Dziś trudno uwierzyć, że najbardziej kultowa komedia romantyczna drugiej połowy XX wieku, w pierwotnej wersji miała być mrocznym, niskobudżetowym dramatem. Opowieścią o dwojgu ludziach z odmiennych, nieprzystających do siebie światów, którzy zakochują się w sobie, po czym rozstają. Bo takie jest życie.
Bogaty biznesmen i uzależniona od narkotyków (bo taka miała być początkowo Vivian) prostytutka, faktycznie tworzyliby dość dziwną parę. W ich wielką i szczęśliwą miłość nikt by raczej nie uwierzył. Pierwotny tytuł filmu to "Three Thousand" (rzecz jasna dolarów) - od sumy, jaką bogaty biznesmen zapłacić miał wynajętej towarzyszce za tydzień u swego boku. On wysadzał ją w finale na Hollywood Boulevard, skąd zgarnął ją kilka dni wcześniej i rzucał wspomnianymi pieniędzmi. Reżyserować miał podobno... niemiecki mistrz kina, Werner Herzog - twórca "Woyzecka" czy "Nosferatu wampir", ciężkich i mrocznych obrazów.
Taki był pierwotny zamysł twórców. Tymczasem wszystko potoczyło się zupełnie inaczej. Ale po kolei...
Cofnijmy się więc jeszcze o kilka lat, do momentu, w którym pierwsza wersja przyszłego filmu pojawiła się w głowie młodego twórcy. O jego wręcz nieprawdopodobnej, zawiłej drodze do zaistnienia na ekranie, opowiada dokument Clelii Cohen "Pretty Woman. Hollywoodzka baśń o Kopciuszku".
Był rok 1984, gdy Jonathan F. Lawton, świeżo upieczony absolwent scenopisarstwa, nie mogąc sprzedać żadnej ze swoich opowieści, zatrudnił się do pracy jako informatyk. U producenta i zarazem agenta scenarzystów, Gary’ego Goldsteina. Poprosił go też, by ten wyświadczył mu przysługę i przeczytał kilka jego scenariuszy zalegających w szufladzie. Goldstein zrobił to i ze zdumieniem stwierdził, że chłopak naprawdę ma talent. Zamówił więc u niego całkiem nowy tekst, zostawiając autorowi zupełną dowolność - tematyczną i gatunkową.
Lawton mieszkał w mrocznej dzielnicy, gdzie nocą po wychyleniu głowy przez okno, widział "tylko bezdomnych, rzezimieszków i prostytutki". Postanowił wykorzystać ów niewesoły background. Tak powstał scenariusz dramatu obyczajowego z trzema tysiącami w tytule, który zachwycony zleceniodawca zaniósł do studia Vestron . Tego samego, które wyprodukowało wielki hit "Dirty Dancing" z Patrickiem Swayze.
Gdy Goldstein znalazł już aktorkę do głównej roli, (od początku miała to być Julia Roberts, już wtedy po oscarowej nominacji za "Stalowe magnolie"), a niemiecki reżyser wyraził wstępną zgodę, niemal z dnia na dzień studio Vestron zbankrutowało. Wydawało się, że scenariusz trafi do kosza, jak tysiące innych, gdy zainteresował się nim gigant, czyli wytwórnia Disney. A tej jak wiadomo, obce są mroczne dramaty. Początkowo o złagodzenie ciążącego nad filmem mroku i dopisanie szczęśliwego zakończenia poproszono autora tekstu -Lawtona. Ten dopisał parę zabawnych scen, usunął tę, w której Kit umiera z powodu przedawkowania i zmienił zakończenie na otwarte. To jednak wciąż nie satysfakcjonowało ludzi z Disneya.
Ich marzeniem było, by film stanowił współczesną wersję "My Fair Lady" Geoge’a Cukora, który jak wiadomo, był musicalem. W końcu postanowiono zmienić dramat na komedię romantyczną, co wymagało nowego reżysera, nie mówiąc już o scenariuszu.
Pracę zaczęto niemal od początku.
Nad tekstem pracowało teraz ponoć aż osiem osób. Miesiącami przerabiano go, wprowadzając nowe pomysły kolejnych autorów. W końcu producent nakazał skończyć prace nad scenariuszem, stawiając autorom tylko jeden warunek: ich zadaniem było sprawić, by widz uwierzył w happy end.
