Reklama

Gdy w 2011 roku, na konferencji prasowej po filmie "Melancholia" w Cannes, Lars von Trier wyznał zdumionym dziennikarzom, że rozumie Hitlera, "choć zrobił trochę złych rzeczy", a w ogóle to jest mu go żal, wydawało się, że to koniec jego kariery. Gwoli wyjaśnienia: to była odpowiedź na pytanie o... zapożyczenia z niemieckiego Romantyzmu, w skądinąd pięknym filmie "Melancholia", który reżyser pokazał w Konkursie Głównym. Obraz był poważnym kandydatem do kolejnej Złotej Palmy dla Von Triera (pierwszą zdobył za "Tańcząc w ciemnościach"). Nietrudno zgadnąć, że szokujące wyznanie reżysera skutecznie pogrzebało szanse na nagrodę.

I nie tylko to. Początkowo zanosiło się na to, że filmowcy  na dobre wykluczą Duńczyka ze swojego grona. Twórca "Idiotów" został wyrzucony z canneńskiej imprezy z wielkim hukiem, z zapowiedzią dożywotniego zakazu uczestnictwa w jej kolejnych edycjach. Na nic zdały się przeprosiny. Ale zdobywca Złotej Palmy, Grand Prix festiwalu, a wreszcie Nagrody Specjalnej Jury może liczyć na taryfę ulgową i wyrozumiałość, jakiej nie doświadczyłby "zwykły" filmowiec. Mimo że pozory zostały zachowane, bo kolejne filmy reżysera w Konkursie Głównym w Cannes, ani w Wenecji nie zostały pokazane,  w 2018 roku organizatorzy imprezy na Lazurowym Wybrzeżu uznali, że bez genialnego skandalisty, festiwal jest nudny. Dlatego po siedmiu latach przerwy  Duńczyk ponownie pojawił się w Cannes. Tym razem poza konkursem.

Reklama

Jeśli ktoś liczył, że powróci "z grzecznym" filmem, był w wielkim błędzie. Zresztą Lars von Trier nie ma takich w swoim dorobku. Nie byłby sobą, gdyby nie prowokował i nie przekraczał - zdawałoby się - nieprzekraczalnych granic. W 2018 roku przywiózł więc do Cannes obraz "Dom, który zbudował Jack" - opowieść o kilkunastu latach z życia seryjnego mordercy, który w swoich zbrodniach upatruje mrocznych dzieł sztuki. To film wypełniony tak bulwersującymi scenami mordów, że nawet najwięksi fani reżysera, mieli z nim problem. To także zdecydowanie najsłabszy w imponującym dorobku reżysera tytuł, w którym rozkłada na czynniki pierwsze z pomocą seryjnego mordercy, swoją filozofię twórczą. Jack - niespełniony architekt musi zabijać, by mieć poczucie sprawczości, Von Trier musi szokować widzów, bo trawi go ogień twórczy, który płonie wtedy, gdy Lars brnie w tzw. bezkompromisową wizję sztuki. Iluzja rzekomej psychologicznej głębi "Domu..." i przesłanie, w którym twórca przekonuje, że rozumie mordercę, zostały odrzucone przez sporą część widowni. Zdziwienie reżysera, że nie dojrzeli w seryjnych mordach owej "wyrafinowanej sztuki", mówi o nim dostatecznie dużo.

Miażdżące recenzje i fakt, że nie zwróciły się nawet koszty produkcji filmu, a kina świeciły pustkami, uświadomiły mu, że zabrnął za daleko. Choć znaleźli się żarliwi obrońcy filmu.

Nieoczekiwanie, po nakręceniu "Domu..." Von Trier zamilkł. W 2022 roku ujawnił, że zmaga się z chorobą Parkinsona, która mocno ogranicza jego zawodową aktywność. Nie licząc trzeciego sezonu serialu "Królestwo", przez 7 lat nie nakręcił żadnego filmu. Dopiero teraz współpracownik reżysera, Peter Jensen, zdradził, że niebawem ruszą zdjęcia do jego nowego projektu pt. "After".

Bez tabu

Według słów Jensena, nowy film Larsa von Triera skupi się na temacie śmierci i życiu w zaświatach.

