Reklama

Mateusz Grabarczyk: Na Igrzyskach Olimpijskich pytanie jest jedno - Ile medali zdobędziemy?

Leszek Blanik: - Jako zawodnik starałem się być daleki od mówienia, ile medali zdobędziemy. To wróżenie z fusów. O sukcesie decyduje wiele czynników. Podczas igrzysk często zdarzają się niespodzianki.

Reklama

Czarne konie?

- Bywa, że faworyci są zrzucani z podium właśnie przez te czarne konie. Myślę, że wrócimy do naszej normy na igrzyskach w XXI wieku, czyli 10-12 medali. Życzę, żeby były więcej, ale myślę, że na tyle nas obecnie stać.

Dlaczego nie jesteśmy olimpijską potęgą?

- Nie mamy żadnego systemu. 

Czego brakuje?

- System jest dla mnie połączeniem sportu z edukacją. W szkołach podstawowych brakuje odpowiedniej promocji profesjonalnego sportu. Jak dzieci mają złapać bakcyla sportu skoro w klasach 1-3 jest on właściwie nieobecny? Musimy się zastanowić jak sprawić, by sport zajął istotne miejsce w polskiej szkole. W ostatnich latach poziom sportowy wśród dzieci bardzo mocno spadł.

Po czym to widzicie?

- Gdy dzieci są przyprowadzane przez rodziców po raz pierwszy do klubu, to my ich nie uczymy ćwiczeń gimnastycznych. My ich najpierw musimy nauczyć biegać. Te dzieci nie potrafią często wykonać podstawowych ruchów potrzebnych do zwykłego życia. To na starcie zaburza ich późniejszą drogę na sportowy szczyt.

Co z tym zrobić? 

- Odwlekamy dokonanie dogłębnych zmian. Myślę, że powinno powstać coś na kształt okrągłego stołu ds. sportu. Należałoby powiedzieć sobie, gdzie są nasze słabe punkty, wybrać priorytety. Rywalizacja na świecie jest coraz bardziej zażarta. Nikt nie będzie na nas czekał.

Igrzyska Olimpijskie to festiwal mniej popularnych dyscyplin? Kibice przypominają sobie o Was, co cztery lata żądając worku medali?

- Igrzyska Olimpijskie to często jedyna szansa, by zdobyć popularność, rozpoznawalność. Dla niektórych to niepowtarzalny moment w karierze, by spełnić swoje marzenia. Z drugiej strony jest to bardzo duże obciążenie psychiczne. Ktoś, kto trenuje, tyle lat chce być doceniony nie tylko przez rodzinę, środowisko, ale też przez społeczeństwo.

Tylko, gdy taki sportowiec zajmie miejsce poza czołową ósemką, bywa nazywany wycieczkowiczem, turystą.

- Budzi to mój głęboki sprzeciw. Już sam wyjazd na igrzyska jest dużym sukcesem. Zwłaszcza że poziom rywalizacji jest z każdymi igrzyskami, jest coraz bardziej wyśrubowany. Coraz więcej państw liczy się w walce o medale. W żaden sposób nie można współczesnego sportu porównywać z tym co było w latach 70. czy 90.. Trzeba pamiętać, że Ci ludzie trenują po 20 lat, żeby spełnić swoje marzenie. To są lata ciężkiej pracy i wyrzeczeń. Nie można tego nazywać wycieczką.

Do Paryża nie pojechał żaden reprezentant Polski w sportach gimnastycznych. Dlaczego?

- Na poprzednich igrzyskach w Tokio mieliśmy jedną reprezentantkę. Gabriela Sasnal była już wtedy u schyłku swojej kariery w gimnastyce sportowej. Rzutem na taśmę się zakwalifikowała. To samo w sobie było sukcesem. Tak naprawdę jako zarząd otrzymaliśmy w spadku brak kadry seniorskiej z prawdziwego zdarzenia. Przed Paryżem mocno postawiliśmy na kadry juniorskie. To przyniosło efekt w całej dyscyplinie. Za nami najlepsze mistrzostwa Europy od lat. Naszymi największymi nadziejami na kwalifikację olimpijską były reprezentacja w układach zespołowych oraz 15-letnia Liliana Lewińska, medalistka seniorskich mistrzostw Europy z tego roku. W ubiegłym roku była za młoda, by startować w eliminacjach. W tym roku podczas Mistrzostw Europy, które były naszą ostatnią szansą, doszło do skandalu. Kosztem Liliany awansowała reprezentująca Cypr Rosjanka. Uważamy, że werdykt sędziów był głęboko niesprawiedliwy i dotknął on cały zespół. 

Na zdobyciu olimpijskiego medalu zależy grupce zapaleńców?

