Katarzyna Pruszkowska: Naszą rozmowę chciałabym zacząć od mitów na temat samobójstw. Wiem, że jest ich sporo, ale jestem ciekawa, z którymi pani spotyka się najczęściej?
Halszka Witkowska: - Pierwszym, który uważam za wyjątkowo niebezpieczny, jest przekonanie, że skoro ktoś mówi o tym, że chce popełnić samobójstwo, na pewno tego nie zrobi. Tymczasem badania pokazują, że 80 proc. osób, które podjęły próbę samobójczą, wcześniej komunikowało swoje zamiary. Oczywiście nie zawsze wprost; czasem ludzie używają metafor, np. "wolałbym się nie obudzić", "no, to kolejne święta spędzicie już beze mnie", "czasem chciałabym wyjąć wtyczkę z kontaktu". Zdarza się także, że ktoś przyznaje się do kryzysu samobójczego po alkoholu, co sprawia, że otoczenie bagatelizuje lub wyśmiewa jego wyznania - na zasadzie: "napił się i gada głupoty". Dla osób, które rozważają samobójstwo i zwierzają się z tego, równie niepomocne mogą być komentarze w stylu: "przecież wszystko ci się układa", "no już nie przesadzaj, jakie ty możesz mieć kłopoty". Jednak od takich słów problemy nie znikną, a to, że ktoś wygląda, jakby sobie "dobrze radził" nie znaczy, że tak jest.
- Może być również tak, że otoczenie odbiera słowa o samobójstwie jako próbę szantażu. Ja uważam, że jeśli ktoś sięga po taki argument, czyli "bo się zabiję", widocznie nie potrafi inaczej opowiedzieć o swoim bólu psychicznym. Owszem, ktoś może powiedzieć "ona to zawsze chce zwrócić na siebie uwagę". Ale nawet jeśli, to dlaczego uważamy to za coś negatywnego? Używanie takich słów może być spowodowane wieloma czynnikami, np. jakimiś zaniedbaniami emocjonalnymi czy tym, że kiedy ktoś komunikuje swój ból "łagodniej", nikt go nie słucha. Sądzę, że w takiej sytuacji lepiej przejąć się na wyrost, niż wzruszyć ramionami i zbagatelizować problem. Przy okazji chciałabym także zaznaczyć, że to nie my musimy oceniać ryzyko podjęcia próby samobójczej, bo od tego są specjaliści. Naszym zadaniem jest, tylko i aż, udzielenie pierwszej pomocy emocjonalnej, czyli porozmawianie o problemach, zachęcenie do wizyty u specjalisty lub wezwanie pogotowia ratunkowego.
Wiem jednak, że są osoby, które boją się otwarcie rozmawiać o samobójstwie, bo nie chcą "zachęcić" drugiej osoby do podjęcia próby.
- Zgadza się, a ten lęk oparty jest na kolejnym micie, bo nie ma żadnych naukowych badań, które by wskazywały na to, że sama rozmowa o tym, że ktoś ma myśli samobójcze lub planuje samobójstwo, może "zachęcić" do podjęcia próby. Wprost przeciwnie - często pozwala zmniejszyć napięcie i nasilenie emocji, a dzięki temu poczuć się lepiej. Przecież nie boimy się rozmawiać o bólu serca, brzucha, nogi; a o bólu psychicznym - tak. To powoduje, że mamy do czynienia z takim zamkniętym kołem - ktoś boi się powiedzieć o tym, ze przechodzi kryzys, bo nie chce, by jego ból został zbagatelizowany; ktoś inny boi się zapytać, bo nie chce się przyczynić do ewentualnego samobójstwa. Ja sama często słyszę słowa: "wie pani, ja nie chcę o to pytać, bo może coś źle powiem, pogorszę jego stan". Otóż szczera i empatyczna rozmowa może pomóc, choćby tylko odrobinę.
- Idąc dalej - kolejny mit zakłada, że istnieje "gen samobójcy"
Który miałby odpowiadać za to, że członkowie pewnych rodzin częściej odbierają sobie życie, czy tak?
