z "Napoleona" można śmiało uczyć historii, a niektóre ze scen są ewidentnie inspirowane malarstwem z tamtego czasu. Zaś przekazowi "made in USA" pomogło dodatkowo kilka spraw.

Czasy pod pewnymi względami były dosyć amerykańskie. Choćby faktycznie jest prawdą, że w okresie Dyrektoriatu (przed dojściem cesarza do władzy) istniała prasa, która brutalnie rozrabiała romanse świeżo poślubionego generała. Ale nie w tabloidowej formie jak widzimy w filmie, a w formie opisów, do tego wszystko było zanonimizowane. Potem cesarz wprowadzi kontrolę prasy i problem się rozwiąże. Ale takie gazety jak ta w filmie, dynamicznie łamane, z rysunkami satyrycznymi, do bólu brutalne, powstały później i nie na tym kontynencie To zupełnie już obrazek rodem z Ameryki. Dlatego kilkadziesiąt lat później francuski filozof i pisarz Alexis de Tocqueville, podczas swojej słynnej podróży do Stanów Zjednoczonych będzie obruszał się działaniem amerykańskich mediów brukowych, które opisywały romanse prezydentów. We Francji było to wówczas absolutnie niewyobrażalne.

Za to sam główny bohater pasuje do kina a’la USA jak nikt inny. Nigdy nie był w Ameryce, ale czuł się self-made manem, facetem, który wszystko zawdzięcza sobie. Zupełnie jak postać z 20-wiecznych podręczników sukcesu innego Napoleona - Napoleona Hilla, które wywarły ogromny wpływ na postawy Amerykanów. Hill w kółko uczył, że człowiek musi być i walczyć do końca, w chwili próby, sam musi podejmować inicjatywę, a ulepić musi siebie sam.

Wypisz wymaluj. Cesarz z Korsyki kpił z ludzi chcących dorabiać mu starożytne korzenie, a autentyczna scena jego koronacji, gdy założył sam sobie koronę na głowę to po prostu zwieńczenie amerykańskiego mitu, tak obcego arystokratycznej bądź ogarniętej rewolucjami ówczesnej Europie. Wiara we własne siły i misję, determinacja, to wszystko wystarczy. Im bardziej podłe pochodzenie, tym większy szacunek dla skali sukcesu. Aż się nie chce wierzyć, że ten facet nie urodził się nad sklepem w Tampico w Illinois w rodzinie alkoholika jak Ronald Reagan albo w Tupelo w Missisipi jak Elvis. 

Czy wszystko to wystarczy, by dorównać w "box office" "Gladiatorowi"? Raczej nie. Ale po to by powstało bardzo dobre, widowiskowe kino historyczne - tak. Europejskie, kręcone przez Europejczyka o Europie, ale bardzo amerykańskie w formie. Czyli takie, jakie lubimy najbardziej, nawet gdy kręcimy nosem, że przecież "tak nie było".