Reklama

Był 18 grudnia 1943 roku, zaledwie tydzień do Bożego Narodzenia. Nad oknami mieszkańców angielskiego Dartford dało się dojrzeć nadlatujące niemieckie samoloty. Keith Richards nie mógł tego pamiętać, ale matka opowiadała mu, jak w dniu jego narodzin trwał nalot Luftwaffe. Później dom rodziny Richardsów został zniszczony przez jedną ze spadających bomb, ale szczęśliwie mieszkanie było puste. Mniej szczęścia mieli sąsiedzi, którzy zginęli od odłamków pocisku. To był pierwszy raz w życiu przyszłej gwiazdy rocka, kiedy mógł znaleźć się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. "Na dźwięk syreny włosy na karku nadal stają mi dęba, zapewne po tym, jak z mamą i resztą rodziny chodziliśmy do schronów" - wspominał w autobiografii "Życie".

Jednym z tych ważnych, dziecięcych wspomnień, było obserwowanie burczących na niebie samolotów, których nazwy jego matka rozpoznawała z łatwością po samym brzmieniu silnika. Richards pamiętał post-apokaliptyczny czas, który nastał wraz z końcem wojny, gdy cała Wielka Brytania odbudowywała się z wojennej pożogi. Jego placem zabaw - jak wielu innych dzieci tego pokolenia - stawały się ruiny pełne gruzów.

Reklama

Późniejszy współzałożyciel The Rolling Stones był jedynakiem, a duży wpływ na jego rozwój miał dziadek Augustus "Gus" Dupree. To on jako pierwszy pokazał mu podstawowe akordy - D, G i E. A gdy tylko usłyszał pochwałę z ust swojego ówczesnego mentora, jeszcze mocniej chciał grać. Richards chodził do podstawówki w Wentworth, gdzie uczęszczał także Mick Jagger - wtedy jako siedmiolatkowie znali się jedynie z widzenia. Jako naprawdę mały chłopiec nie miał pojęcia, że kiedyś muzyka całkowicie go pochłonie. W swojej zawrotnej karierze już wtedy miał dość imponujące osiągnięcie, bo zaśpiewał dla świeżo koronowanej Elżbiety II. "Byliśmy trzema najlepszymi sopranami na południowym wschodzie" - wspominał w "Radio Times".

"Tak proszę pana, nie proszę pana"

Zalążek pierwszego buntu w jego życiu pojawił się wtedy, gdy jako 13-latek śpiewał w chórze, a głos coraz mocniej się zmieniał. I choć lubił swoje zajęcie, to przez mutację został z niego wyrzucony. "Wszystkie te złote puchary i nagrody dla chóru, które wręczali w auli, a potem byliśmy jak (trzask - przyp.) - zgnieceni!" - mówił. "To nie było w porządku. Ale to właśnie wtedy narodził się pomysł buntu. Wcześniej wciąż mówiłem: ‘Tak jest proszę pana, nie proszę pana’. Ale mniej więcej wtedy to się zmieniło. 'Może uda nam się wytyczyć tu nową ścieżkę...'" - pomyślał wtedy o przyszłości. Mały Keith nie miał zbyt dobrych stopni w szkole. Nie dlatego, że był mało zdolny, a dlatego, że całymi dniami zamartwiał się ponoć, jak wrócić do domu, by nie paść ofiarą szkolnego zbója, który nigdy nie dawał mu chwili spokoju. Ponadto niektórzy rówieśnicy naśmiewali się z jego nieproporcjonalnej wielkości odstających uszu - on pomimo introwertycznej duszy starał się nie zamykać w sobie, ale nadal sporo czasu spędzał u boku dziadka, który jako jedyny potrafił zaoferować mu prawdziwą rozrywkę. Oczywiście muzykę.

