Reklama

"Ojczyzna nasza znalazła się nad przepaścią. Dorobek wielu pokoleń, wzniesiony z popiołów polski dom ulega ruinie. Struktury państwa przestają działać. Gasnącej gospodarce, zadawane są codziennie nowe ciosy. Warunki życia przytłaczają ludzi coraz większym ciężarem (...) Strajki, gotowość strajkowa, akcje protestacyjne stały się normą. Wciąga się do nich nawet szkolną młodzież. Wczoraj wieczorem wiele budynków publicznych było okupowanych. Padają wezwania do fizycznej rozprawy z "czerwonymi", z ludźmi o odmiennych poglądach. Mnożą się wypadki terroru, pogróżek i samosądów moralnych, a także bezpośredniej przemocy. Szeroko rozlewa się po kraju fala zuchwałych przestępstw, napadów i włamań. Rosną milionowe fortuny rekinów podziemia gospodarczego. Chaos i demoralizacja przybrały rozmiary klęski. Naród osiągnął granice wytrzymałości psychicznej. Wielu ludzi ogarnia rozpacz. Już nie dni, lecz godziny przybliżają ogólnonarodową katastrofę" - fragment przemówienia generała Wojciecha Jaruzelskiego, wygłoszonego 13.12.1981 roku

Katarzyna Pruszkowska: Jakie były pierwsze reakcje Polaków na wprowadzenie stanu wojennego?

Reklama

Dr Przemysław Ruchlewski: - Większość ludzi nie wiedziała, co się właściwie dzieje. Zastanawiano się, czy wprowadzenie "stanu wojennego" oznacza, że wybuchła wojna? A jeśli tak, to z kim walczymy? Z samego rana 13 grudnia w telewizji i Polskim radio wyemitowano przemówienie generała Wojciecha Jaruzelskiego, który twierdził, że oto nasza ojczyzna znalazła się nad przepaścią, a jej przyszłość jest niepewna. Za ten tragiczny stan rzeczy obwiniał "Solidarność", która według generała  miała organizować protesty i odciągać ludzi od pracy. Komuniści twierdzili, że za Solidarnością stały obce siły, zawsze gotowe do destabilizacji państwa, dlatego konieczne było wprowadzenie stanu wojennego.

- Ci, którzy nie oglądali telewizji, o wprowadzeniu stanu wojennego mogli dowiedzieć się z rozlepionych w nocy obwieszczeń. Nawiasem mówiąc, te obwieszczenia zostały wydrukowane na początku września 1981 r. w ZSSR, co jest jednym z wielu dowodów na to, że wprowadzenie stanu wojennego nie było żadną spontaniczną reakcją na zagrożenie z zewnątrz, ale starannie zaplanowaną akcją.

We wspomnieniach, które dotycząc pierwszych dni po wprowadzeniu stanu wojennego, bardzo często pojawiają się słowa: "strach", "niepewność", "zagrożenie".

- Nie bez powodu, bo ludzie zostali całkowicie odcięci od jakichkolwiek wiarygodnych informacji, więc mogli jedynie snuć przypuszczenia. Na przykład w nocy przestały działać telefony prywatne. Oczywiście nie wszyscy je mieli, bo wtedy na założenie linii trzeba było czekać od 12 do 20 lat, ale ludzie chodzili do siebie "na telefon", więc ta komunikacja telefoniczna przed wprowadzeniem stanu  wojennego jako tako działała. A po 13 grudnia - wcale. Łączność krajową przywrócono dopiero w maju 1982, a międzynarodową dwa miesiące później. Obywatele mogli co prawda pisać listy, ale one podlegały cenzurze, przeprowadzanej przez pracowników poczty polskiej. W trakcie trwania stanu wojennego ocenzurowano prawie 83 miliony przesyłek, zarówno zagranicznych, jak i krajowych.