- Dokładnie. Znowu - nie mamy żadnych badań na poparcie tej teorii. Oczywiście prawdą jest, że możemy dziedziczyć pewne czynniki ryzyka, jednak nie ma mowy o żadnych konkretnych zmiennych w DNA. Natomiast wiemy, że generalnie ludzie od maleńkości uczą się przez naśladowanie. Jeśli więc w jakiejś rodzinie samobójstwa miały miejsce, to jej członkowie mogą mieć inny pogląd na temat odbierania sobie życia niż osoby z rodzin, w których nigdy nie doszło do takiego zdarzenia. Co innego czytać o samobójstwach w gazetach czy słuchać w radio, a co innego mieć bliskich, którzy w ten sposób zakończyli życie. Natomiast jeśli samobójstwo popełnił tata, wujek czy brat, to ktoś może pomyśleć, że to rozwiązanie i dla niego.
A więc samobójstwa w rodzinie można potraktować jako czynniki ryzyka?
- Tak, także dlatego, że trauma po samobójczej śmierci bliskiej osoby również zwiększa ryzyko wystąpienia kryzysu samobójczego.
Kilka mitów już mamy, a coś mi się wydaje, że to jeszcze nie koniec.
- Rzeczywiście jest ich sporo. Kolejnym, który przychodzi mi do głowy jest ten, który zakłada, że jeśli ktoś ma za sobą próbę samobójczą, więcej nie spróbuje odebrać sobie życia. Tymczasem wiemy, że każda próba zwiększa ryzyko wystąpienia kolejnej. Zdarza się, że ktoś ma za sobą kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt prób samobójczych, sama znam takie przypadki, a ktoś umiera podczas drugiej próby. Dlatego nie należy zakładać, że próba samobójcza będzie jakimś początkiem wychodzenia z kryzysu emocjonalnego. Powiedziałabym nawet, że jeśli zaobserwujemy u kogoś gwałtowną poprawę, możemy mieć do czynienia z tzw. zjawiskiem "złowieszczego spokoju". Taka osoba nagle zaczyna fantastycznie funkcjonować, uśmiecha się, "radzi sobie". Jednak to wynika z tego, że podjęła już decyzję o zakończeniu życia, która oznacza dla niej koniec cierpienia. To właśnie to jest źródłem spokoju i lepszego samopoczucia - nie koniec kryzysu, ale wizja końca bólu. Uważnie obserwować należy także osoby, które po próbie samobójczej trafiły do szpitala psychiatrycznego i wyszły po hospitalizacji- przyjmuje się, że szczególnie niebezpieczne są pierwsze trzy miesiące, ponieważ to w tym czasie najczęściej dochodzi do podejmowania kolejnych prób. To może być spowodowane zarówno powrotem do starego otoczenia i "wyzwalaczy", jak i ostracyzmem społecznym czy wspomnianym wyśmiewaniem się. W tym kontekście szpital jest miejscem bezpiecznym, bo przewidywalnym i kontrolowanym, a to, co poza nim, może stanowić ryzyko.
- Jest jeszcze jeden mit, który, jako eksperta, szczególnie mnie dotyka.
Zamieniam się w słuch.
