Według nich, zgodnie z powiedzeniem: "Coś co dla jednego człowieka jest śmieciem, może okazać się skarbem dla kogoś innego", współczesne śmietniki stały się niewyczerpanym źródełkiem niebywałych fantów. Najczęściej nie są one niezbędne do życia, zatem nie są atrakcyjne dla bezdomnych czy głodujących. Za to bardzo kuszące dla handlarzy, ale przede wszystkim dla ludzi chcących żyć w świecie, w którym na wysypiska i do utylizacji nie trafiają rzeczy, które mają potencjał, by jeszcze komuś posłużyć.
- Dla nas to ratowanie żywności i różnych przedmiotów - opowiadają siostry Liliana i Anastazja. Są freegankami od marca, ale mają już na koncie niesamowite ilości uratowanego jedzenia, czego dowodem są zdjęcia publikowane na Instagramie @freeganowesiostry. Czasem aż trudno uwierzyć, że produkty w tym stanie, w niemalże hurtowej ilości trafiły do kosza. - Dzięki freeganom wiele rzeczy dostaje drugą szansę. Znajdujemy mnóstwo kwiatów, które potrzebują do życia tylko wody. Wiele owoców i warzyw, które nie są "idealne", ale smakują przepysznie.
- Freeganizm jest dla mnie sposobem na życie. Jest moją cegiełką, którą dokładam w walce z marnowaniem żywności, której w obecnych czasach marnuje się nieprawdopodobne ilości - mówi Paulina, handlowiec na etacie, po godzinach freeganka, która propaguje tematykę "less waste" na swoim Instagramie @freeganuje. Pokazuje tam to, co znajduje na śmietnikach, by uświadomić ludziom skalę problemu marnowania artykułów spożywczych. - Wierzę, że to małe gesty wykonywane przez wiele osób mają ogromne znaczenie dla naszej planety, dlatego każda uratowana rzecz jest dla mnie ważna. Nikogo nie namawiam do freeganizmu, bo jest wiele sposobów, by ograniczyć wyrzuconą żywność. Należy też pamiętać, że zdjęcia, które pokazuję to już przebrane i umyte produkty. Czasami trzeba się porządnie ubrudzić, żeby przywieźć jedzenie do domu.
Najnowsze wydanie Tygodnika co sobotę na Twojej skrzynce. Zapisz się do newslettera >>
A nie wszystkich na to stać. Paradoksalnie nie stać na to tych, których finansowo stać na wszystko. Wiodą wygodne, wręcz wygodnickie życie, a robiąc zakupy wybierają produkty z "najwyższej półki": owoce czy warzywa tylko te najpiękniejsze, słodycze tylko te firmowe, alkohole tylko te najdroższe. Trudno ich przekonać, że coś tańszego, bo niereklamowanego, też może być okej, a nienapompowane owoce są zdrowsze. Co dopiero mówić o rzeczach, które wylądowały na śmietniku, chociażby tylko dlatego, że na opakowaniu przetarł się kod kreskowy. Wylądowało w koszu, więc jest bezużytecznym śmieciem. Z definicji. Natomiast ci, którzy sięgają po te produkty, z automatu stawiani są na drabinie społecznej szczebel niżej.
Toniemy w śmieciach, bo nie radzimy już sobie z ich przetworzeniem. A im bogatsi jesteśmy, tym więcej śmieci produkujemy. To jest fakt. Trudny do przełknięcia i wydaje się, że nadal przez ogrom społeczeństwa ignorowany. Nie dociera do nas, że toniemy, wolimy słyszeć i myśleć "to nie my", to nas nie dotyczy. Jeśli już rozmawiamy o śmieciach, to raczej narzekając na podwyżki cen za ich wywóz. Tymczasem media, którymi się codziennie karmimy, a które żyją z reklamy, nie kwapią się promować ani ruchu "less waste" (ang. mniej odpadów), czy też tym bardziej "zero waste" (ang. zero odpadów, zero marnowania). Chodzi o to, by kupować promowane przez nie produkty, więc nie będą przecież same sobie zaprzeczały. Tymczasem inne media, media tworzone w wolnym czasie przez miliony z nas - Facebook czy Instagram, pokazują, że coraz większy odsetek ludzkości buntuje się wobec nadprodukcji i marnotrwastwu, w najlepsze oddając się pracy u podstaw, by temu zaradzić. Codziennie wzrasta liczba obserwujących grupy w duchu "zero waste", fanów freeganizmu i flaneringu.
Freeganin, czyli osoba zajmująca się freeganizmem, prowadzi antykonsumpcyjny styl życia. Nazwa wywodzi się z USA ze słów "free" (ang. wolny, darmowy) i weganizm, mimo że wielu freegan nie jest weganami ani nawet wegeterianami. Freeganie najczęściej pozyskują swoje jedzenie z kontenerów przy wielkopowierzchniowych supermarketach, uwalniając mnóstwo darmowych produktów. Spacerują po śmietnikach, uprawiają tzw. "dumpster diving" (ang. nurkowanie w śmietniku) lub wychodzą na "skip" (rodzaj kontenerów, a z ang. skok, przeskoczyć, zwiać). Kojarzone jest to często jako coś nielegalnego i rzeczywiście w niektórych państwach, np. w Niemczech, jest to prawnie zakazane.
