Reklama

"Koncert Michaela Jacksona". To określenie jest jak synonim spektakularnego, pełnego zaangażowania zaskoczeń, tańca i niezwykle dopracowanego występu. Gdy ktoś powie o czyimś koncercie, że był niczym show Króla Popu - to prawdziwa nobilitacja. Już pod koniec lat 60. mały Michael Jackson wraz z rodzeństwem (miał go ośmioro) podbijał amerykańskie listy przebojów. Choć na scenie było pięciu Jacksonów, to oczy wszystkich skupiały się na tym najmłodszym - najbardziej czarującym i utalentowanym. Tym, który ciągle samoistnie pojawiał się z przodu i zwyczajnie kradł cały blask.

Debiutował z braćmi, gdy miał zaledwie 6 lat. Pierwszy album, czyli "Diana Ross Presents The Jackson 5" ukazał się w 1969 roku, a Michael był wówczas zaledwie jedenastolatkiem. Jego ckliwy wokal w "Who’s Lovin You", a także nasycony soulem, popowy utwór "I Want You Back" uczynił z nich wielkie gwiazdy. Krótko po wydaniu tej drugiej piosenki magazyn "Record World" obwieścił, że Jacksonowie staną się "nowymi królami soulu Motown".

Reklama

Dla młodych Jacksonów była to najczęściej katorżnicza praca - nad występami pracowali dziennie po dwie, trzy godziny. “Nigdy nie miałem szansy robić tych zabawnych rzeczy, które robią dzieci" - wspominał dorosły Michael Jackson. Później, gdy zamieszkał na Neverland Ranch, nazwał tę osobliwą posiadłość połączoną z parkiem rozrywki po krainie z "Piotrusia Pana". "Całkowicie identyfikuję się z Piotrusiem Panem, zagubionym chłopcem z Nibylandii" - opowiadał.

Jego największym postrachem był ojciec, Joe Jackson. Ten sam, który odkrył u swoich dzieci niebywałe muzyczne talenty, pilnował, by pracowały tak ciężko, jak dorośli ludzie. "Występowaliśmy dla niego, a on nas krytykował" - pisał w autobiografii "Moonwalk". "Jeśli nawaliłeś dostawałeś lanie, czasem pasem, czasem palcatem" - wspominał dramatyczne chwile z dzieciństwa.

Michael chce sam

Już w 1971 roku wyszedł pierwszy solowy album Michaela Jacksona, a każdy kolejny pokazywał drogę jego dojrzewania jako wokalisty. W ciągu pierwszej połowy lat 70. wydał aż 5 płyt, a "Forever, Michael" (1975) było pożegnaniem z dotychczasowym wizerunkiem pokornego, rozczulającego chłopaka.

Rewolucja nastąpiła w 1979 roku, gdy podbił świat, nagranym z Quincym Jonesem krążkiem "Off The Wall". Jackson chciał odciąć się od wcześniejszych dokonań i postawić na twórczą swobodę. Na kultowym dziś krążku przemieszał wszystko to, co dziś fani lat 70. wspominają z rozrzewnieniem - brzmienia disco, funk, r&b oraz soul. "Off The Wall" sprzedało się w 20 milionach egzemplarzy na całym świecie i rozpoczynało słynną trylogię - już trzy lata później ukazał się album "Thriller", a po nim "Bad" (1987).