Rodzinna miejscowość i powojenna rzeczywistość wcale nie pomagały młodemu Richardsowi iść prawą ścieżką. Dartford, wedle jego opowieści, zawsze było wyśmiewane z powodu nienajlepszej kondycji finansowej mieszkańców. Krótko mówiąc - zewsząd otaczała go bieda, a on sam prędko musiał nauczyć się bycia twardym i uciekania przed silniejszymi. Niemal na każdym kroku padał ofiarą złodziejaszków. "Do Sutton po baraninę, do Kirkby po wołowinę, do South Darne po piernik, a w Dartford sami złodzieje" - przypominał wierszyk z dzieciństwa.

Nauka gry na gitarze, źle kojarząca się szkoła, a zarazem odgórne zmuszenie do opuszczenia chóru pokierowały go w stronę buntu, który trwał jeszcze przez wiele lat w życiu dorosłego Keitha.

Od najmłodszych lat, gdy tylko widzi futerał od gitary, ma ochotę do niego wskoczyć i zamknąć wieko. Gust muzyczny początkowo ukształtował mu się na bazie tego, czego słuchała jego matka, czyli radia BBC, standardów jazzowych i wybitnych wokalistów jak Ella Fitzgerald czy Louis Armstrong. Jednak to Gus zasiał w nim ziarno bluesa i miłość do brudnej i podłej gitary - jej nie mógł już wyrzucić ze swojego życia. W końcu ponoć "jeśli umiesz zagrać ‘Malagueñę’, umiesz zagrać wszystko". Kiedy Richards pojął ten klasyczny utwór, nic nie stało mu na przeszkodzie w doskonaleniu warsztatu.

Skazany na bluesa

Jak wielu artystów tego pokolenia, z rozrzewnieniem wspominał moment, gdy przesłuchał "Long Tall Sally" Little Richarda oraz chwilę, kiedy pierwszy raz w jego uszach zabrzmiało legendarne "Heartbreak Hotel" Elvisa Presleya. Wśród swoich największych inspiracji wymieniał jeszcze oczywiście Howlin’ Wolfa, Elmore’a Jamesa, Chucka Berry’ego czy Muddy’ego Watersa. Niemal podobną listę przywoływałby nastoletni Mick Jagger.

Późniejszy frontman Rolling Stonesów otworzył Richardsowi kolejne okno na świat. Posiadał niemal każdą płytę, jaką ten mógł sobie tylko wymarzyć. Miał też rozliczne kontakty w Chicago, ojczyźnie bluesa, dzięki czemu najnowsze wydawnictwa bardzo prędko trafiały na adapter bogatszego kolegi. Razem przemierzali okoliczne miasta na słuchaniu r&b zespołów szukając jednocześnie własnego brzmienia i innych, tak samo szaleńczo zakochanych w muzyce. Tak w składzie grupy po kilku zmianach personalnych znaleźli się jeszcze Brian Jones, Bill Wyman i Charlie Watts.  Spotkanie Richardsa i Jaggera na dworcu w Dartford 17 października 1961 roku zapoczątkowało więc tę trwającą wciąż od ponad 60 lat podróż.

Choć dziś The Rolling Stones to symbol rock’n’rolla, to Richardsowi i spółce początkowo ponoć wcale nie zależało na stworzeniu czegoś wyjątkowego. On sam odczuwał misję szerzenia chicagowskiego bluesa - nie planował nagrywać autorskiego materiału, a jedynie chciał pokazać dzieciakom z Londynu, jak wygląda "prawdziwa muzyka".

" (...) Granie bluesa było jak wyłamywanie się z więzienia skrupulatnych linii z nutami wciśniętymi między nie jak więźniowie. Jak smutne twarze" - pisał w autobiografii. Tegoroczny album Stonesów "Hackney Diamonds" obok rockerów i esencjonalnych ballad przyniósł m.in. wyjątkowy, kameralny cover utworu Muddy’ego Watersa, "Rolling Stone Blues" - od niego wszystko się zaczęło. Klamra płyty w postaci tego konkretnego utworu brzmi niemal mistycznie. A kamienie wciąż się toczą.