- Chodzi o przekonanie, że samobójcy są egoistami, którzy patrzą tylko na siebie i za nic mają cierpienie innych. Moim zdaniem to jest potwornie niszczące i niesprawiedliwe, zarówno dla osób w kryzysie, tych, którzy życie sobie odebrali, jak i tych, którzy pozostają. Owszem, osoby w kryzysie często myślą "o sobie", ale to zjawisko tłumaczy tzw. syndrom presuicydalny, a konkretnie jednym z jego elementów czyli zwężeniem relacji międzyludzkich. Osoba w kryzysie zaczyna ograniczać kontakty z innymi, zrywa relacje, odsuwa się nawet od najbliższych. Jednak nie dlatego, że nagle przestaje ich kochać; tylko uważa, że stanowi dla nich ciężar. Czuje, że nie ma dla niej żadnej przyszłości, a za sprawą tzw. negatywnej pamięci autobiograficznej uważa, że nic jej się nie udało, jest beznadziejna, nic nie warta. Dowodów na to, że osoby w kryzysie samobójczym nie są "egoistami" dostarcza także znakomita książka prof. Justyny Ziółkowskiej, "Samobójstwo. Analiza narracji osób po próbach samobójczych", która przeprowadzała wywiady z osobami przebywającymi po próbach samobójczych na oddziale toksykologii. Wiele z nich mówiło tak: "przed podjęciem próby w ogóle nie myślałem o moich bliskich, ale kiedy wybudziłem się po, moją pierwszą myślą było 'jak mogłem im to zrobić?'". Wielu cennych informacji w tym temacie dostarczają także listy pożegnalne, które zazwyczaj łączy jedno - mianowicie słowo "przepraszam". Osoby, które odebrały sobie życie często zapewniają, że nikt nie jest winien ich śmierci, używają zwrotów świadczących o ogromnej miłości, błagają o wybaczenie. To nie jest tak, że oni nie myślą o bólu bliskich; po prostu nie mogą wytrzymać już swojego. Ten ból przesłania im świat i sprawia, że nie są w stanie dłużej funkcjonować.
A propos listów - rozmawiałam kiedyś z panią, której mąż odebrał sobie życie, jednak nie pozostawił listu. Mówiła mi, że zazdrości tym, którym zostały listy, bo pewnie nie muszą się mierzyć z taką niepewnością co do motywów samobójstwa i poczuciem winy.
- Ponieważ sama zajmuję się badaniem listów pożegnalnych zacznę od tego, że mam tezę, zgodnie z którą samo pozostawienie listu jest dowodem na to, że autor nadal wierzy w relację, we wspólnotę i siłę komunikacji. Warto jednak pamiętać, że nie każdy jest w takich okolicznościach w ogóle w stanie coś napisać, choćby bardzo chciał. Przypomina mi się jeden list, który może posłużyć nam za przykład: "Chciałem napisać coś mądrego, ale nic nie przychodzi mi do głowy.". Już sam fakt, że mam zostawić po sobie ostatnie słowa, może przerastać. Choćby z tego powody wiele listów to tak naprawdę jedno słowo.
"Przepraszam"?
- Tak. Pamiętam także list, który brzmiał: "Nikt nie wie, co to jest bul" (pisownia oryginalna - przyp. red.). Wracając do wątku zazdrości o pozostawienie listu - jako społeczeństwo mamy pewną romantyczną wizję samobójstwa, która zakłada, że list pożegnalny będzie wyjaśniał powody, zapewniał o uczuciu, zawierał konkretne słowa.
Jak, dajmy na to, list Virginii Woolf do męża, Leonarda, w którym pisała: "Najdroższy, jestem pewna, że znów tracę zmysły. Czuję, że nie damy rady przejść przez te kolejne trudne chwile. I że tym razem nie wyzdrowieję (...). Byłeś względem mnie niesamowicie cierpliwy i niewiarygodnie dobry. Chcę powiedzieć, że - wszyscy to wiedzą. Gdyby ktokolwiek mógł mnie uratować, byłbyś to ty. Nie mam już nic oprócz pewności, że jesteś dobry. Nie mogę dłużej niszczyć ci życia. Nie sądzę, że dwoje ludzi mogło być szczęśliwszymi, niż my byliśmy". Mamy tu i motywy, i zapewnienie o uczuciu.
- Owszem, to taki list, który wszedł do historii literatury, podobnie jak list Kurta Cobaina do popkultury.
Może więc zacytuję fragment? "Już od zbyt dawna obce jest mi podniecenie płynące ze słuchania i tworzenia muzyki. Od wielu lat towarzyszy mi poczucie winy, które trudno wyrazić słowami (...). Chodzi mi o to, ze nie potrafię was oszukiwać. Nikogo z was. Nie byłoby to fair ani w stosunku do was, ani wobec mnie samego. Najgorsza dla mnie zbrodnią byłoby oszukiwanie ludzi i udawanie, ze doskonale się bawię i ze sprawia mi to ogromną przyjemność (...). Dlaczego nie potrafisz po prostu się z tego cieszyć? Nie wiem! Mam cudowną żonę, pełną ambicji i empatii... i córeczkę, która za bardzo przypomina mnie takiego, jakim kiedyś byłem".