Taniec był nieodłącznym elementem scenicznego wizerunku Jacksona od pierwszych występów. W trakcie jednej z prób w 1978 roku miał złamać sobie nos, co poskutkowało operacją nosa - z jej skutkami miał borykać się do końca życia. Z początkiem lat 80. na scenie był coraz bardziej otwarty, pozwalając sobie na więcej. Nadal koncertował jednak z braćmi, ale wraz ze wzrostem popularności Michaela rosły napięcia w grupie. Jackson miał ponoć latać prywatnym samolotem, podczas gdy jego bracia musieli podróżować linami komercyjnymi. Już u schyłku trasy zgodne wcześniej rodzeństwo wręcz się nie znosiło. Do hoteli dojeżdżali osobnymi autobusami, w hotelach spali na różnych piętrach, a rozmowy poza sceną ograniczali do minimum. Za kulisami mówiło się o zazdrości Jermaine’a, Jackiego, Tito i Marlona wobec sukcesu, jaki w pojedynkę odniósł Michael. Ostatecznie wokalista pożegnał się z braćmi trasą "Victory" (1984), a podczas nich oprócz piosenek The Jackson 5 wykonywano również jego solowe przeboje.

Gdy w 1983 roku wystąpił u boku braci na 25-leciu wytwórni Motown, aż 47 mln Amerykanów oglądało jego wykonanie hitu "Billie Jean". To tam po raz pierwszy włożył swoje kryształowe akcesoria i zaprezentował moonwalk [księżycowy chód]. Stany Zjednoczone oszalały na punkcie kroku, który trzy lata wcześniej pokazał mu tancerz Jeffrey Daniel. Odtąd Jackson kojarzył się tylko z tym krokiem.

Michael Jackson: Złote, wieczne dziecko

"Thriller" i "Bad" były niewyobrażalnym sukcesem.  Ten pierwszy był najlepiej sprzedającym się albumem na świecie w 1983 roku, został także najlepiej sprzedającym się krążkiem w historii - na całym globie sprzedano aż 70 mln egzemplarzy (!). Na pierwszym miejscu listy "Billboard 200" przebywał przez 37 tygodni, a w najlepszej dziesiątce utrzymywał się aż 80 tygodni. Jackson-Mania (prawie jak Beatlemania dwadzieścia lat wcześniej), ogarnęła świat, a Moonwalkerzy byli wszędzie. Jackson, a bardziej jego doradcy i spece od marketingu pracowali już nad tym, jak spieniężyć to ogromne zainteresowanie.

W 1987 roku Jackson wyruszył na pierwsze tournée w pojedynkę - "Bad Tour". W sumie zagrał aż 123 koncerty na całym świecie: od Japonii przez Stany Zjednoczone, Niemcy Zachodnie, Wielką Brytanię i Australię. Trasa cieszyła się ogromną popularnością i uplasowała się na drugim miejscu najlepiej zarabiających tras koncertowych całych lat 80., zaraz po "A Momentary Lapse of Reason Tour" Pink Floyd. Na koniec zaszokował opinię publiczną osobliwym wyznaniem - miała to być jego ostatnia trasa, a on sam chciał poświęcić się tworzeniu filmów.

Michael Jackson zachwycał na scenie swoją wyśmienitą kondycją, a także wokalem. Pomimo skomplikowanych układów tanecznych, każdy z jego koncertów trwał ok. 2 godziny i był dopracowany w najmniejszym calu. W czasie trasy Jackson zarejestrował m.in. jeden z koncertów na londyńskim Wembley - ukazał się on jednak dopiero po śmierci artysty. Wykonał wówczas przekrój swoich największych hitów (m.in. "Thriller", wiązankę przebojów z czasów The Jackson 5, a także nowe utwory z "Bad"), ale z szacunku do obecnej na widowni księżnej Diany zdecydował się wyciąć z setlisty utwór "Dirty Diana". Ku jego zdziwieniu, przed samym koncertem spotkał się z księżną, która dopytywała, czy wykona piosenkę. Okazało się, że to jej ulubiony utwór z repertuaru Jacksona. Było już jednak za późno, by wprowadzić zmiany w rozpisce utworów.

Pod koniec lat 80. Jackson korzystał jeszcze z przenośnego mikrofonu, który trzymał w dłoni - na kolejnych trasach towarzyszył mu mikrofon przyczepiany do ucha, dzięki któremu udawało mu się maskować m.in. śpiewanie z playbacku.