Keith Richards kończy 80 lat. Życiorysem obdzieliłby całe pokolenie

Keith Richards jest w The Rolling Stones tym, który ponad słowa woli, by przemawiała muzyka. Jego kompozycje zwykle zbudowane są w tonacji Open G (dodatkowo muzyk ściąga szóstą, najgrubszą strunę, a pozostałe nastraja kolejno od góry: G-D-G-B-G). A tekst? Najczęściej opowiada o wszystkich odcieniach życia - uzależnieniach, zabawie, miłości. Obok dynamicznych riffów czasem wprowadza wręcz zaskakującą jak na tak żywiołową osobowość melancholię (fenomenalne "Coming Down Again", "Slipping Away" czy "Thru and Thru"). Zwykle przedstawione w dość oszczędnej pod względem muzycznym formie może właśnie przez to tak mocno dotykają słuchaczy. Poza tym niezbyt duże ubogacanie kompozycji prawdopodobnie wynika z jego... wrodzonego lenistwa. Muzyk uważa się za niezbyt pracowitego, co ma pomagać w jego kreatywnym procesie. Przyrównuje się do anteny, która tylko czeka na przekaz od swojej muzy niewidzialnymi falami idealnych melodii.

Gitarzysta przyznaje, że nigdy nie chciał być sławny, a w swoim wyobrażeniu "prawdziwego raju" jest odnoszącym sukcesy, a zarazem anonimowym muzykiem. W końcu to popularność wepchnęła go w objęcia używek, z których tak trudno było mu wyjść.

Choć palce coraz częściej odmawiają mu posłuszeństwa, a zmarszczek i siwych włosów przybywa, Richards od dobrych 40 lat wygląda niemal tak samo. "Musimy zacząć martwić się o kondycję planety i o to, jaki świat pozostawimy dla Keitha Richardsa" - brzmi hulający od paru lat w sieci żartobliwy wpis. Bo choć Keef oficjalnie kończy "dopiero" 80 lat, to wydaje się, że jest od zawsze. Od niemal samego początku kariery fani i dziennikarze zastanawiali się, jak prowadząc tryb życia wypełniony ciężkimi narkotykami, alkoholem i papierosami, za każdym razem udało mu się wyjść cało z problemów.

Richards wspominał, że w jego życiu nigdy nie było wiary, ani "niczego w rodzaju Boga". Może więc powiedzieć, że czuwał nad nim rodzaj magicznej siły - w końcu chwilę po urodzeniu mógł zginąć w samolotowym nalocie nazistów. Znalazł się wtedy jednak w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie - przeżył.

W 1965 roku natomiast, gdy Stonesi stawali się coraz ważniejsi na światowej scenie, przyjechali do amerykańskiego Sacramento. Zaczęli właśnie grać swój największy wówczas hit - "The Last Time". Wtedy gitarzysta zahaczył gryfem o ustawiony odwrotnie mikrofon. Pięć tysięcy fanów zobaczyło jedynie błysk niebieskiego światła przepływający przez gitarę, a później Richardsa. Po chwili został wywieziony pod tlenem, a część widzów sądziła, że właśnie byli świadkami spektakularnej śmierci idola. Richards natomiast wspominał to zdarzenie z uśmiechem, nazywając je "najbardziej spektakularnym w życiu". Jak udało mu się przeżyć? Gitarzysta sądzi, że to dzięki nowym, porządnym butom z podeszwami z grubej gumy.

Cztery lata później odbywał się organizowany przez Rolling Stonesów festiwal w Altamont. Zabójstwo jednego z uczestników i śmierć trzech innych ponuro zakończyło lata 60. i czas "Ery Miłości". Nabuzowany tłum już podczas koncertu chciał wtargnąć na scenę, Mick Jagger został uderzony butelką w głowę, a zamieszki stawały się coraz poważniejsze. Zespół chwilę po koncercie wskoczył do helikoptera i salwował się ucieczką. Sam gitarzysta wspominał to wydarzenie jako "w sumie dobry koncert".