Na reżysera wybrano Garry’ego Marshalla, który karierę rozpoczął od pisania gagów do słynnego show Lucilli Ball, a potem tworzył przez lata kultowy w Ameryce sitcom "Happy Days". Wylansował także Robina Williamsa. Czuł ten gatunek jak mało kto, i lubił powtarzać: "Człowiek to jedyne zwierzę zdolne do śmiechu i potrzebujące go jak powietrza". Gdy przeczytał zlepek pomysłów tuzina autorów, oświadczył: "Napiszemy to od nowa. Będzie dobra zabawa". To właśnie on uznał, że idealne będzie zakończenie rodem z disneyowskich baśni, bo każde inne widz uzna za niewiarygodne. Był to chyba najlepszy z możliwych pomysłów.
I faktycznie, w filmie zmieniło się niemal wszystko. Przede wszystkim główna bohaterka. Choć uprawiała najstarszy zawód świata była uosobieniem niewinności i dziewczęcego czaru. Stroniła od narkotyków, była inteligentna i błyskotliwa, tak że bez trudu mogła uchodzić za partnerkę absolwenta prestiżowej uczelni, jakim był jej towarzysz. Absolutnie nie pasowała natomiast do świata, w jakim się obracała.
Edward też się zmienił. W wersji pierwotnej opryskliwy i nieczuły, zepsuty przez duże pieniądze, tutaj topniał pod spojrzeniem wrażliwej Vivian. Słowem - oboje nie byli do końca tymi, za kogo ich uważano. Reszty dokonać miała zaś miłość, dla której jak wiadomo, nie ma rzeczy niemożliwych.
Ale co najważniejsze: Marshall uznał, że opowie tę historię, dodając do niej elementy klasycznej baśni: Vivian będzie księżniczką, Edward księciem, jego wspólnik Stuckey złą czarownicą, a dyrektor hotelu...dobrą wróżką. Przez cały film pojawiają się też nawiązania do "Kopciuszka", i to działa. Konwencja baśni pozwoliła też spojrzeć z przymrużeniem oka na źródło zarobkowania bohaterki.
Niestety, producenci uznali, że Roberts jest "zbyt mało znana" i potrzebują "prawdziwej gwiazdy". I tu zaczęły się schody.
Ludzie z Disneya doszli do wniosku, że komedia romantyczna potrzebuje aktorki mającej na koncie hity tego gatunku. Dlatego wybór padł na Meg Ryan, będącą świeżo po wielkim sukcesie filmu "Kiedy Harry poznał Sally" Roba Reinera). Ta jednak odmówiła roli prostytutki, a w jej ślady poszły kolejne gwiazdy, którym proponowano rolę Vivian. Najpierw Michelle Pfeiffer a po niej Sandra Bullock. Daryl Hannah najpierw rolę Vivian przyjęła, lecz po namyśle odrzuciła "z uwagi na wymowę filmu". Zawsze była zdeklarowaną feministką i nie podobało jej się, że jest to opowieść o kobiecie, (mniejsza o to, że prostytutce), która przechodzi na utrzymanie bogatego mężczyzny.
Twórcy wrócili więc do punktu wyjścia i od nowa rozpoczęto poszukiwania odtwórczyni głównej roli. Kto wie, kogo w końcu obsadziliby jako Vivian, gdyby nie Sally Field, która podstępem zaprosiła Garry’ego Marshalla na próbę spektaklu na Off Broadwayu, w którym grała Julia Roberts. Uwielbiała Julię Roberts, z która grała wspólnie w "Stalowych magnoliach". Podstęp się udał, Marshall był nią tak oczarowany, iż przekonał wytwórnię, że będzie idealna.
Ale i do roli Edwarda jakoś nie paliły się żadne gwiazdy. Odrzucili ją po kolei: Al Pacino, Burt Reynolds i Christopher Walken. W sumie chyba dobrze się stało, bo wszyscy trzej wydawali się do niej zwyczajnie za starzy - niemal trzy dekady starsi od Roberts. Ostatecznie jak wiemy, otrzymał ją Richard Gere, ale trwało to długo i wymagało wielu zabiegów. Udało się, dopiero gdy Sally Field zaaranżowała spotkanie Julii z Gere, który wcześniej zdążył parokrotnie odmówić przyjęcia roli producentom. Był już wówczas gwiazdą takich filmów jak "Cotton Club" Francisa Forda Coppoli i czy "Amerykański żigolak" Paula Schradera.