W 1991 roku wydał album "Dangerous", na którym odcinał się grubą kreską od swoich wcześniejszych dokonań. Zakończył współpracę z kontrolującym go w studiu Jonesem i mocniej bawił się formą nadchodzącej dekady - korzystał z dobrodziejstw techniki, nowoczesnych syntezatorów, a w jego utworach nie brakowało nawiązań do r&b, industrialu a nawet hip hopu. Kolejna trasa miała przebić "Bad Tour" pod względem liczby koncertów, efektów, liczby uczestników i korzystania z nowinek technicznych. W 1992 roku wszędzie rozgłaszano, że do przewiezienia wyposażenia potrzebnego do zorganizowania show wynajęto rosyjskiego Antonova AN-124 - największy samolot transportowy na świecie.

Media zadawały jedno pytanie: Geniusz czy zboczeniec?

Wydawało się, że okres jego chwały w ogóle się nie skończył, ale po pierwszej części obleganej przez widownię trasy koncertowej prasa donosiła o bulwersujących czynach, jakich miał dopuszczać się gwiazdor. Prasa informowała, że Michael Jackson został oskarżony o wykorzystywanie seksualne 13-letniego Jordana Chandlera. Choć jego rodzice początkowo sądzili, że 34-letni wówczas piosenkarz jedynie przyjaźni się z dzieckiem, to później informowali o "niewłaściwej" relacji, która miała ich połączyć.

Król był nagi. Okazało się, że bliscy współpracownicy lub też pracownicy Jacksona, próbują sprzedać tabloidom informacje o innych rzekomych aktach tego rodzaju, których miał się dopuścić. Michael Jackson był w prawdziwej rozsypce. Choć spore grono fanów przez cały czas mocno go wspierało, to on podupadł na zdrowiu psychicznym, utrzymując, że stracił zaufanie do ludzi. W dalszej części postępowania w sprawie molestowania wyszło na jaw, że ojciec chłopca zapowiadał "upokorzenie" Jacksona i "zwycięstwo [nad nim] na wielką skalę". Evan Chandler miał natomiast widzieć Króla Popu w łóżku z własnym synem i domagał się 20 mln dolarów odszkodowania. Prawnicy gwiazdora nie chcieli początkowo pójść na taki układ.

W grudniu 1993 roku ze swojego rancza nadał satelitarny przekaz, w którym opowiadał, jak wpłynęły na niego oskarżenia i starał się przed nimi bronić. "To był najbardziej upokarzający moment mojego życia, ale muszę to zrobić, by udowodnić swoją niewinność, więc niech tak będzie" - mówił. Po wielu tygodniach pertraktacji pomiędzy prawnikami Jacksona a Chandlera, 25 stycznia 1994 roku obie strony doszły do porozumienia - Król Popu wypłacił rodzinie w sumie ok. 23 mln dolarów. Zastrzeżono jednak, że do ugody doszło nie z powodu przyznania się do winy, a chęci zakończenia medialnego sporu.

Jackson popadał też w coraz mocniejsze uzależnienie od leków, m.in. substancji przeciwbólowych (brał je od czasu wypadku na planie reklamy Pepsi w 1984 roku), a także opioidów.  Przez oba czynniki stracił wiele kontraktów, m.in. intratną umowę z PepsiCo, nie stworzył też przewodniej piosenki do filmowej "Rodziny Addamsów". Inne gwiazdy muzyki, choć nie mówiły tego publicznie, to nie chciały z nim współpracować. Ostatecznie nie mógł zapomnieć tego, jak potraktowała go ojczyzna, więc gdy w 1995 zdecydował się ruszyć w trasę "HIStory" (82 koncerty na całym świecie) zagrał zaledwie dwa w USA - i to nie na prestiżowych stadionach w centrum kraju, a na odległych Hawajach.