- Podczas prac nad moim doktoratem zajmowałam się, m.in., analiza listów pożegnalnych znanych osób i porównywaniem ich do listów osób nie oświetlonych blaskiem reflektorów. Te drugie są mniej skupione na formie, często zawierają błędy ortograficzne i stylistyczne. Jest w nich mnóstwo emocji. Bywają listy pisane w agresywnym tonie, pełne obwiniania, żalu, pretensji. Co oczywiście nie dziwi, biorąc pod uwagę to, w jakim stanie psychicznym i emocjonalnym byli ich autorzy. Rozumiem więc tęsknotę rodzin za tymi "ostatnimi słowami", ale nie zgadzam się z tym, że zawsze list może przynieść ulgę. Powiem więcej - czasem nawet najpiękniej napisany list nie przynosi ukojenia. Zdarza się, że przychodzą do mnie rodziny osób, które odebrały sobie życie i pokazują ich listy. Zmarli piszą: "przepraszam was, to nie wasza wina, po prostu nie pasuję do tego świata", a bliscy pytają mnie: "co pani o tym myśli? Jakby to pani zinterpretowała?". Tu oczywiście nie ma niczego do interpretacji, bo to nie poezja barokowa , ale te prośby pokazują, że dla wielu te kilka słów to za mało; szukają drugiego dna, analizują.
- Skoro jesteśmy przy listach, powiem na marginesie, że wielkim szokiem było dla mnie odkrycie, że na jednej ze stron z treściami edukacyjnymi dla młodzieży znajdują się przykładowe listy pożegnalne. Wiem też, że w niektórych krajach, choćby Wielkiej Brytanii i Francji, w ramach pracy domowej nauczyciele zadali uczniom w ramach wypracowania napisanie swojego listu pożegnalnego. Nie muszę chyba mówić, że konsekwencje mogą być tragiczne; mam nadzieję, że w Polsce nikt nie wpadł na podobny pomysł.
Rozmawiałyśmy o sytuacji, kiedy listu nie ma. A czy zdarza się, że list był, ale "zniknął", ukryty lub zniszczony przez osobę, która go znalazła?
- Tak, czasem słyszę o takich przypadkach. Przypuszczam, że powodem może być to, że nadal dla wielu osób samobójstwo stanowi temat tabu lub kojarzy się z patologią społeczną. Dlatego kiedy ktoś odbierze sobie życie, zaczyna się snucie domysłów i plotkowanie pt. "niby taka porządna rodzina, a się zabił. To ciekawe, co tam się w tym domu działo". Żeby jakoś poradzić sobie z poczuciem wstydu i uniknąć plotek czy wręcz ostracyzmu społecznego, rodzina może chcieć zniszczyć list i publicznie podawać inny powód zgonu. Zresztą spotkałam się z tym, że bliscy prosili lekarza, który stwierdził zgon, by do dokumentów wpisał inną przyczynę zgonu. Czasem tak się dzieje, więc w aktach mamy nie bezpośrednią, a pośrednią przyczynę - niedotlenienie, zatrucie, zatrzymanie krążenia. Sama kilka razy byłam w sytuacji, kiedy wiedziałam z relacji rodziny, że ta czy inna znana osoba odebrała sobie życie, ale w wiadomości publicznej trafiły inne informacje. To oczywiście wpływa później na statystyki, na przykład między danymi policyjnymi a tymi gromadzonymi przez Główny Urząd Statystyczny zauważamy rozbieżność.
- Zresztą to niejedyna przyczyna. Na przykład nie zawsze wiemy, czy śmierć, która nastąpiła w wypadku tzw. "zapicia się" lub przedawkowania narkotyków była efektem uzależnienia, czy celowego działania. Tym bardziej, że wiemy, że sięganie po używki jest dużym czynnikiem ryzyka wystąpienia kryzysu samobójczego - i to nie tylko w przypadku osób, które piją czy zażywają narkotyki, ale jest to także czynnik ryzyka dla ich bliskich. Wyobraźmy sobie dziewczynkę, która ma pijanego ojca, który bije ją, znęca się, także seksualnie nad matką. To trauma której dziecko może nie dźwignąć i targnąć się na swoje życie.