- Lars zawsze wykorzystywał ograniczenia w celach twórczych, a teraz w swoje dzieło wplata własną fizyczną niesprawność - zdradza przyjaciel reżysera. Nie ukrywa, że choroba także znajdzie odbicie w filmowej opowieści "After". Uspokaja jednak, że mimo fizycznych ograniczeń "jego umysł wciąż jest jak brzytwa". Czy i tym razem będzie szokował? Ponoć choroba go zmieniła, cokolwiek to oznacza.

Jeśli sięgniemy po niemal 500-stronicową biografię reżysera "Lars von Trier. Życie, filmy, fobie geniusza" Nilsa Thorsena, odkryjemy, że być może źródeł zamiłowania do skandali, szukać należy w jego rodzinnym domu i w pozbawionym stabilności dzieciństwie. A już na pewno stamtąd bierze się nieustanna potrzeba łamania obyczajowego tabu.

Matka Larsa- Inger, zdeklarowana komunistka i ojciec - Ulf Trier, (a dokładniej mężczyzna, którego długo brał za swego ojca) też socjaldemokrata, byli zapalonymi nudystami. Letnie obozy, gdzie wszyscy wokół biegali na golasa, pozwoliły młodemu Larsowi pozbyć się zahamowań, ale też obudziły w nim obsesyjne zainteresowanie seksem. W kilku wywiadach wyznał wprost, że byłby najszczęśliwszy gdyby życie upływało mu... "na przeżywaniu własnych lub oglądaniu cudzych aktów seksualnych". W uszczęśliwianiu go miała więc udział  przynosząca całkiem niezłe dochody firma "Puzzy Power", zajmująca się produkcją hardcore'owych filmów pornograficznych dla kobiet. Stanowiła "podfirmę" należącej do niego i wspomnianego Jensena wytwórni filmowej Zentrope, mającej swoje filie w wielu krajach na świecie. Także w Polsce.

Dogma 95, czyli nowe kino

Jednym z wykładowców młodego Larsa w Duńskiej Szkole Filmowej, w Kopenhadze, był wybitny polski reżyser Wojciech Marczewski. Filmowiec wspomina, że wtedy dominował tam amerykański model kina - dobre rzemiosło, ale emocjonalnie puste.

-  I nagle pojawił się jeden fantastyczny reżyser, i równie wielki manipulator i oświadczył:"Teraz będziemy robić całkiem inne kino. Niech ta kamera się trzęsie, niech dźwięk będzie jak nagranie ilustracyjne, rezygnujemy ze sztucznego oświetlenia. Technika jest nieistotna, skupiamy się wyłącznie na ludziach" - mówił mi w wywiadzie przed laty Marczewski.  Tym reżyserem   był oczywiście Lars von Trier.

Tak powstał słynny ruch filmowy Dogma 95, którego Von Trier wraz z reżyserem Thomasem Vinterbergiem, był współtwórcą. Duńczycy zrozumieli, że historia jest po to, by z jej pomocą stawiać pytania, mówić prawdę o ludziach. Z tego nurtu zrodziły się filmy o niezwykłej sile oddziaływania, z których najgłośniejsze zrealizowali właśnie Trier i Vinterberg. I choć Dogma dawno przeminęła, jej konsekwencje - odkrycie, że trzeba być możliwie najbliżej bohatera, pozostało.

Już podczas studiów Lars dał się poznać jako zadzierający nosa, świadomy swoich zdolności student. Z powodu pychy i arogancji nadano mu przydomek "von", który wziął za dobrą monetę i dołożył na stałe do nazwiska.

Jego kariera zaczęła się od świetnego debiutu fabularnego "Element zbrodni" (1984), będącego rodzajem eksperymentalnego kina noir, obsypanego nagrodami na międzynarodowych festiwalach, w tym w Cannes. Wielkim przełomem, który przyniósł mu światową sławę, był jednak nakręcony w 1996 roku wstrząsający obraz "Przełamując fale", z wielką kreacją nominowanej do Oscara Emily Watson. Opowieść o bezgranicznej miłości, ale także o religii, seksie i okrucieństwie, z tragicznym finałem, (moim zdaniem to najlepszy film Von Triera), zdobyła zasłużone Grand Prix na festiwalu w Cannes. Ziarniste obrazy i zdjęcia robione z ręki wskazywały na Dogmę, ale łamały jej niektóre zasady - choćby tę, że wykorzystywały wielkie, muzyczne hity. Nakręceni po niej "Idioci", absolutnie wierni zasadom Dogmy, wywołali skandal. Od tej pory skandale stały się nieodłącznym elementem jego twórczości.