Sprawa molestowań, których miał dopuścić się Król Popu, wracała jeszcze kilkukrotnie, m.in. w 2003 roku za sprawą filmu dokumentalnego "Living with Michael Jackson", a ostatnio w 2019 roku po emisji "Leaving Neverland". Jak dotąd jednak Michael Jackson został uznany za niewinnego zarzucanych mu czternastu czynów, czyli m.in. molestowania chłopca, upajania go alkoholem, a także spiskowania w celu uprowadzenia dziecka. Nie zmienia to faktu, że spora część opinii publicznej odwróciła się od Jacksona, który był traktowany jako wykorzystujący dzieci, ekscentryczny i wyalienowany muzyczny geniusz.

Chciał spokoju, ale był przecież Królem Popu

Wszystkie te zdarzenia odbiły się także na wenie twórczej. Producent Brad Buxer współpracujący z Jacksonem wspominał, że podczas prac nad albumem "Invincible" - pierwszym w nowym millenium, a zarazem ostatnim wydanym za życia muzyka - nie angażował się tak mocno w jego powstawanie. Pharrell Williams, który był wówczas jedną ze wschodzących gwiazd produkcji muzycznej, stworzył dla niego niemal cały album. Menedżerowie Jacksona nie chcieli jednak skorzystać z jego pomysłów. "Zasadniczo wszystko to, co słyszycie na albumie "Justified" [płyta J. Timberlake'a z 2002 roku] było pisane dla Michaela" - mówił w jednym z wywiadów.

Stworzenie "Invincible" pochłonęło gigantyczną sumę 30 mln dolarów, a wytwórnia Sony zdecydowała, że nie zezwoli artyście na stworzenie wysokobudżetowych obrazów do nowych piosenek w stylu "Thrillera". Nagrano jedynie jeden tego rodzaju klip - do utworu "You Rock My World" - a wystąpiła w nim śmietanka aktorów, m.in. Marlon Brando, Billy Drago czy Michael Madsen.

Krążek promowano tylko jednym koncertem na 30-lecie kariery Jacksona. Na kolejne nie zgodził się sam piosenkarz. Choć Michael Jackson zasłynął jako najwybitniejszy showman, to tak naprawdę nienawidził koncertować. "Wytwórnia chce, żebyś wsparł album i pojechał w trasę koncertową, a ja ich nie lubię. Lubię spotykać się z fanami, dawać szansę zobaczyć się z nimi twarzą w twarz. (...) Energia jest świetna, ale nie cierpię koncertów, przechodzę przez piekło, gdy jestem w trasie" - mówił na jednej z prywatnych taśm gwiazdor.

Po zakończeniu kolejnego procesu o molestowanie w 2005 roku Michael Jackson opuścił Stany Zjednoczone i skorzystał z zaproszenia rodziny królewskiej Bahrajnu. Przez 11 miesięcy mieszkał w Zatoce Perskiej, a później przeniósł się do Westmeath niedaleko Dublina w Irlandii.  Zamieszkał tam w wiejskim domu u boku obcej rodziny. Próbował odnaleźć spokój i wenę. "Był zdrowy, wzmacniał się, dobrze odżywiał" (...) W końcu powiedział: ‘Jestem gotowy’" - wspominał w wywiadzie dla "The Guardian" Paddy Dunning, który udzielił mu schronienia. Wtedy Jackson zdecydował o rozpoczęciu prac nad nową muzyką. Wkrótce do irlandzkiego domu przyjechał m.in. producent will.i.am z The Black Eyed Peas.

W 2006 roku uhonorowano go diamentową statuetką World Music Awards. Michael Jackson poczuł wiatr w żaglach.  Okazało się jednak, że artyści boją się wystąpić u boku skompromitowanego Króla Popu.  "Nikt z artystów nie chciał wręczyć mu nagrody. Niektórzy chcieli, by wypłacić im za to sporą sumę, a inni od razu odrzucali propozycję. Wśród nich byli też ci, których Michael traktował jako bliskich sobie - wspominała Raymone Bain. Ostatecznie Beyonce zaoferowała swoją pomoc i przekazała wyjątkowe trofeum Jacksonowi. To zdarzenie było początkiem ich przyjaźni.