Władze zadbały też o kontrolę prasy. Wprowadzono zakaz wydawania gazet codziennych, wyjątek czyniąc dla "Trybuny Ludu" i "Żołnierza Wolności". Przemodelowano lokalne dzienniki. Przybierały one niekiedy postać hybryd kilku tytułów regionalnych. W Gdańsku ukazywała się gazeta, w której winiecie znajdowały się logotypy trzech dzienników - "Głosu Wybrzeża", "Dziennika Bałtyckiego" i "Wieczoru Wybrzeża". 

Wiem jednak, że nieformalny obieg informacji istniał.

- Wie pani, to były czasy, w których więzi między ludźmi były silne. Nie tak, jak dziś, kiedy sąsiedzi w blokach ledwo mówią sobie "dzień dobry", ale naprawdę utrzymywali ze sobą regularne kontakty, zapraszali się na imieniny, pomagali w potrzebie. Właśnie dzięki tym kontaktom można się było czegoś dowiedzieć. Wymiana informacji następowała także w kolejkach - w sklepach, w przychodniach, na poczcie. Oczywiście towarzyszyła temu pewna nieufność, zresztą charakterystyczna dla tamtych czasów, bo nigdy nie można było pewności, kto stoi po której stronie barykady.

- Wracając jeszcze do niedogodności pierwszych dni, nie można zapomnieć o problemach w przemieszczaniu się. Autobusy i tramwaje były opóźnione, zatłoczone, brudne. W prasie można było przeczytać, że kursów co prawda jest mniej, ale odbywają się regularnie. To oczywiście były bzdury, bo i przed stanem wojennym stan komunikacji był fatalny. Zdarzały się więc i awarie, i wypadki. Mówimy o czasach, kiedy mało kto miał samochód osobowy; a nawet jeśli, w stanie wojennym nie mógł kupić benzyny, żeby go uruchomić. Trzeba ją było "zdobyć".

Z poruszaniem się związane są osławione przepustki, które trzeba było mieć, żeby np. przekroczyć granicę województwa.

 - Początkowo trzeba je było mieć nawet po to, by móc się poruszać w granicach miast, jednak po kilku dniach to ograniczenie zlikwidowano, bo prowadziło do jeszcze większego paraliżu. Natomiast te, które zezwalały na podróżowanie między województwami, utrzymano przez cały okres trwania stanu wojennego. Warto jeszcze wspomnieć, że po przybyciu do celu podróży w ciągu 12 godzin należało się zameldować i stosowny dokument mieć zawsze przy sobie.

- Nie wiem, jak pani, ale ja do dziś obserwuję w pokoleniu moich rodziców coś, co mógłbym nazwać niemal przymusem noszenia przy sobie dokumentów. Myślę, że to może wywodzić się właśnie z tego czasu, bo za brak dokumentów odstawiano na komendę i wlepiano wysokie grzywny. Mężczyźni musieli mieć książeczkę wojskową, młodzież szkolną legitymację. Władza zawsze chciała wiedzieć, z kim ma do czynienia.

Skoro rozmawiamy o ograniczeniach związanych z przemieszczaniem się, nie sposób nie wspomnieć o godzinie milicyjnej, obowiązującej od godziny 22:00 do 6:00.

- Tak, choć powiedziałbym, że władza chyba początkowo nie przemyślała wszystkich skutków jej wprowadzenia - na przykład tego, że uniemożliwi milionom Polaków dotarcie do pracy na godz. 6:00. Oczywiście szybko wprowadzono więc specjalne przepustki, potem skracano czas godziny milicyjnej do 5:00 rano. To i tak nie rozwiązywało wszystkich problemów, bo przecież pracownicy piekarni czy ludzie roznoszący mleko zaczynali pracę czasem nawet o 3:00. Dlatego w końcu pojawiły się tzw. przepustki całonocne. Często zdarzało się, przede wszystkim w większych miastach, że milicja wpadała do środków komunikacji miejskiej i sprawdzała te przepustki, co oczywiście trwało i powiększało opóźnienia.

