Cofnijmy się do początków. Podwaliny pod szpiegowskie filmy położył pisarz Ian Fleming. Brytyjczyk podczas II wojny światowej sam pracował w wywiadzie marynarki wojennej, co zainspirowało jego późniejsze powieści. Debiutował w 1953 roku książką Casino Royale, rozpoczynając serię, która uczyniła go ikoną literatury popularnej.
Fleming miał dość konkretne i ciekawe powody, dla których stworzył postać Jamesa Bonda
- Napisałem książkę, żeby zobaczyć, czy potrafię to zrobić. To była pewna forma terapii, żeby zająć ręce i myśli - tłumaczył w rozmowie z “New Yorkerem" twórca najsłynniejszej serii szpiegowskiej. W tym samym wywiadzie tłumaczył, że chciał stworzyć literaturę dla ludzi inteligentnych - “coś, co można zabrać do łóżka, samolotu lub na plażę".
Książki z miejsca stały się bestsellerami, jednak na wyższy poziom popularności wzniosła je filmowa produkcja - pierwszą zekranizowaną częścią stał się “Dr No" z Seanem Connerym. Fleming - początkowo nieufny - szybko stał się entuzjastą ekranizacji i zaczął nawet modyfikować późniejsze powieści, by lepiej pasowały do filmowego wizerunku Bonda. Pisarską passę niespodziewanie przerwał zawał serca, na który Fleming zmarł w wieku zaledwie 56 lat. Mimo to ekranizacja pozostawionych przez niego książek, opowiadań i rękopisów trwała, a każdy kolejny odtwórca “Agenta Jej Królewskiej Mości" musiał zmierzyć się z legendą - zarówno swojego poprzednika, jak i pisarza.
Świadomy tego był Pierce Brosnan - pierwszy irlandzki Bond, który przejmował licencję 007 z rąk Timothy’ego Daltona i (powracającego) Seana Connery’ego.
- To było trochę jak wskrzeszanie ikony - wspominał po latach Pierce Brosnan, który przejął po Walijczyku smoking, martini i ikoniczną broń Walthera PPK.
- Wiedziałem, że ludzie będą patrzeć na mnie przez pryzmat Connery’ego. Ale czułem, że Bond musi iść dalej - być symbolem nowej dekady. Nie tylko reliktem przeszłości - dodawał w jednym z wywiadów.
"Goldeneye" powstało sześć lat po ostatnim filmie Bondzie, jednak realia światowe wyglądały zupełnie inaczej. Zimna wojna skończyła się definitywnie, upadł Związek Radziecki, wobec czego kariera agenta 007 zawisła na włosku. I choć świat nie potrzebował już bohaterów z dawnego imperium, to brosnanowski Bond wrócił młodszy, szybszy i bardziej samoświadomy.
- Wiedziałem, że muszę znaleźć balans między elegancją Connery’ego a mrokiem Daltona. Nie chciałem grać parodii męskości. Chciałem, żeby to był człowiek, który potrafi być twardy, ale też czuje. Może się śmiać, ale też wątpi - mówił Irlandczyk.
Aktor szukał także namacalnych wskazówek od zmarłego trzy dekady wcześniej Ian Fleminga. W pewnym momencie piąty z kolei odtwórca roli Jamesa Bonda zdobył nawet maszynę do pisania, na której pisarz tworzył kolejne powieści.
Nową jakość w filmach o 007 próbował także wykreować reżyser.
- Chciałem, żeby Bond był emocjonalny, prawdziwy, ale nie stracił ironii. To nie miał być relikt zimnej wojny. To miał być człowiek, który musi zrozumieć, że jego świat się skończył - i mimo to dalej działać - przekonywał Martin Campbell.
James Bond został wpisany w nowe realia: postsowiecka anarchia związana z tajną bronią zagrażającą światowemu porządkowi, skorumpowani oligarchowie, a także zdrady. Dawny przyjaciel agenta - Alec Trevelyan (Sean Bean) - nagle staje się jego wrogiem.
- To był Bond, który po raz pierwszy spojrzał w lustro. Nie tylko walczył z wrogiem, ale z własnym cieniem - przekonywał Campbell w rozmowie z “Esquire". Nowozelandczyk musiał także znaleźć balans pomiędzy widowiskowością (efektowne ujęcia kaskaderskie, pościgi, pierwsze takie sceny walk) z psychologizmem głównej postaci.