Choć publika cieszyła się na powrót króla, to media zareagowały dość sceptycznie. Dla gwiazdora to był policzek. Poza tym wokalista, który przez ostatnie lata nie istniał na scenie, a jedynie za sprawą doniesień związanych z procesami zaczął popadać w coraz większe długi. Choć był właścicielem połowy udziałów w katalogu Sony/ATV (w tym katalogu Beatlesów - wartego wówczas ok. 600 mln dolarów), to był także bankrutem, który za wszelką cenę nie chciał się go pozbyć. Długi Michaela Jacksona sięgały już nawet 500 mln dolarów i pilnie potrzebował pieniędzy, by utrzymać przy życiu siebie, rodzinę i chwiejące się w posadach muzyczne imperium.

W trakcie kryzysu finansowego w 2007 roku okazało się, że może stracić także swoje ukochane ranczo Neverland. Na pomoc przyszedł mu miliarder Tom Barrack, który kupił posiadłość wraz z długiem i zezwolił Jacksonowi, by nadal w niej mieszkał. Zastrzegł jednak, że musi wrócić do pracy. "Jeśli to zrobisz, to możemy ci pomóc, a jeśli nie, to będzie jak uczestniczenie w twoim pogrzebie" - cytował biznesmena "Los Angeles Times". Król Popu początkowo nie był zadowolony, miał jednak nóż na gardle. Zgodził się. Wtedy narodził się pomysł scenicznego powrotu Jacksona z prawdziwego zdarzenia.

Powrót marzeń miał tragiczny finał

Trasa "This Is It" organizowana przez AEG miała przynieść 132 mln dolarów przychodu. Początkowo w lipcu 2009 roku planował zagrać 10 koncertów w Londynie, ale prędko rozszerzono ją do aż 50 dat i rozciągnięto także na 2010 rok - było to symboliczne, zwłaszcza, że w 2008 roku Jackson obchodził swoje półwiecze. Plotkowano, że w czasie koncertów wspierać ma go wschodząca wówczas gwiazda - Lady Gaga. Okazało się jednak, że jego współpracownicy nie grali do końca fair. Paul Gongaware, czyli prezes zarządu AEG Live, w trakcie procesu w 2012 roku przyznał, że zlecił swej asystentce, by dni pracy Jacksona w kalendarzu były oznaczone bledszym kolorem. Miało to wywołać na piosenkarzu błędne wrażenie, że pracuje mniej niż w rzeczywistości.

5 marca 2009 roku oczy całego świata skierowane były na halę O2 w Londynie. To tam Michael Jackson miał ogłosić swój wielki powrót do koncertowania po 12-letniej przerwie. Na długo przed tym stolica Wielkiej Brytanii tonęła wręcz w plakatach promujących serię koncertów. Szacowano, że samo pierwsze 10 występów miało przynieść ok. 80 mln dolarów przychodu. Władze miasta w koncertach Jacksona doszukiwały się szansy na pobudzenie ekonomiczne - Joe Cohen z Seatwave wspominał w rozmowie z BBC 6 Music, że wydarzenia wygenerują dla brytyjskiej gospodarki nawet 1 mld funtów.

Promotor trasy "This Is It" Randy Phillips wspominał, że Jackson nie chciał wyjść do zgromadzonych na konferencji prasowej dziennikarzy i fanów. "Był przestraszony, bał się, jak zostanie przyjęty, bo tak dawno nie występował" - mówił. Ostatecznie musiał spoliczkować Jacksona, by wydobyć go z wszechogarniającego lęku. Michael Jackson wkroczył na scenę, a tłumy rozentuzjazmowanych fanów wykrzykiwały jego imię. "To jest to, a kiedy mówię, że to jest to, to naprawdę oznacza, że to jest to. To moje ostatnie odsłonięcie kurtyny" - mówił gwiazdor.