Wcześniej wspomniała pani o tym, że samobójstwo w rodzinie może być czynnikiem ryzyka, teraz rozmawiamy od dzieciach. To przypomina mi historie Sylvii Plath i kochanki jej męża, Assi Wevill. Obie odebrały sobie życie, jednak Sylvia zabezpieczyła dzieci, a Assia popełniła tzw. morderstwo suicydalne , w obawie o to, że jej córeczka, Sura, mogłaby być źle traktowana. Wiele lat później Nicholas Hughes, syn Plath, również odebrał sobie życie.
- W kontekście naszej rozmowy historia Sylvii jest insertująca także z innego powodu, związanego z tzw. skalą letalności, która pokazuje, jak bardzo zagrażająca życiu była konkretna próba samobójcza. Oceniamy zarówno metody, jak i szanse na potencjalny ratunek. Sylvia Plath podjęła kilka prób, z których pierwsza była bardzo niebezpieczny, ponieważ Sylvia zabezpieczyła się przed tym aby ktoś mógł ja uratować. Tę próbę ocenilibyśmy wysoko letalną, bo została cudem odnaleziona, i to w ostatniej chwili. Natomiast ostatnią próbę, o której pani wspomniała, można by nazwać wręcz chichotem losu, bo Sylvia zaplanowała wszystko tak, że, teoretycznie, mogła zostać w porę odnaleziona. Do dzieci miała przyjść opiekunka, ale najpierw zabłądziła, a potem nie mogła dostać się do domu, bo starszy i przygłuchy sąsiad Sylvii nie słyszał dzwonka. Ta próba była mniej letalna, aleniestety zakończyła się śmiercią poetki. -Mówię o tym, bo w dyskusji o samobójstwach należy brać pod uwagę wiele czynników. Na przykład to, czy kobieta podejmuje próbę wiedząc, że w pokoju obok jest mąż, czy wykorzystuje jego wyjazd, by zostać w domu samej.
Czy w takim razie można zapobiec samobójczej śmierci osoby, która jest zdeterminowana i tak dokładnie planuje swoje odejście?
- Staram się nie używać słów "zawsze" czy "nigdy", dlatego nie mogę powiedzieć, że "zawsze" się da lub "nigdy" się nie da; to zależy od wielu czynników. Co wiem na pewno to to, że nie jesteśmy w głowie osoby planującej samobójstwo, więc nie dowiemy się, czy był sposób, by zapobiec odebraniu sobie życia. Oraz to, że często ta walka życia ze śmiercią trwa do ostatniej chwili. Także dlatego, że mamy biologiczny instynkt przetrwania, ciało nie chce się poddać i zaczyna o to życie walczyć, choćby wymiotami czy innymi niekontrolowanymi odruchami. Często mówią o tym osoby, które przeżyły próbę; dodają też, że w momencie, w którym ją podjęły, nagle zdały sobie sprawę, że to zła decyzja, którą chcieliby odwrócić. Jak się pani jednak domyśla, są takie metody, w których zmiana zdania nie jest już możliwa.
Załóżmy więc, że mamy do czynienia z próbą samobójczą, która kończy się śmiercią. Jakie emocje mogą wtedy towarzyszyć bliskim? Pytam, bo zakładam, że nie musi to być jedynie smutek.