Gere i Roberts umówili się także w teatrze. Poczuli wzajemną "chemię" już podczas tego pierwszego spotkania; jednak Gere uparcie wciąż twierdził, że nie lubi Edwarda, bo jest antypatyczny i go nie zagra. Rozmawiał przez telefon, gotowy po raz kolejny odrzucić rolę, gdy Roberts wsunęła mu karteczkę z napisem: "Proszę, powiedz tak". Wtedy przyjął rolę natychmiast.
Nie udało się, niestety, producentom przekonać Demii Moore, by zagrała rolę przyjaciółki Vivian, Kit. Angaż dostała Laura San Giacomo. Wypadła świetnie.
Powiedzmy to wprost: ten film "aktorami stoi". Gdyby Julia nie okazała się tak doskonała, albo gdyby między nią i Gere zapanował chłód, ten film okazałby się fiaskiem. Tymczasem do dziś wszyscy twórcy "Pretty Woman" wspominają pracę na planie jako fantastyczny czas. Spora w tym zasługa Garry’ego Marshalla, który pracował na ogromnym "luzie" i pozwalał aktorom na improwizację, którą zawsze sobie cenił. Wręcz jej wymagał.
Przychodził na plan pierwszy, czytał sceny, jakich kręcenie zaplanowano na dany dzień i wszystko zmieniał. Kierownicy produkcji dostawali szału, a ekipa bawiła się wspaniale. Marshall wierzył w humor sytuacyjny i w pracę zespołową, uwielbiał gdy ktoś rzucał dowcip, a on go po prostu dodawał do sceny. Czasami pytał wprost: "Ktoś ma pomysł, jak zmienić ten nudny dialog?". I na gorąco rzucano żartami, które ostatecznie trafiały do filmu.
Julia Roberts do dziś ze śmiechem wspomina, jak obawiała się powiedzieć mamie, że będzie grała prostytutkę. Zadzwoniła więc już z planu poinformować ją, że zagra swoją pierwszą główną rolę.
- Świetnie. A jaką i w czym? - zapytała mama.
- W filmie Disneya. Potem powiem więcej, bo pracuję - oznajmiła. I odłożyła słuchawkę uradowana, że przecież nie skłamała. Jej ostatnim słowom towarzyszył słyszany w słuchawce, ryk śmiechu na planie.
À propos improwizacji. Scena, gdy Edward wręcza Vivian wspaniały naszyjnik, by żartobliwie zaraz zamknąć pudełko na biżuterię, gdy ona po niego sięga, jest jedną z najbardziej pamiętnych. Była potem bez końca parodiowana w wielu programach. Jednak Edwarda zamykającego pudełko na biżuterię, nie było w scenariuszu. Zrobili kilka ujęć, w których Gere po prostu wręczył Vivian naszyjnik, ale Marshall uznał to za nudne. Więc wziął Gere'a na bok i powiedział mu, by je zatrzasnął, gdy Julia sięgnie po naszyjnik. Jej reakcja w filmie - cudowny, szalony atak śmiechu, jest więc całkowicie spontaniczna.
A skoro o naszyjniku mowa - naprawdę był bardzo cenny. Był wart ćwierć miliona dolarów, a producenci musieli zgodzić się na bardzo surowe wymagania, by móc go wykorzystać w filmie. Budżet całego filmu wynosił ledwie 14 milionów dolarów, więc nie zamierzali kupować drogiej biżuterii. Sklep jubilerski był skłonny pożyczyć naszyjnik, pod warunkiem że... cały czas będzie obecny uzbrojony strażnik. I dokładnie tak było - w każdej scenie, gdy widzimy Vivian noszącą naszyjnik, tuż za kamerą stoi... uzbrojony strażnik.
Mało kto wie, że w scenie, w której Richard Gere gra na pianinie, wykorzystano skomponowany specjalnie przez niego kawałek.