- Dziś tamta rzeczywistość może brzmieć niemal śmieszne, bo można było zostać ukaranym za późnowieczorny spacer z psem. A kto miał szczeniaka, ten wie, że on nie wytrzyma całej nocy i trzeba go wyprowadzać o wiele częściej, niż dorosłe zwierzę. Godzina milicyjna miała także zaskakujący wpływ na życie towarzyskie - w kilku relacjach przeczytałem wspomnienia ludzi, którzy mówili, że w całym swoim życiu nie spali tak często w wannie, jak wtedy. Powód oczywiście był prosty - imieniny czy urodziny się przeciągały, goście się zasiedzieli i trzeba ich było gdzieś przenocować. A że mieszkania były małe, często jedynym wolnym miejscem była łazienka. Także można powiedzieć, że wielu Polaków chodziło wtedy do pracy wprost z imprezy.

Piosenka na podstawie wiersza "Trzynastego grudnia"

Do pracy, która, choć dziś brzmi to może kuriozalnie, była obowiązkowa.

- To prawda, bo w PRL istniał powszechny obowiązek wykonywania pracy, Propaganda informowała, że w ten sposób postanowiono rozprawić się z tzw. niebieskimi ptakami, pasożytami społecznymi i darmozjadami. W myśl hasła Lenina: kto nie pracuje, ten nie je. W stanie wojennym ten obowiązek traktowano wyjątkowo poważnie

Pracować było trzeba, ale nawet pieniądze nie gwarantowały, że będzie można kupić nawet podstawowe produkty, bo na półkach nie brakowało tylko octu i musztardy.

- Te puste półki były czymś, co łączyło wszystkich Polaków, niezależnie od tego, czy ktoś mieszkał w stolicy, czy małym miejsce. Kiedy rozpoczął się stan wojenny, w kraj był dotknięty naprawdę dużą stagnacją gospodarczą, bo komuniści sami wytworzyli taką sytuację, w której brak towarów był normą. Żeby kupić nawet tak podstawowe, z dzisiejszej perspektywy, produkty, jak chleb, ser czy wędlina, trzeba było odstać swoje w kolejce.

Jak w piosence "Psalm stojących w kolejce", którą śpiewała Krystyna Prońko. "Za czym kolejka ta stoi? Po szarość, po szarość, po szarość. Na co w kolejce tej czekasz? Na starość, na starość, na starość. Co kupisz, gdy dojdziesz? Zmęczenie, zmęczenie, zmęczenie. Co przyniesiesz do domu? Kamienne zwątpienie, zwątpienie".

- Tak, tym bardziej że samo stanie w kolejce jeszcze nie gwarantowało, że coś uda się kupić. W stanie wojennym rozszerzono reglamentację i wprowadzono nowe zasady sprzedaży niektórych artykułów. Wcześniej oczywiście także istniał system kartkowy, ale teraz nie dość, że prawie wszystko było na kartki, to jeszcze w naprawdę marnych ilościach. Na przykład towarem, którego wiecznie brakowało, były zapałki. Brakowało wszystkiego, a żyć było trzeba, więc Polacy skoncentrowali się na tym, by jakoś "zdobywać" towary. Na przykład pocztą pantoflową ktoś dowiedział się, że w jakimś sklepie "rzucili" wędliny, więc rzucał wszystko i jechał z nadzieją, że może tym razem dla niego nie zabraknie.

- Problemy z zaopatrzeniem skutkowały także kuriozalnymi sytuacjami - na przykład mleko sprzedawano w opakowaniach z napisem "maślanka spożywcza", bo właściwych opakowań ciągle brakowało.

- Jeśli chodzi o aprowizację, kartki nie były jedynym problemem. W lutym 1982 roku rząd wprowadził podwyżki cen, które spowodowały, że sytuacja materialna wielu Polaków uległa gwałtownemu pogorszeniu. Zrobiło się po prostu biednie. Co z tego, że gdzieś były dostępne towary, skoro raz, że ludzi nie było na nie stać, a dwa, że były marnej jakości. W dokumentach odnotowano nawet brak chętnych na droższe wędliny, właśnie z tych dwóch powodów.

Czy podobnie było także z lekami?