- Wiele zależy od okoliczności, w których dochodzi do śmierci samobójczej. Na przykład jest różnica między sytuacją, w której mamy do czynienia z odejściem kogoś, kto już wcześniej podejmował takie próby, leczył się psychiatrycznie i rodzina była świadoma ryzyka, a sytuacją, w której ktoś z powodzeniem maskuje swój kryzys psychiczny i "nagle" odbiera sobie życie. Oczywiście nie podejmuję się oceny, która sytuacja jest łatwiejsza, jednak chciałam wskazać na różnorodność okoliczności. Jeśli zaś chodzi o uczucia, to może ich pojawić się wiele - np. złość, gniew, poczucie niesprawiedliwości, bólu ponad wszelkie pojęcie. A z drugiej strony bliscy mogą także poczuć chwilową ulgę. Jest taka scena w filmie "Ostatnia rodzina", w której Zbigniew Beksiński wchodzi do mieszkania syna, Tomasza, podejrzewając, że ten podjął kolejną próbę samobójczą. Tak się rzeczywiście stało, a kiedy ojciec zrozumiał, że syn umarł, powiedział: "gratuluję". Tutaj kontekst był taki, że ci rodzice przez wiele lat drżeli o życie syna, ratowali go, walczyli o niego. Aż wreszcie wydarzyła się ta najstraszniejsza rzecz i strach traci swoją moc. Tak więc ulga może się chwilowo pojawić, jednak towarzyszy jej również gniew na samego siebie - "on/ona nie żyje, a ja czuję ulgę, jakim prawem? Jak to o mnie świadczy?".
A czy spotyka się pani z przekonaniem, które można byłoby podsumować słowami "przynajmniej już nie cierpi"?
- Tak, ale przyznam, że nie najlepiej na nie reaguję. Rozumiem intencje - ktoś czuł ból, miotał się, cierpiał, a śmierć położyła temu kres. Natomiast dla mnie brzmi to jak przedstawienie samobójstwa jako remedium na ból, a ja się na to nie zgadzam, także dlatego, że takie myślenie nie sprzyja profilaktyce. Jeśli ktoś cierpi, wyjściem powinno być poszukanie wsparcia bliskich, profesjonalnej pomocy psychiatrycznej, być może pobyt w szpitalu. To także może przynieść ulgę w bólu, poprawić komfort życia, wzmocnić człowieka na tyle, że zacznie krok po kroku wracać "do świata".
W trakcie naszej rozmowy przewija się wątek dotyczący rozmaitych czynników ryzyka, domyślam się, że powodów prób samobójczych również może być wiele. Natomiast zastanawiam się, czy zawsze mamy do czynienia z jednym, czy to raczej splot różnych zjawisk prowadzi do pojawienia się myśli o samobójstwie?
- W suicydologii zawsze mówimy o powodach w liczbie mnogiej. Sama opracowałam model etiologii, czyli przyczyn, zachowań samobójczych który zakłada istnienie pięciu grup czynników, które mogą się na siebie nakładać. Mamy więc czynniki indywidualne, które często porównuję do plecaka - tam "wsadzamy" uzależnienia, choroby fizyczne lub psychiczne, traumy z dzieciństwa, żałobę po śmierci kogoś bliskiego. Z tym plecakiem wędrujemy i na potykamy na różne sytuacje, nieszczęścia chodzą nie tylko parami ale i czwórkami i piątkami, to nazywamy czynnikami sytuacyjnymi. Po tej drodze z tym plecakiem zawsze podróżujemy w specyficznym środowisku, a więc mamy rodzinę, pracę, funkcjonujemy w social mediach; polegamy ocenie, zawiązujemy relacje, przeżywamy także pandemie, wojny, krachy finansowe czyli czynniki społeczne. Na to nakładają się oddziaływania kulturowe, czyli np. sposób, w jaki podchodzi się do samobójczych śmierci i jak przedstawia się je w prasie, telewizji, książkach. Bardzo często jest tak, że czynniki ryzyka z różnych grup się nakładają, np. choroba alkoholowa rodzica, problemy w nauce, śmierć kolegi, depresja. To taka "plecionka", która może stanowić podwaliny zachowań samobójczych.