Momentalnie świat na nowo oszalał na jego punkcie. W zaledwie dwie godziny sprzedano ponad milion biletów. W drugim obiegu zrozpaczeni fani musieli wydawać już naprawdę gigantyczne kwoty za pojedynczą wejściówkę - nawet 10 tysięcy funtów. Nieprzychylne dotąd media także zaczęły nieco cieplej spoglądać na Jacksona. "Jak na mężczyznę nieobecnego przez 10 lat, uwikłanego w procesy sądowe, rzekomo w kryzysie finansowym, Michael Jackson wygląda na całkiem zrehabilitowanego" - pisał wówczas brytyjski "Indepedent".

Wszystko dopięte na ostatni guzik. Kurtyna się nie podniesie

Jackson i jego zespół złożony z zaufanych, wieloletnich współpracowników, a także młodych, ale wybitnych w swoich dziedzinach twórców, szykował spektakularny projekt, jakiego wcześniej nie było. Obok wiadomej, głównej gwiazdy koncertów, najważniejszym elementem miał być potężny ekran 3D (30 na 9 metrów). Król Popu zdawał się być zafascynowany rozwijającą się dopiero technologią, która wtedy robiła wrażenie na niemal każdym. Jackson zawsze był perfekcjonistą i tym razem również nie chciał zawieść swoich fanów.

Szykowano pełen zaskoczeń spektakl. Dzięki temu, że koncerty miały odbyć się tylko w jednym miejscu, zaplanowano szereg nowoczesnych rozwiązań, jak m.in. potężna czarna wdowa, która miała straszyć fanów w trakcie "Thrillera" czy też duchy lewitujące nad głowami widzów. Do większości utworów Jackson stworzył oddzielne filmy i wizualizacje potęgujące koncertowe doznania. Król Popu planował także opuścić scenę z hukiem - podczas gdy na poprzednich trasach "odlatywał" rakietą, tym razem chciał wykorzystać do tego samolot MJ Air. Gwiazdor miał "wchodzić" na jego pokład widoczny na ogromnym ekranie i tak zniknąć z oczu fanów.

Skąd wiemy, o tych planach? Wszystko stało się jasne za sprawą filmu dokumentalnego "This Is It", który ukazał się krótko po śmierci Michaela Jacksona. Wszystkie próby z jego udziałem były rejestrowane, a produkcja była finansowym ratunkiem dla organizatorów, którzy po odejściu Króla Popu stracili setki milionów dolarów. Jeszcze w październiku tego samego roku świat zobaczył, jak Jackson pracował nad swoim ostatnim dziełem. Jak bardzo zaawansowane, a niemal ukończone były prace, można zobaczyć właśnie w tym filmie.

"Daj mi trochę mleka"

Choć miłośnicy Jacksona odliczali tylko godziny do koncertów, to wokalista z każdym dniem odczuwał coraz większą presję. Niemal codziennie podawano mu demerol, czyli uspokajający środek przeciwbólowy. Gdy doradzono mu, by przestał go stosować, Jackson borykał się z zespołem odstawienia - najbardziej dokuczała mu przewlekła bezsenność. Wtedy zaczął namawiać lekarzy, by podali mu propofol - lek usypiający stosowany przed operacjami.

50-letni wokalista przez niemal dwa ostatnie miesiące swojego życia, ani razu nie zasnął prawdziwym snem. Za każdym razem (60 nocy) był on wywołany przez dożylne podawanie propofolu, który Jackson miał nazywać "mlekiem". Podawał mu go dr Conrad Murray, lekarz skazany w 2011 roku na cztery lata więzienia za nieumyślne spowodowanie śmierci Michaela Jacksona. "Pozwól mi spać, nieważne, co się stanie. (...) Daj mi trochę mleka" - miał powiedzieć do lekarza przed przyjęciem ostatniej, śmiertelnej dawki.