I jeszcze ciekawostka. W filmie Edward jest playboyem, który prowadzi luksusowe życie. Musiał więc mieć błyszczący, sportowy samochód. Miał jechać przez Los Angeles w Porsche lub Ferrari, ale twórcy wpadli w kłopoty, bo firmy odmówiły pokazania swoich samochodów w filmie - nie chciały być kojarzone z tematem prostytucji. Za to Lotus był szczęśliwy, gdy ich Esprit pojawił się jako auto Edwarda, a sprzedaż tego modelu potroiła się po tym, jak film stał się hitem.
Dziś już pewnie mało kto pamięta, ale premiera filmu wcale nie była wielkim wydarzeniem. Recenzje też nie były szczególnie pochlebne. Bijący się niedawno w piersi krytyk "The Hollywood Reporter" dał filmowi 2 na 5 gwiazdek i określił go jako "niewiarygodną pościelówę".
Najmocniej brzmiały jednak zarzuty ze strony organizacji feministycznych: film miał (uwaga): "zachęcać do prostytucji, degradować kobietę do roli obiektu męskich fantazji, poniżać i umniejszać jej możliwości intelektualne oraz... promować materializm". Tyle tylko, że ten film to nie diagnoza społeczna, a wyłącznie dobra zabawa w konwencji baśni!
Pojawiły się jednak i entuzjastyczne recenzje. We wszystkich powtarzały się stwierdzenia o narodzinach gwiazdy, Julii Roberts, która przyćmiła Richarda Gere i o rozsadzającej ekran chemii między tym duetem. Za rolę Vivian, (a komedie romantyczne rzadko zwracały wtedy uwagę akademików, aktorka otrzymała drugą już dominację do Oscara.
Publiczność (nie tylko płci żeńskiej) waliła do kin drzwiami i oknami. Rzadko zdarza się, by zrealizowany za kilkanaście milionów dolarów obraz, zarobił niemal 450 mln dolarów. Scena w wannie pełnej piany, gdy Julia zanurza się pod wodę, radośnie pokrzykując na wieść, że dostanie trzy tysiące dolarów za tydzień towarzyszenia biznesmenowi i śpiewa utwór Prince'a, uznana została za jedną z 10 najbardziej kultowych w historii kina.
Osobnym fenomenem stała się napisana specjalnie do filmu piosenka Roya Orbisona, której słuchamy, gdy Julia przymierza fantastyczne stroje w ekskluzywnym sklepie. Zaczynająca wtedy karierę 22-letnia Julia Roberts po "Pretty Woman" została jedną z dziesięciu osób na świecie, które - wedle słów szefa 20th Century Fox, są w stanie zapewnić gigantyczne zyski filmowi samym pojawieniem się nazwiska na plakacie. Jest nią zresztą do dziś.
O tym jak bardzo zmieniło się kino, (bo zmienił się świat) najlepiej świadczy fakt, że podczas gdy w 1990 roku aktorki odrzucały rolę prostytutki, w tym roku film, którego główną bohaterką jest właśnie prostytutka, ma status jednego z oscarowych faworytów. Wcześniej zdążył już zgarnąć Złotą Palmę w Cannes. (Mowa oczywiście o "Anorze" Seana Bakera). Za nazwanie prostytutką bohaterki oberwałoby się nam zresztą od Bakera, który podkreśla, że jego bohaterka to pracownica seksualna (lub seksworkerka), a jej praca "niczym nie różni się od innych". Z tym ostatnim stwierdzeniem już można dyskutować, choć coraz więcej osób się z nim zgadza.
Na szczęście baśniowa konwencja "Pretty Woman" zwalnia nas od podobnych dyskusji w przypadku filmu Marshalla. Obraz stał się wręcz fenomenem popkulturowym, więc można założyć, że sequel dostałby błyskawicznie zielone światło. Na szczęście wbrew szalejącej modzie, film "Pretty Woman 2" nigdy nie powstał. Jak się okazuje, Richard Gere, Julia Roberts i reżyser Garry Marshall przysięgli sobie, że nigdy nie nakręcą go, jeśli w projekcie nie będą mogli z jakiegoś powodu uczestniczyć wszyscy troje. Nigdy nie czuli takiej potrzeby, a dziś jest to niemożliwe, bo Garry Marshall zmarł w 2016 roku.
Chociaż na koncie miał wspomniane, wielkie, komediowe przeboje gigantyczna popularność filmu z Julią Roberts i Richardem Gere, przebiła je wszystkie. W pamięci kinomanów pozostał przede wszystkim reżyserem "Pretty Woman".