- Wiemy również, że w tym kontekście pomocna bywa religia. Na przykład zgodnie z nauką Kościoła Katolickiego za osoby, które odebrały sobie życie, można się modlić, dzięki czemu bliscy mogą czuć, że coś jeszcze mogą dla zmarłego zrobić. Choć zgodnie z teologią samobójstwo jest grzechem, katolickie podejście zmieniło się w ciągu kilkudziesięciu ostatnich lat i dominującą narracją jest ta o miłosierdziu Pana Boga. Nieraz widziałam, jak ta informacja przynosiła rodzinie ukojenie i dawała nadzieję, że może ich bliski jednak dostąpi zbawienia. To duża zmiana, bo dawniej uważano, że samobójcy trafiają do piekła, często też odmawiano im pochówku na cmentarzach parafialnych. Rodzina zostawała więc z przekonaniem, że nie dość, że ich bliski cierpiał za życia, to teraz jeszcze czeka go cierpienie w wieczności. Bliskie jest mi podejście, które zakłada, że ostatecznie tylko Pan Bóg może ocenić serce człowieka i cieszę się, że Kościół idzie w tę stronę. Co więcej, w ramach Krajowego Programu Zapobiegania Zachowaniom Samobójczym, prowadzimy szkolenia dla osób duchownych, więc widać, że to środowisko zaczyna aktywnie się angażować. Oczywiście nie chodzi o to, by księża zastępowali specjalistów od zdrowia psychicznego, ale żeby mieli kompetencje z zakresu pierwszej pomocy psychologicznej i potrafili zapewnić takie podstawowe wsparcie oraz nie traumatyzowali tych, którzy właśnie stracili bliską osobę.
Na koniec chciałam zapytać jeszcze o jedno - wiem, że eksperci od lat proszą, by informując o samobójstwie nie podawać do wiadomości publicznej szczegółów. Mam wrażenie, że ta zasada jest coraz częściej przestrzegana przez dziennikarzy, ale zdarza się, że w social mediach jest łamana. Czy może pani wytłumaczyć, dlaczego to tak ważne, by umiejętnie informować o samobójstwach?
- Zasada, o której pani mówi, już dość dawno temu znalazła się w rekomendacjach Światowej Organizacji Zdrowia - została opracowana w oparciu o badania naukowe, które udowodniły istnienie efektu Wertera i efektu Papageno. Pierwszy z nich mówi o tym, że jeśli media przekazują informacje o samobójczej śmierci znanej osoby, istnieje duże prawdopodobieństwo pojawienia się naśladowców, którzy postanowią w ten sam sposób odebrać sobie życie. W tym kontekście im więcej szczegółów, tym gorzej. Z kolei efekt Papageno zakłada, że jeśli pokażemy ludziom, jak można poradzić sobie z kryzysem samobójczym, można w ten sposób odwieść ich od próby samobójczej. Krótko mówiąc - jeśli ktoś będzie rozważał popełnienie samobójstwa i trafi na artykuł, w którym szczegółowo opisana będzie metoda odebrania sobie życia, , istnieje większa szansa, że targnie się na własne życie. Natomiast jeśli w takiej samej sytuacji trafi na treści informujące o możliwości uzyskania pomocy, ryzyko maleje. Właśnie z tego powodu w ramach wspomnianego już Krajowego Programu Zapobiegania Samobójstwom przygotowaliśmy rekomendacje dla dziennikarzy, a także codziennie monitorujemy media pod kątem ich przestrzegania. I jeśli zapytałaby mnie pani, co może być powodem tego, że w 2024 mamy historyczny spadek liczby samobójstw w Polsce, to powiedziałabym, że właśnie codzienna praca dziennikarzy miała w tym także spory udział, bo oprócz prawidłowo skonstruowanych materiałów o samobójstwie, tylko w samym 2024 roku pojawiło się ponad 300 wywiadów z ekspertami, w których omawiana była pierwsza pomoc emocjonalna, czynniki ryzyka i czynniki chroniące i to z pewnością wpłynęło na wzrost świadomości społecznej w tym obszarze.
Halszka Witkowska - suicydolog, ekspert Biura ds Zapobiegania Zachowaniom Samobójczym w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, Wiceprezes Polskiego Towarzystwa Suicydologicznego, pomysłodawczyni i koordynatorka serwisu pomocowo-edukacyjnego "życie warte jest rozmowy", Autorka książki "Życie mimo wszystko. Rozmowy o samobójstwie" i współautorka "Niewysłuchani. O śmierci samobójczej i tych, którzy pozostali" (wyd. Prószyński).