- W każdym środowisku jest grupa ludzi, którzy poświęcają życie dla olimpijskiego marzenia. Ci ludzie poświęcają swoje życie, znaczne środki finansowe. Niestety wiele dyscyplin się komercjalizuje. To stwarza możliwości lepszego zarobku. Wielu trenerów zaczyna ważyć na szali kwestie związane z utrzymaniem rodziny i zarabianiem pieniędzy w komercji, a pracą na rzecz sportu zawodowego. Trenerzy w wielu akademiach i szkółkach gimnastycznych zarabiają lepiej niż trenerzy kadry narodowej. To powinno dać do myślenia.

Czy problem leży w skostniałości związków sportowych?  

- Trudno jest zmienić coś w 2-3 lata. Subiektywnie idziemy to do przodu, ale żeby coś mogło się naprawdę zmienić, potrzebna jest chęć całego środowiska. Ludzie nieprzyzwyczajeni do zmian, nie lubią ich, boją się ich. Potrzeba nam zmian systemowych. Trener klubowy, który znajdzie, wychowa i wytrenuje talent i oddaje go dalej do szkolenia w kadrze narodowej, powinien mieć z tego jakiś profit finansowy. Myślimy nad tym, jak docenić, zauważyć pracę trenerów klubowych. Oni muszą czuć, że ich ciężka praca nie idzie na marne.

Brakuje nam infrastruktury?

- Był okres, że budowaliśmy wiele obiektów sportowych, hal, ale to kropla w morzu potrzeb. Zapomnieliśmy o tych niszowych dyscyplinach. My trenujemy na pięknym obiekcie na Warszawskiej Akademii Medycznej, ale jako kadra narodowa mamy za mało obiektów do dyspozycji. Brakuje nam specjalistycznych podestów. Zamiast nich nasze zawodniczki dzień w dzień pracują na dywanach. I one biją się o igrzyska.

Może nie można mieć za dobrze. Może prawdziwe sportowe charaktery powinny wykuwać się na starym zardzewiałym sprzęcie?

- Sam trenując, brałem rozbieg z korytarza. Oczywiście nie można dawać wszystkiego pod nos. Myślę jednak, że każda dyscyplina olimpijska powinna mieć swój obiekt z prawdziwego zdarzenia. Gdy sportowcy będą mieli właściwe warunki, będziemy mogli od nich wymagać więcej i w 100% rozliczać ich ze swojej pracy oraz pracy trenerów i związków.

Trudno znaleźć dzieci chętne do trenowania gimnastyki?

- Nie ma problemów z przekonaniem do zabawy w gimnastykę. Dzieci przychodzą do akademii gimnastycznych zafascynowane. Jedynie co dziesiąte dziecko chce uprawiać ten sport na poziomie zawodowym i jest gotowe pracować następnych 10-15 lat. Myślę, że podobnie jest w wielu dyscyplinach olimpijskich.

Gdzie pojawia się ściana?

- Przy zmianie szkoły podstawowej na liceum. Wtedy sportowiec stoi przed wyborem, czy postawić na edukację, czy na sport. Dużą rolę odgrywają w tej sytuacji rodzice, którzy zazwyczaj optują za tym, by wybór padł na edukację.

Da się pogodzić naukę z trenowaniem?

- My naprawdę potrzebujemy poukładać te sprawy między resortami sportu i edukacji. Bez tego nie ruszamy. Nie możemy polegać na dobrej woli dyrektora poszczególnej szkoły, który albo będzie wspierał uczniów-sportowców albo nie. Jeżeli mamy zawodnika, który powinien trenować 5-6 godzin dziennie, to on idzie na 7:00 na trening, potem biegnie na lekcje i wraca znów na trening. Tak można popracować rok lub dwa, potem taki zawodnik się wypala.

Jacy są Ci najmłodsi sportowcy to pokolenie płatków śniegu?

- Dzieci mają tyle bodźców. Na ogół nie chce im się męczyć. Najpoważniejszy problem mamy z chłopcami

Dlaczego?

- Chłopcy są dużo słabsi, bardziej wycofani i mniej odporni psychicznie niż dziewczyny. Dziewczyny wykazują większą determinację do uprawiania sportu, do wygrywania. Może dlatego, że obecnie duży nacisk kładziemy na równouprawnienie, Odnoszę wrażenie, że chłopcy gorzej odnajdują się w tej rzeczywistości.

Trudno odciągnąć dzieci od telefonu?

- To jest ogromny problem, nie potrafimy ich przekonać do życia “offline". To wina nas wszystkich, rodziców. Sam jestem jednym z nich. W internecie wszystko jest szybkie, łatwe, na już. Dzieci nie nauczą się tam wytrwałości w dążeniu do celu, determinacji, kultu pracy.

W sporcie nic nie przychodzi łatwo.