Film opowiada o grupie młodych ludzi, którzy mieszkając wspólnie w wystawionym na sprzedaż domu, udają niedorozwiniętych umysłowo, badając reakcje ludzi. Wywołując w nich litość, czasem strach, prowokując przykre sytuacje. Pewnego dnia do grupy dołącza nieśmiała Karen, której przybycie staje się katalizatorem opisywanych w filmie wydarzeń. Staje się też świadkiem kryzysu i rozpadu grupy. Film podzielił widzów- dla jednych obrażał osoby upośledzone umysłowo, inni - dojrzeli w nim zbiorowy bunt przeciw jakiejkolwiek odgórnej kontroli i wpisywaniu się w ustalone przez innych ramy.

Trzecim obrazem, które ułożyły się w trylogię pt. "Złote dzieci" był nagrodzony Złotą Palmą anty-musical "Tańcząc w ciemnościach", do którego jeszcze wrócimy.

Fobie, depresja i strach

Myli się ten, kto podejrzewa, że skandalista Von Trier to hedonista, a jego życie to pasmo przyjemności i uciech. Jest neurotykiem, a ilość fobii, na jakie cierpi, skutecznie go unieszczęśliwia. Gdy w 2000 roku otrzymał Złotą Palmę w Cannes za "Tańcząc w ciemnościach", niewiele brakowało, a nie dotarłby na jej wręczenie. Boi się bowiem nie tylko latać, ale i jeździć samochodem. Jeśli już musi się przemieszczać robi to  pociągiem, lub w specjalnie zbudowanej  przyczepie. Potrafi miesiącami nie wychodzić z mieszkania, bo cierpi także na agorafobię. Do Cannes, gdzie twórców o nagrodzie informuje się tuż przed galą, i tylko samolot daje szansę obecności, dotarł w stanie kompletnego ogłuszenia lekami. "Zasadniczo boję się wszystko w życiu, z wyjątkiem filmów" - mówi, i wyjątkowo nie przesadza.

Fobie to jednak pestka w obliczu depresji, z jaką zmagał się przez lata. W 1995 roku umierająca matka wyznała mu na łożu śmierci, że Ulf Trier nie jest jego ojcem. Był nim jej pracodawca Fritz Michael Hartmann, z którym łączył ją romans. Inga Trier zapragnęła dziecka z człowiekiem o "artystycznych genach" a Hartmann ze znamienitego rodu duńskich kompozytorów, wydał się jej idealny. Trzeba przyznać, że miała nie lada intuicję, bo artystowski gen w jego przypadku uaktywnił się aż nadmiernie. Biologiczny ojciec, gdy Lars go odnalazł, nie wyraził chęci kontaktu z synem. To załamało Triera a depresja, jaka dopadła go wtedy, wciąż miała wracać.

Najlepszy reżyser na świecie?

Lars von Trier podczas zmagań z depresją nakręcił dwa  obrazy: najpierw "Antychrysta" - znów drastyczną opowieść o zwierzęcej naturze człowieka, jako źródle cierpień. Traktował go jak autoterapię, na tyle skuteczną, że podczas premiery w Cannes (2009), oznajmił: "Jestem najlepszym reżyserem na świecie."  I choć jury ekumeniczne przyznało mu wtedy antynagrodę za rażący mizoginizm, a widownia buczała na projekcjach, był z siebie zadowolony.

Prowokacja Larsa von Triera rozpoczyna się jednocześnie - niesymulowaną sceną seksu i w tym samym momencie - śmiercią dziecka pary. Dręczeni poczuciem winy - On (Willem Dafoe) i Ona (Charlotte Gainsbourg) - wycofują się do chaty w lesie zwanej Edenem. Tam sceny seksu stają się coraz bardziej dosadne, a przemoc - w tym okaleczanie narządów płciowych - drastyczna.  Obraz zmienia się w prawdziwy horror, pozbawiony cienia nadziei. Kobieta popada w skrajną paranoję, wini za śmierć dziecka i siebie, i męża, na którym wyładowuje cały ból. Film spolaryzował publiczność, skłaniając na canneńskiej premierze wielu widzów do opuszczenia sali.