Za czasów jego młodości nielegalne dziś substancje często były dostępne od ręki - i to w dobrej jakości. Już jako młody chłopak zetknął się z kokainą, która była dostępna w aptece. "Było na niej napisane 'czyste puszyste kryształki'. Na etykiecie! A potem czaszka i krzyż z napisem 'trucizna'. To była pięknie dwuznaczna etykieta. Tak się w to wszystko wkręciłem" - wspominał w autobiografii.

Zawsze na cztery łapy

Mimo dekad przyjmowania na przemian miękkich narkotyków jak marihuana, aż po zabójczą heroinę, przez którą stracił nawet zęby, Richards nadal żyje. "(...) Powodem, dla którego tu jestem, jest prawdopodobnie to, że zawsze braliśmy tylko, o ile to było możliwe, prawdziwy towar, towar najwyższej jakości" - kontynuował. "Creme de la crème" - nazywał rodzaj substancji, które przyjmował. "Wciągnąłem się w kokainę tylko dlatego, że była czysto farmaceutyczna. Kiedy zapoznałem się z narkotykami, wszystko było czyste. Nie musiałeś się martwić o to, skąd pochodzi i przechodzić przez całe to uliczne gówno" - tłumaczył.

Może z jednym wyjątkiem - w latach 70. Richards znów oszukał śmierć, tym razem podczas wizyty w Szwajcarii, gdy ktoś dosypał do jego działki śmiertelnej strychniny. "Byłem w całkowitej śpiączce, ale zarazem całkowicie przytomny. Słyszałem wszystkich, jak mówili: ‘On nie żyje, on nie żyje!’, machając palcami i szturchając mnie, a ja myślałem tylko: ‘Nie jestem martwy!’ - wspominał Keef.

Czy to mało okazji, w których Richards uszedł z życiem? Kilkukrotnie zdarzało mu się usnąć z odpalonym papierosem - w 1971 roku, gdy wraz z żoną Anitą Pallenberg był mocno uzależniony od heroiny, nieomal spalił łóżko, na którym spali. W ostatnim momencie udało im się uciec. Już dwa lata później, tym razem w słynnym domu w Redlands, doszło do podobnej sytuacji. Tym razem jednak dom spłonął doszczętnie, a w autobiografii Richards wyjaśniał, że w rzeczywistości pożar był wynikiem przegryzienia kabli przez mysz.

W 1998 roku natomiast w domowej bibliotece wyciągając z wysokiej półki książkę Leonarda da Vinci poślizgnął się i został przygnieciony przez dziesiątki grubych tomów. Złamał wtedy trzy żebra, a już 8 lat później kolejny raz udało mu się wykaraskać z bardzo groźnej sytuacji. 63-letni Richards podczas wakacji z rodziną na Fidżi spadł z ponad dwumetrowej palmy. Choć początkowo sądził, że nic poważnego się nie stało, to krótko po tym zaczął odczuwać tępy ból głowy. Uderzenie o pień spowodowało, że pękła mu czaszka, a gwiazdor rocka przeszedł operację mózgu. Doprawdy - Keith Richards jest kotem, który zawsze spada na cztery łapy.

Gdyby tego mało, niedługo później, kiedy zmarł ojciec muzyka, ten przyznał, że... wciągnął część jego prochów. Przed śmiercią obiecał rodzicielowi rozsypanie jego popiołów pod specjalnie zasadzonym dębem. Gdy ściągnął wieko pudełka, przypadkiem rozsypał ich część. "Nie mogłem go po prostu zetrzeć, więc zgarnąłem go palcem i wciągnąłem pozostałości. Z prochów powstałeś, od ojca do syna" - pisał w książce.