- W GoldenEye chciałem połączyć emocje z akcją. Każda scena wybuchu miała mieć sens. Nie chciałem efektów tylko po to, żeby coś eksplodowało - chciałem, żeby każda eksplozja była częścią opowieści - mówił. Jednocześnie z perspektywy czasu przyznawał, że gdyby teraz miał jeszcze raz nakręcić pierwszą z tetralogii brosnanowskiej to wybrałby “może mniej gadżetów, a więcej ciszy".
- Ale wtedy świat tego potrzebował - chcieliśmy, żeby Bond był znowu cool - przyznał.
Brosnanowski “cool" objawił się także w stylowej odsłonie Astona Martina DB5 - nieodłącznej części filmów z serii 007- na monakijskich serpentynach. Motoryzacyjnie produkcja idzie także o krok dalej, który - choć początkowo mógł wywołać kontrowersje - tylko wzmocnił wrażenia widzów.
Po raz pierwszy Bond zasiadł za kierownicą niemieckiego BMW Z3 - pojazd wyposażono w pociski Stinger umieszczone za reflektorami oraz system samozniszczenia. Choć auto pojawiło się na ekranie przez krótki czas, to jednak współpraca z bawarskim koncernem trwała dłużej - w kolejnych odcinkach z Brosnanem na ekranie pojawiały się także: limuzyna BMW 750iL (“Jutro nie umiera nigdy", 1997) oraz kolejny kabriolet BMW Z8 ("Świat to za mało", 1999).
Na wyższy poziom "coolowości" wzniosła Tina Turner - bo żaden film o Bondzie nie może być recenzowany bez nieodłącznej piosenki tytułowej. Do tej pory jej wykonanie “Goldeneye" wywołuje ciarki, choć początki nie były wcale tak obiecujące.
- Bono wysłał mi najgorsze demo, jakie w życiu słyszałam. Złożył je tak, jakby myślał, że i tak tego nie nagram - śmiała się Tina Turner, wracając do historii z połowy lat 90.
- Musiałam wydobyć z tego coś prawdziwego. Nigdy nie śpiewałam piosenki w takim stylu - mrocznej, tajemniczej, z taką aurą pożądania i zdrady. To było wyzwanie, ale też coś, co mnie ożywiło - przyznawała. Efekt onieśmielił samego lidera U2, Bono miał zresztą przyznać, że był zachwycony, jak Turner “uratowała" jego kompozycję.
Awangardowa w "Goldeneye" była także rola M - po raz pierwszy Bond miał przełożoną-kobietę (Judi Dench), która odważnie zakwestionowała wizerunek macho-mordercy.
- Nie lubisz mnie, Bond. Nie lubisz moich metod. Uważasz mnie za księgową, która bardziej interesuje się liczbami niż twoim instynktem (...). Uważam cię za seksistowskiego, mizoginistycznego dinozaura. Relikt zimnej wojny, którego chłopięcy urok na mnie nie działa - mówi w jednej z sekwencji M.
Mimo tej śmiałej próby reformy niereformowalnego szpiega w tej serii Bond cieszył się nie jedną, a dwoma sympatiami, za to po raz pierwszy w rolę “dziewczyny Bonda" wcieliła się Polka - Izabella Scorupco.
- Po tym, jak dostałam rolę w GoldenEye, nie zdawałam sobie sprawy przez rok czy dwa, kiedy oglądałam film, że jestem częścią dziedzictwa Bonda - przyznała bez ogródek w jednym z wywiadów.
Polka w innej rozmowie przyznawała z kolei, że przed dołączeniem do obsady dostawała wiele ostrzeżeń przed stereotypową rolą kobiety w filmach od 007. Jednak postać Natalii Simonovej - nie tylko czarującej, ale piekielnie inteligentnej informatyczki, która ratuje świat przed rosyjską zagładą - okazała się przełomem w jej karierze. I choć później Scorupco odmawiała wcielania się w podobne charaktery, to na lata pozostała w panteonie nowoczesnych partnerek 007.