-  Tak. Ponieważ władza nie wiedziała, jak społeczeństwo zareaguje na wprowadzenie stanu wojennego i szykowała się na ewentualny rozlew krwi, w magazynach wojskowych gromadzono zapasy leków czy środków opatrunkowych. Brakowało ich nie tylko w aptekach, ale i szpitalach - wiecznie nie było gipsu chirurgicznego, igieł, strzykawek, przyrządów do przetaczania krwi, nici chirurgicznych. W stanie wojennym zmieniły się także ogólne zasady funkcjonowania placówek zdrowia, np. nie było już całodobowych dyżurów lekarskich w opiece ambulatoryjnej, trzeba było na nowo zorganizować pracę zakładów radiologicznych, laboratoriów, a nawet szpitalnych izb przyjęć. W pierwszych dniach praca szpitali była do tego stopnia sparaliżowana, że lżej chorych wypisywano do domu, odwoływano planowane badania, operacje, szczepienia.

- Rozmawiając o ofiarach stanu wojennego, nie należy więc zapominać o ludziach, którzy dostali zawału, ale nie mieli jak dojechać do szpitala i zmarli, którym zawieszono leczenie, np. onkologiczne, nie wykonano operacji ratującej zdrowie. Gdzie człowiek nie spojrzał, tam było źle.

W rozmowie oboje powołujemy się na wspomnienia, więc zrobię to raz jeszcze - czytałam, że dla wielu szczególnie dotkliwy był też termin wprowadzenia stanu wojennego - zimą, niedługo przed Świętami Bożego Narodzenia.

- Rzeczywiście, dziś zimy nie robią nas wrażenia, bo są coraz cieplejsze. Sam pamiętam jeszcze zimy, kiedy zamarzała Zatoka Gdańska, a na Rozewiu nie było słychać szumu fal. Zdaje się, że ostatni raz było tak w 2010 roku. Jednak te 40 lat temu zimy były srogie, temperatury regularnie spadały do -20 stopni. A wtedy często pękały rury i nie było ciepłej wody. Na dodatek w kraju był  problem z kupnem węgla, którym palono w piecach i kotłowniach jak Polska długa i szeroka. Ludzie marzli nawet w domach, a że często zdarzały się przerwy w dostawie prądu, to marzli w ciemnościach albo przy świecach.

A czy można powiedzieć, że w jakichś rejonach kraju mieszkańcom było w stanie wojennym "łatwiej"? Pytam, bo spotkałam się z takimi opiniami, że "na wsiach jedzenia nie brakowało", "górnicy na Śląsku żyli jak w maśle" czy "w sklepach na Pomorzu pusto nie było".

- Różnice na pewno były, jednak czy diametralne? Myślę, że to zależało od indywidualnych historii. Moja rodzina pochodzi z Torunia i pamiętam, jak rodzice opowiadali mi, że pewnego razu z jakiegoś powodu postanowili pojechać na zakupy do Gdańska. Na miejscu tata rozejrzał się dookoła, bo nie rozumiał, co się dzieje - na ulicach czołgi, transportery opancerzone. W Toruniu  czołgów właściwie nie było. Mieszkańcy małych miasteczek i wsi mogli nawet przez cały stan wojenny żadnego nie zobaczyć. Ja zwróciłbym uwagę jeszcze na jedno - u osób, które pamiętały jeszcze wojnę, widok czołgów na ulicach na pewno wywoływał strach. Jednak wiemy, że na nową rzeczywistość zupełnie inaczej reagowały małe dzieci, którym czołgi kojarzyły się z serialem "Czterej pancerni i pies". Mówię o tym, by pokazać, że to, jak przeżywamy czy interpretujemy konkretną sytuację, zależy także od naszych wspomnień czy doświadczeń. A odpowiadając na pani pytanie bardziej wprost - sądzę, że w stanie wojennym życie Polaków po prostu było trudne, niezależnie od tego, kto gdzie mieszkał.

Na koniec chciałam zapytać jeszcze o stosunek władz w stanie wojennym do Kościoła. Czy nastąpiły jakieś radykalne zmiany?