- Owszem, chwila, gdy otrzymujesz medal, jest piękna, ale jeszcze piękniej patrzy się na lata pracy, na wyrzeczenia. Szanuje się w sobie, że dało się radę tyle lat pracować na tę jedną chwilę. To jest najprzyjemniejsze w tym wszystkim. Mam wrażenie, że nie potrafimy pokazać młodemu człowiekowi, że wartością jest praca nad samym sobą, dążenie do celu, zdobywanie go etapami.

Czegoś im Pan zazdrości? Mają łatwiej niż Pan?

- Niczego im nie zazdroszczę, uważam, że idziemy nie w tym kierunku, co trzeba i to globalnie, nie tylko w Polsce.

Sport przegrywa walkę z influencerami, z para-sportem w postaci walk osób znanych z działalności w internecie?

- Nie jesteśmy w stanie zaistnieć w tym środowisku. Może gdybyśmy pokazywali młodemu człowiekowi bohatera olimpijskiego. Nagrywali go dzień w dzień, pokazywali efekty jego pracy. W świecie internetu zostaliśmy w tyle. Jako związki zaczynamy dopiero rozumieć media społecznościowe.

Nie potrafimy wykorzystać sportowego sukcesu? Popularność biegów narciarskich umarła wraz z końcem kariery Justyny Kowalczyk.

- Mam wrażenie, że sportowiec, który kończy karierę jest traktowany, jako coś niepotrzebnego, zbytecznego. Nie potrafimy się chwalić sukcesami. Przepraszamy za to, że wygraliśmy.

Za nami Mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Bywacie zazdrośni o uwagę, jaką przyciąga ten sport?

- Nie ma co się obrażać na rzeczywistość. Piłkarze są bardziej popularni. Nie zmienimy tego. Każdy musi znaleźć swoje miejsce. Nie widzę zagrożenia, w tym, że powstaje wiele szkółek piłkarskich. Myślę, że świetnie sobie radzimy. Nikt nie będzie dobrym piłkarzem bez koordynacji ruchowej, gibkości, które są podstawą gimnastyki. Każdy powinien tego spróbować. Wtedy naprawdę mielibyśmy dużo lepszych piłkarzy.

Ma pan poczucie, że nie wykorzystano Pańskiego sukcesu. Że "blanikomania" zgasła zbyt szybko?

- Z pewnością. Gdybym miał teraz mistrza olimpijskiego w związku, wykorzystałbym to zupełnie inaczej. Wtedy sportowiec z wielkimi sukcesami nie był zagospodarowywany. Gdy 3 lata temu obejmowałem stery związku gimnastycznego, mieliśmy niemal 5 razy mniejszy budżet. Mistrzostwo olimpijskie jeszcze by go powiększyło.

Opowiem panu pewną anegdotę. 

Bardzo proszę.

- Kilka lat temu budowano w Gdańsku halę gimnastyczną. Pojawił się pomysł, by nadano jej moje imię. Początkowo czułem się z tym niekomfortowo. Przekonywałem, żeby zmienić zdanie. Przekonano mnie, mówiąc, że u nas docenia się ludzi, dopiero gdy odchodzą z tego świata. Nie potrafimy doceniać sukcesów za życia. Tu i teraz.

Mnie kiedyś nie będzie, ale zostanie hala. Powiem Panu, że najmłodsze dzieci, które przychodzą do Akademii Leszka Blanika myślą, że może ja już nie żyję, ale wpiszą nazwisko w internecie, zobaczą, kim jestem, że nie jestem kimś z pomnika, że mogą obcować z kimś, kto coś osiągnął.

Po zakończeniu kariery dostał się Pan do Sejmu. Jak Pan wspomina czas przy Wiejskiej?

- Kadencję w parlamencie traktowałem czysto zadaniowo jak wiele rzeczy w swoim życiu. Pewne cele zostały zrealizowane i z tego się cieszę. Otrzymałem nawet propozycję zostania wiceministrem sportu, ale postawiłem wtedy na sport. Wówczas pracowałem jako trener z trójką zawodników. Mieliśmy marzenie pojechać na igrzyska. Niestety to się wtedy nie udało.

Światy sportu i polityki mają punkty wspólne?

- Sport tym różni się od Sejmu, że w sporcie zawodowym trzeba mieć umiejętność współpracy w większym gronie. W polityce mimo partii, klubów i kół jest jednak większa gra na siebie. Spotkałem jednak w Sejmie wielu ludzi, którym naprawdę zależy na dobru naszego Państwa.

Śni się Panu "blanik", czyli skok nazwany pańskim nazwiskiem: podwójne salto w przód w pozycji łamanej?

- Bardzo często mi się śni. Zazwyczaj wykonuje pierwszy ze skoków, idę na drugi i podczas drugiego ląduję twarzą do stołu gimnastycznego. Ponieważ w 2010 roku przeszedłem rekonstrukcję ścięgna Achillesa, budzę się wtedy zdenerwowany i spocony. Przecież gdybym faktycznie skakał, to zerwałbym to ścięgno.