Dr Charles Czeisler, pracownik Harvard Medical School i ekspert zajmujący się tematyką snu, zeznał przed kalifornijskim sądem w 2013 roku, że osoba, której podaje się propofol zasypia i czuje się wypoczęta, ale substancja w rzeczywistości nie wprowadza pacjenta w ważną dla regeneracji organizmu fazę REM.

Współpracownicy piosenkarza przygotowujący trasę skarżyli się, że gwiazdor bardzo schudł. Ponadto miał zapominać tekstów piosenek, układów tanecznych, twierdził też, że słyszy głosy. Zostawiał im też niezrozumiałe notatki, a już po śmierci gwiazdora w jego domu znaleziono kartkę głoszącą: "Boję się, że ktoś chce mnie zabić. Michael Jackson, 2009". Zdaniem lekarza była to oznaka paranoi. "Uważam, że ten zbiór objawów był najprawdopodobniej spowodowana całkowitym pozbawieniem snu w przewlekłym okresie" - twierdził ekspert.

Dr Czeisler mówił również, że Jackson mógłby dożyć maksymalnie do 80 dni podawania substancji - później jego organizm na pewno nie wytrzymałby tego braku naturalnego snu. "To było jak jedzenie jakiegoś celulozowego granulatu zamiast obiadu. (...) Twój żołądek byłby pełny i nie byłbyś głodny, ale miałby zero kalorii i nie zaspokajał żadnych potrzeb żywieniowych" - wyjaśniał.

Michael Jackson wziął w sumie udział w 13 próbach przed rozpoczęciem trasy. 24 czerwca 2009 roku pojawił się po raz ostatni w hali Staples Center w Los Angeles. Na scenie objęty obiektywem kamery wykonywał m.in. słynne "They Don’t Care About Us", a nagranie z występu krótko po jego śmierci obiegło sieć na całym świecie. "Ostatnie próby, to było to. Zobaczyliśmy, że cel został osiągnięty. Znaleźliśmy ton i rytm. Mieliśmy już wszystko" - mówił choreograf Travis Payne.

Ostatecznie Jackson zmarł dzień później, na 18 dni przed pierwszym koncertem. Przyczyną zgonu było nagłe zatrzymanie krążenia. Choć film "This Is It" pozwolił fanom choć poczuć, jak wielkie widowisko szykował ich idol, to fani popkultury są zgodni, że tournée było najważniejszym wydarzeniem w historii, które nigdy się nie odbyło.

Paradoksalnie śmierć Jacksona była remedium na jego problemy finansowe. Nie trzeba było długo czekać, by nowe pokolenie fanów poznało jego muzykę, a media przychylniej wypowiadały się o nim samym. Nastąpił renesans twórczości Jacksona, a według nzherald.com w latach 2009-2022 na koncie spadkobierców muzyka miały pojawić się ponad 2 miliardy dolarów.

Niedawno do tej sumy dołączyła kolejna, dość spora - sprzedano połowę muzycznego katalogu Jacksona za niebagatelną sumę 600 mln dolarów. W kwietniu przyszłego roku natomiast w kinach ma pojawić się film fabularny "Michael", w którym wystąpią m.in. bratanek Jacksona, Jafaar Jackson, a także Colman Domingo czy Miles Teller. Na produkcję przeznaczono ok. 155 mln dolarów, a twórcy chcą uczynić z niej kasowy hit na miarę "Bohemian Rhapsody".

Pieczę nad projektem sprawuje rodzina Jacksonów, która przez lata wspierała go w trudnych chwilach. Od razu pojawiły się głosy, że ma to być dowód na pokazanie Michaela Jacksona jedynie z dobrej strony. "Za Michaelem ciągnie się za dużo smrodu. Jest zbyt dużo dowodów, za dużo oskarżeń. Każdy, kto poprze w filmie narrację, że był niewinny, nie będzie miał czystego sumienia" - stwierdził reżyser filmu "Leaving Neverland", Dan Reed.