W 2011 roku powstała wspomniana już "Melancholia" - przejmujący krzyk rozpaczy w obliczu nieuchronności śmierci i ludzkiej samotności. Przenosząc na ekran własne lęki i fobie, reżyser nadał im charakter poetyckiego science fiction. Przepiękny wizualnie obraz, z wielką, nagrodzoną w Cannes kreacją Kristen Dunst, już zawsze kojarzyć się będzie, niestety, ze skandaliczną wypowiedzią Triera o Hitlerze. Tymczasem to jedna z najwspanialszych reżyserskich wizji końca świata. Niezwykła, bo zaczynająca się od ślubu, zdawałoby się radosnego wydarzenia.

Oto trajektorię Ziemi ma przeciąć wkrótce ogromna planeta Melancholia (stąd tytuł filmu), co zwiastuje katastrofę i  zagładę ludzkości. Szczęśliwego końca nie będzie - po operowym prologu dzieła Wagnera wiadomo już, co się wydarzy. Życie na ziemi zniknie, nikt się nie uratuje. Mimo to duński reżyser zaprasza nas do celebrowania ostatnich chwil przed zagładą.

Genialny manipulator

Życie z Larsem von Trierem, podobnie jak wspólna praca na planie, nie należą do łatwych. Nie bardzo sprawdza się jako partner i ojciec, bo prawdziwej więzi z rodzicami nie zaznał. Potrafił zostawić żonę w ciąży z ich dzieckiem i związać się z młodszą o połowę gosposią. Zawsze uważał, że ma monopol na doskonałość i wszystko mu wolno.

Można się dziwić, jak długą przeszedł drogę od przełomowej dla niego, "Europy" - historii młodego Niemca z Ameryki, wierzącego w ideę naprawy świata po wojnie, poprzez "Przełamując fale" i anty-musical "Tańcząc w ciemnościach", aż do "Nimfomanki".

W 2004 roku już ze Złotą Palmą i dwoma Feliksami na koncie odznaczony został wyróżnieniem UNICEF-u "Kino dla Pokoju". Zaskoczeni? Niesłusznie, do połowy pierwszej dekady nowego wieku, jego najważniejsze filmy traktowały o miłosierdziu i poświęceniu. Utalentowany kuglarz kina, konsekwentnie wyciskał z nas maksymalną dawkę wzruszeń i z każdym filmem posuwał się dalej. Reżyseria to sztuka zręcznej manipulacji, a Von Trier jest w niej mistrzem. Żal, że uparł się jednak, by przekraczać jej dopuszczalne granice, ze szkodą dla filmów. O ile w poruszającej opowieści o dobrej, kochającej Bess ("Przełamując fale") sterował widzem taktownie i z umiarem, to już w "Tańcząc w ciemnościach", mieliśmy do czynienia z emocjonalnym nadużyciem. Wręcz ze znęcaniem się nad widzem. Podczas projekcji sale wypełniał szloch nad losem szlachetnej, niewidomej i jeszcze w dodatku oszukanej przez przyjaciela Selmy, a Lars odebrał za film Złotą Palmę. (Czemu nie za "Przełamując fale"?). Bardziej wyrobiony widz był jednak wściekły - tak cynicznie Von Trier manipulował naszymi uczuciami, że trudno było to znieść. Manipulował też aktorami. Odtwórczyni głównej roli - islandzka piosenkarka Bjork zemściła się na nim po premierze, szczegółowo opisując, jak zmuszał ją do płaczu czy prowokował wybuchy histerii. Po latach opowiedziała też o rzekomym molestowaniu, choć Lars zaprzecza. Ostatecznie Bjork uhonorowano również Złotą Palmą, ale kontakty z Von Trierem zerwała.