Dziś Richards poświęca swojej kondycji więcej uwagi, a od kilku lat unika niepotrzebnego nadwyrężania zdrowia. W 2019 roku rzucił palenie, a to właśnie papierosy przez całą karierę były nieodłącznym elementem jego wizerunku - palił je podczas koncertów, miał je w dotkniętej reumatyzmem dłoni na okładkach płyt i sesjach zdjęciowych. "W 1978 roku rzuciłem heroinę. W 2006 kokainę. Zdarza mi się okazjonalnie wypić drinka - nie wybieram się w najbliższym czasie do nieba - ale poza tym staram się iść prostą ścieżką. To dla mnie niebywałe doświadczenie" - tłumaczył niedawno w rozmowie z "The Telegraph".

Sam nie dowierza, że po aż tylu przejściach wciąż żyje. "Być może jestem błogosławiony, że fizycznie ta rzecz [ciało - przyp.] po prostu działa" - dodawał. Wspomnianego wywiadu udzielił we wrześniu tego roku i pomimo zbliżającej się osiemdziesiątki, Richards wcale nie przerażał się swoim zaawansowanym wiekiem. "Jak na razie nie mam prawdziwego problemu ze starzeniem się. Są pewne przerażające rzeczy, które mogą dziać się w przyszłości, ale trzeba najpierw tam dotrzeć. Pogodziłem się z myślą, że będę miał 80 lat i nadal będę chodził i mówił. Uważam [starzenie się - przyp.] za fascynujący proces. Ale jeśli tak nie sądzisz, równie dobrze możesz popełnić samobójstwo" - mówił w swoim stylu.

"Mogłem wygrzebać się z heroiny, ale nie potrafiłem rzucić muzyki"

Nie byłoby sukcesu Stonesów bez ruchów Jaggera, ale nie byłoby ich także bez mięsistych i piorunujących riffów gitarowych. "Jumpin’ Jack Flash", "Paint It Black", "(I Can’t Get No) Satisfaction" czy "Street Fighting Man" to zaledwie cztery utwory, bez których lata 60. nie byłyby takie same. Poza nimi Richards (wraz z Jaggerem) skomponował setki innych kompozycji. Od lat w trakcie koncertów instrument Keefa jest głośniej, niż jakikolwiek inny instrument obecny na scenie. Gdy czarodziej gitary uderza w struny swoimi dotkniętymi artretyzmem palcami, zaklęta publika niczym rażona piorunem całym sobą przeżywa każdy moment. I tak już od ponad 60 lat.

Gdyby wspomnieć o jednej, opisującej całościowo Richardsa piosence, byłoby to "Happy". Utwór pochodzący z "Exile on Main St." (1972) oddaje niepokornego ducha Keitha, gdy ten zachęca, by cieszyć się z codziennych przyjemności, żyć tu i teraz i nie szukać szczęścia jedynie wtedy, gdy do dyspozycji są bogaci koledzy i prywatny samolot. Pięćdziesiąt lat po jego premierze Richards wraz z zespołem wykonywał go podczas ubiegłorocznej trasy koncertowej, dowodząc, że ciało to jedynie powłoka, w której ukryta jest dusza.

Na nowym albumie Stonesów muzyk śpiewa w jednej kompozycji - "Tell Me Straight". Zadaje, jak często w swoich piosenkach, dotąd nieodgadnięte pytania: "Mamy coś, czy nie mamy nic? (...) Jak kończymy? Jak zaczynamy? (...) Czy przyszłość należy do przeszłości?/ Powiedz mi wprost/ Życie trwa, lecz toczy się zbyt szybko/ Powiedz mi wprost, powiedz mi wprost".

W istniejącym tak wiele lat zespole ciężko o brak porównań między poszczególnymi członkami. Także wtedy, gdy mają oni silną i niezależną osobowość. Zespół tyle samo zawdzięcza jednemu, co drugiemu, jednak fani, a także media pokochały gitarzystę za to, że w przeciwieństwie do starszego o pięć miesięcy kolegi nigdy nie gryzie się w język i zawsze mówi szczerze. Nawet wtedy, gdy jest to bolesne. Często publicznie, za co rzadko zdarzało mu się przepraszać.