Brosnan bez wątpienia odcisnął piętno, pozostawiając swojemu następcy Danielowi Craigowi pole do wniesienia postaci w inny wymiar. I choć dołożył o jeden więcej film serii o “Agencie Jego Królewskiej Mości" to zmierzył z postacią w zupełnie innym kierunku. Według części ekspertów “Nie czas umierać" - ostatnia z pięciu w sumie produkcji z udziałem Craiga - najlepsza część cyklu po “Casino Royale" (2006). Po piętnastu latach Anglik zdecydował się rozstać z bondowskim martini, smokingiem i Waltherem PPK.
Po nakręceniu swojej ostatniej sceny jako 007 Craig wygłosił emocjonalne przemówienie do ekipy, które następnie lotem błyskawicy obiegło media społecznościowe.
- Wiele osób tutaj pracowało ze mną przy pięciu filmach i wiem, że mówi się wiele rzeczy... Ale kochałem każdą sekundę tych filmów, a zwłaszcza ten, gdy każdego ranka wstawałem i miałem okazję pracować z wami. To był jeden z największych zaszczytów w moim życiu - mówił wyraźnie poruszony aktor.
Od tego momentu mija już szósty rok - do tej pory do najdłuższej przerwy doszło między Daltonowską “Licencją na zabijanie", a recenzowanym “Goldeneye" (6 lat). Na ten moment wiadomo, że ten okres zostanie pobity, a spragnieni widzowie nowej serii o brytyjskim szpiegu będą musieli wziąć na wstrzymanie, choć powoli schodzą pierwsze techniczne szczegóły.
Po pierwsze prawa do serii przejął Amazon MGM Studios, choć do końca franczyzę chcieli utrzymać legendarni producenci Michael G. Wilson i Barbara Broccoli. Twórcy zostali współwłaścielami, jednak kontrola nad procesem kreatywnym przypadnie amerykańskiemu gigantowi.
Po drugie za kamerą stanie Denis Villeneuve, twórca takich produkcji jak "Diuna" czy "Blade Runner 2049". Reżyser już dał pewne przesłanki, z których możemy wnioskować, w którą stronę będzie próbował odświeżyć 63-letnią sagę
Nadal jednak nie wiemy, kto zostanie następcą Daniela Craiga. Anglik konsekwentnie odmawia mediom odpowiedzi na to pytanie, w pewnym momencie rzucając na odczepne “Nie obchodzi mnie to". Bardziej wylewny jest za to jego poprzednik.
- Kolejny Bond musi być Brytyjczykiem - powiedział Pierce Brosnan w rozmowie z “Hollywood Reporter". Jeszcze parę lat temu Irlandczyk rzucił śmiałą propozycję, aby 007 była kobietą (“byłoby to ekscytujące"), to jednak po czasie zrewidował swoje stanowisko.
- O, myślę, że to musi być mężczyzna. Jestem podekscytowany kolejnym aktorem, który wjedzie w tę rolę - dodał w rozmowie z “Observerem". 72-latek zasugerował także, że mógłby powrócić do serii o agencie 007 jako “senior".
- Gdyby Villeneuve miał coś w zanadrzu, wziąłbym to bez wahania. Dlaczego nie? To świetna rozrywka. Mogłoby być dużo śmiechu. Łysina, protezy... kto wie - mówił z dużą dozą autoironii Brosnan.
Irlandczyk wciąż pozostaje aktywny na aktorskim polu, najnowsze produkcje z jego udziałem cieszą się popularnością.
Ostatnia rola charyzmatycznego bossa mafii Conrada Harrigana w "Strefie Gangsterów" jest nie tylko powrotem do kina gatunkowego, ale też jedną z być może najlepszych jego kreacji w życiu.
Aktor nie wahał się ani sekundy przed przyjęciem oferty od Guya Ritchiego, choć miał obawy przed wejściem na plan. Minęły one już po pierwszej scenie, gdy nie dość, że widzimy, to jeszcze słyszymy "irlandzki" akcent mafioza trzęsącego sporą częścią Londynu. Na ekranie partnerują mu legendy: Helen Mirren, Tom Hardy, a także Geoff Bell czy Pady Considine.
Zabawne jest to, że w "Strefie Gangsterów" nazwa ostatniego Bonda z udziałem Brosnana - "Śmierć nadejdzie jutro" - może być mottem dla wielu bohaterów produkcji. Czego sobie i czytelnikom zdecydowanie nie życzę ����