Dopieszczony i obsypany nagrodami, z każdym kolejnym filmem Duńczyk poczynał sobie odważniej. Znakomite skądinąd "Dogville" - opowieść o Ameryce, (w której nigdy nie był, bo przecież nie lata samolotem,) wywołało oburzenie za oceanem. Ale i podziw. To studium władzy, z Nicole Kidman w głównej roli, pokazujące co dzieje się z człowiekiem, gdy los drugiej osoby znajdzie się w jego rękach. "Świat jest zły, wy jesteście źli". Wy, to byli w tym przypadku Amerykanie, których Trier nie znosi, uważa za idiotów, a bliską im poprawność polityczną za największe zło. Sam siebie uważa zresztą za jedyny autorytet, próby polemik z nim nie wchodzą więc w grę.

Steven Spielberg, jeszcze na początku kariery Duńczyka, zaproponował mu wyreżyserowanie filmu w Ameryce i przesłał swój scenariusz. Von Trier wyśmiał go i wyrzucił do kosza. Na podobne zachowanie nie stać byłoby zbyt wielu reżyserów. Dlatego Von Trier mimo wszystko musi imponować.

Nimfomanka, czyli skandal rzekomy

Wspomniany wcześniej "Antychryst" okazał się po latach rodzajem wstępu do dwuczęściowej, "Nimfomanki", zapowiadanej szumnie jako "prawdziwe porno". W rzeczywistości to raczej film erotyczny, choć pierwszej części bliżej do tragifarsy,  dopiero druga zmienia się w mocny dramat erotyczny. Gdyby reżyser nie podsycał miesiącami skandalu wokół projektu, obiecując sensację, itd., nikomu nie przyszłoby do głowy nazywać film pornograficznym. Mimo że druga część obfituje w sadomasochistyczne sceny, nie ma  w "Nimfomance" niczego, czego wcześniej nie widzielibyśmy już w kinie. (Choćby w "Intymności" Patrice’a Chereau.) W głównych rolach oglądamy zawsze chętną do scen rozbieranych Charlotte Gainsbourg i Stellana Skarsgårda. A nade wszystko tak skory do manipulowania nami      reżyser, tym razem nie idzie na łatwiznę.

Oto w zimowy wieczór stary kawaler Seligman znajduje na ulicy pobitą kobietę imieniem Joe. Nieprzytomną zabiera do mieszkania, gdzie opatruje jej rany. Mężczyzna wzbudza zaufanie, dlatego Joe opowiada mu swoją historię. W ośmiu rozdziałach - obie części mają po cztery, poznajemy życie Joe od dzieciństwa, do chwili obecnej. Jej uzależnienie od seksu i konsekwencje, jakie ono z sobą niesie.

Dla słuchającego jej opowieści, żyjącego w celibacie Seligmana, intelektualisty od czubka głowy do pięt, jej historia jest fascynująca, bo dotyczy obcej mu sfery życia. Ich pełna empatii platoniczna relacja - wyczerpanej młodej kobiety i starszego, wrażliwego mężczyzny, zmieni się dopiero w finale drugiego filmu. Pierwszy jest znacznie lepszy, naszpikowany humorem, o który nie wszyscy pewnie podejrzewali  Von Triera. Drugi napompowany jest psychologią - niekoniecznie przekonującą i sporo słabszy. Całość psuje zaskakujące, okrutne zakończenie, którego nic nie zapowiadało. Za jego sprawą wracamy do punktu, od którego historia się zaczęła - znów  destrukcyjna moc seksu przesłania wszystko,  co w czterogodzinnym erotycznym eposie powiedziano o nim dobrego.

Mimo to "Nimfomanka" pozostaje rodzynkiem gatunku. Dla bezpruderyjnych widzów z poczuciem humoru, jest jak znalazł.

Nowy stary Lars?

Od czasu "Nimfomanki" Lars von Trier nakręcił wyłącznie nieudany, krwawy horror "Dom, który zbudował Jack", nad którym znęcaliśmy się na samym początku. Ale także twórcą obrazów ocierających się o arcydzieła- jak "Przełamując fale" czy "Melancholia".

Z nielicznych wywiadów wynika, że walka z chorobą odebrała mu nieco pewności siebie, ale wena twórcza wciąż go nie opuszcza. Emocjonalnie jest ponoć w najlepszej formie od lat. Można więc się spodziewać, że z gracją wskoczy w swoją ulubioną rolę - utrapieńca naszej mieszczańskiej wrażliwości, a swoim nowym filmem, znów wywoła burzliwą dyskusję.