Małżeństwo z rozsądku

Nie jest tajemnicą, że choć w latach 60. i 70. Richards z Jaggerem współpracowali burzliwie, lecz raczej zgodnie, to lata 80. całkowicie zachwiały ich tożsamością i osobistą relacją. Wraz z początkiem kolorowej ery MTV Mick Jagger chciał być coraz bardziej niezależny, a hitowy duet "Dancing in the Street" z udziałem Davida Bowiego tylko utwierdził go w przekonaniu, że jest w stanie tego dokonać. Doszedł do wniosku, że spróbuje swoich sił w pojedynkę, coraz bardziej rozluźniając więzi z kolegami. Keith Richards poczuł się zdradzony. The Rolling Stones przeżywało poważny twórczy kryzys, grupa niemal się rozwiązała.

Gdy w autobiografii "Życie" (2010) w ostrych słowach zaatakował Jaggera, wielu bało się, że będzie to prawdziwy koniec będącego wówczas w zawieszeniu zespołu. Richards pisał wtedy: "Kiedyś kochałem Micka, a przez ostatnie 20 lat nie byłem nawet w jego garderobie. (...) Czasem myślę sobie: ‘Tęsknię za moim przyjacielem’. Zastanawiam się: ‘Gdzie on się podziewa?’" - zaczepiał frontmana. W książce przyznał, że na początku lat 80. lider stał się "nie do zniesienia"; wspominał także, że z uwagi na częste humory nazywał Jaggera "Jego Królewską Mością", a także naśmiewał się z solowej twórczości kolegi. Później przyznawał w rozmowie z Times2, że cytowane fragmenty "w rzeczywistości otworzyły mu [Jaggerowi - przyp.] oczy".

Richards i Jagger są niczym dysfunkcyjne małżeństwo, czasem nazywane tym z rozsądku - zawsze jednak łączył ich muzyczny język. Od lat wystarczy im ponoć kilka dźwięków, by ocenić, czy wyniknie z tego coś ciekawego, czy nadaje się do kosza. W rozmowie z "Daily Mail" gitarzysta tłumaczył, że ich relacja - choć teraz bardziej biznesowa - zawsze miała braterskie korzenie. "Jeśli pracujesz z kimś tak długo, tworzy to wiele więzi, wiele wspomnień, do których się odnosisz. Masz punkty, które możesz przywołać. Masz relacje ze wszystkimi w zespole i ludźmi z jego peryferii, więc jest to duża grupa. Ale to nie jest rodzina".

Po ponad 60 latach na scenie, a także druzgocącej dla gitarzysty śmierci bliskiego przyjaciela, a zarazem motoru napędowego Rolling Stonesów, Charliego Wattsa, kontakty między Richardsem i Jaggerem ponoć mocno się ociepliły. "Moim głównym środkiem komunikacji jest muzyka. Nazwij to dżentelmeńską umową lub czymś w tym rodzaju. Nie mówi się o tym, ale zauważyłem, że wiele barier, czy jakkolwiek to nazwiesz, znika, gdy zaczynamy pracować" - mówił gitarzysta o relacji z Jaggerem. Być może świadomość rychłego końca pchnęła wiatr w ich żagle - do tego stopnia, że po 18 latach wydali nowy album, który przez wielu został okrzyknięty jako jeden z ich najlepszych od ponad czterech dekad.

Dobrze przyjęty krążek "Hackney Diamonds" stał się bodźcem do dalszych prac, bo wedle plotek muzycy The Rolling Stones już teraz mają gotowy materiał na co najmniej jeden premierowy album. Wcześniej jednak muszą dać błyszczeć tym nowym diamentom podczas trasy koncertowej, która już 28 kwietnia rozpocznie się na NRG Stadium w Houston, Texas (USA).