- Raczej nie. Na przykład władza nie zdecydowała się na legitymowanie osób, które w noc bożonarodzeniową uczestniczyły w pasterce, mimo że było to jawne złamania zasad godziny milicyjnej. Milicjantom nie przyszło do głowy, żeby czekać na ludzi wychodzących z kościołów i za nimi ganiać, co już pokazuje pewną siłę Kościoła. Z dokumentów wiemy, że przed wprowadzeniem stanu wojennego długo zastanawiano się nad tym, czy internować duchownych i niemal w ostatniej chwili zrezygnowano z tego zapisu. Kościołów nigdy nie zamknięto, wierni mogli uczestniczyć we mszach, choć na pewno przynajmniej niektórzy duchowni byli kontrolowani, np. ich kazania były spisywane. Oczywiście ta tolerancja ze strony władz miała swoje granice, bo jeśli msze przeradzały się w jakieś demonstracje poza murami kościołów, milicjanci robili swoje.

- W stanie wojennym Kościół odegrał bardzo ważną rolę. Jeszcze w grudniu 1981 roku, z inicjatywy prymasa kardynała Józefa Glempa,  powstał Prymasowski Komitet Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom, który niósł nie tylko pomoc duchową, ale także  materialną i prawną. Ponieważ w Polsce brakowało wszystkiego, kościoły stały się takimi centrami rozdysponowywania najbardziej niezbędnych rzeczy, takich jak żywność, leki, odzież. Wiele z tych darów pochodziło zza granicy.

- Również ważne dla wielu Polaków były msze za ojczyznę, które zaczęto odprawiać w styczniu 1982 roku. Pierwszą z nich celebrował ksiądz i poeta Mirosław Drzewiecki. Takie msze odprawiał też, m.in., ksiądz Jerzy Popiełuszko. Oczywiście te wydarzenia były już ściśle kontrolowane przez funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa, a uczestników legitymowano, bo też często byli to działacze opozycji. 

Czy wiadomo, ile było ofiar stanu wojennego?

- Dokładna liczba nie została ustalona, mówi się o 100 osobach, ale moim zdaniem było ich dużo więcej. O osobach, które straciły życie, z powodu paraliżu służby zdrowia już wspomniałem, ale przecież jest wiele osób, które borykały się z negatywnymi skutkami psychicznymi. Przecież stan wojennym był czasem zastraszenia i upodlenia ludzi, a przemoc była widoczna na każdym kroku. Ludziom towarzyszył huk petard gazowych czy pistoletów, nad głowami latały im butelki z benzyną, pręty, śruby, kamienie. Władza stosowała granaty gazowe, armatki wodne, rakiety sygnałowe, helikoptery, które rozpylały środki chemiczne. Byli ranni, byli zabici, jak chociażby dziewięciu górników, którzy stracili życie w kopalni "Wujek".

- Jednak to wszystko było wplecione w codzienność. W jednej z relacji przeczytałem, że pewnego dnia część mieszkańców Trójmiasta brała udział w jakiejś demonstracji, a niedaleko, obok stacji PKP Gdańsk Główny, inni stali w kolejce do sklepu meblowego.  A że meble były wyjątkowo pożądanym towarem, większość nie reagowała na huk, petardy, krzyki - ot, jedni szli, a drudzy, niezrażeni, stali w kolejce po stół czy meblościankę. Jaruzelskiemu chodziło tylko o utrzymanie władzy i scementowanie istniejącego systemu politycznego, więc nie interesowało go to, w jakich warunkach żyją Polacy. A kolejne lata upłynęły im w poczuciu braku perspektyw, beznadziei, stagnacji. Jednak i w stanie wojennym, i szerzej - w PRL, Polacy musieli sobie jakoś radzić i sobie radzili. Jak mogli najlepiej.

"Trzynastego grudnia roku pamiętnego

rozpoczął się okres stanu wojennego.

(...)

Trzynastego grudnia roku pamiętnego,

wróg nie musiał przybyć z kraju sąsiedniego.

Bo on tu na miejscu, w Polsce się znajdował,

jedną dłoń wyciągał, drugą cios szykował.

(...)

Słowa piosenki "Trzynastego grudnia", autor słów nieznany; za Anna Skoczek, "Poezja stanu wojennego - poezja. Świadectwa"