Jednak freeganizm, kojarzony z pewną fanaberią czy filozofią życia, jest przede wszystkim odpowiedzią na absurd, którego jako ludzkość się dopuszczamy. Według amerykańskiej agencji ochrony środowiska EPA, marnuje się około ⅓ całej wyprodukowanej żywności. Potwierdzają to dane FAO (Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Wyżywienia i Rolnictwa) - w tym samym świecie, w którym z powodu głodu cierpi niemal miliard ludzi, rocznie ok. 1,3 miliarda ton żywności jest po prostu wyrzucana. Trwonimy nie tylko pożywienie, ale zarazem wodę, energię, czas poświęcony pracy włożonej w produkcję. Wreszcie, unicestwiamy naturę, stawiając wielkie hale, szklarnie, zakładając plantacje czy hodowle, podczas gdy badania potwierdzają, że wyprodukowane jedzenie z powierzchni nieco większej od Chin, nigdy nie zostanie spożyte.
Odzyskiwanie jedzenia to tylko część działalności freegan. Wielu z nich łączy to z pomocą charytatywną, ale nie tylko. W każdym większym mieście zakładają i rozwijają jadłodzielnie. Są to punkty służące do nieodpłatnej wymiany żywności w ramach foodsharingu. Miejsca te powstały, by ograniczyć ilości wyrzucanego jedzenia na rzecz przekazywania nadmiaru potrzebującym. I nie chodzi tu o ubogich czy bezdomnych, ale o każdego, kto akurat jest głodny albo potrzebuje któregoś z produktów tam zostawionych. Chodzi przede wszystkim o to, żeby jedzenie się nie marnowało. Jadłodzielnia to po prostu lodówka lub szafka postawiona w miejscu ogólnie dostępnym (kawiarnia, uczelnia, zakład pracy), gdzie ludzie mogą zostawiać żywność, której mają w nadmiarze. A także częstować się tym, co pozostawili inni. Bez ograniczeń.
Flanering i flanerzy. Flaner (z fr. włóczęga, spacerowicz) jest osobą spędzającą mnóstwo czasu na przechadzaniu się po mieście. Kontemplując miejskie życie, prowadzi wielogodzinne obserwacje. Postać flanera stanowi przeciwwagę dla tych bogatych i zapracowanych. Błąkając się bez konkretnego celu, w oderwaniu od zgiełku życia codziennego, flaner XIX wieku był obserwatorem i komentatorem społeczeństwa. Dziś flanerzy często zwiedzają zakamarki miast, które nie są uwzględniane w kanonie miejsc godnych zwiedzenia, a pamiątkami z ich wojaży nierzadko są skarby, na które natknęli się, przechodząc obok altanki śmieciowej.
Uosobieniem flanera XXI wieku w Polsce jest Ula. - Robię zdjęcia, zatrzymuję się, wrzucam na "Śmieciarkę" (grupa facebookowa zrzeszająca fanów recyklingu, nie wyrzucania, polowania na vintage lub przerabiania śmieci na nowe funkcjonalne przedmioty - przyp. red.) i idę dalej. I znowu. I znowu. Aż w nogach poczuję długie kilometry, a na ramionach gęsią skórkę, bo od dawna słońce świeci już dla kogoś innego, kiedy ja dalej idę przed siebie. I wrzucam te zdjęcia, podaję adresy, buzia uśmiecha mi się za każdym razem, gdy ktoś na grupie napisze "zabrane".
"Kolejna uratowana rzecz" - pisze Ula na swoim Instagramie, gdzie zrzesza ponad 14 tysięcy followersów. - I potem dowiaduję się, że moja znajoma wystawia na "Śmieciarce" różne fanty (...) Tym razem też zebrała graty i wystawiła je do oddania. Wszystko w komplecie. Zgłosiła się chętna osoba. Odbiór sprawny, szybki, bezproblemowy. Pani zabrała i grafiki, i stolik, i dzbanek. Wszystko. Jakiś czas później Dominika wychodzi z domu i... widzi na śmietniku swoje rzeczy, które chwilę wcześniej oddała przecież jakiejś kobiecie. Jest tam i stolik, i dzbanek, i inne rzeczy, brakuje grafik. Grafiki wiszą już wystawione na sprzedaż na jednej z handlarskich grup vintage. Pozostałe fanty nie były tej pani potrzebne, więc bez skrupułów znowu wyrzuciła je na śmietnik. Dokładnie ten pod blokiem Dominiki. I wtedy myślę sobie (...) po co tak się staramy?
Moda na vintage i oryginalność trwa od lat. Był taki czas, kiedy sieciówki wychodziły z nudnym, bo wyłącznie modnym asortymentem. Wszędzie było to samo, w tych samych kolorach. Dzięki temu zakupy w lumpeksach wyszły ze strefy obciachu, stając się sposobem na fajny look. Kiedyś takie sklepy kojarzono głównie z ludźmi, których nie było stać na nowe ubrania. Współczesnym nastolatkom aż trudno w to uwierzyć. Dla nich to raczej kopalnie skarbów. Mówi się nawet o modzie na vintage, choć w zasadzie od kilku lat modne jest niemal wszystko, a cała sztuka polega na tym, by dobrze to ze sobą połączyć. Sieciówki oczywiście masowo wychodzą tej modzie naprzeciw. Nowe kolekcje są jak żywcem wyciągnięte z poprzednich epok. Popularnością cieszy się też urządzanie domu w stylu eklektycznym (czyli łączącym różne elementy - najlepiej stare z nowymi), dzięki czemu sklepy z "meblami zachodnimi" czy platformy, na których wystawiane są m.in. używane rzeczy, mają wzięcie. Nie boimy się już rzeczy używanych, czy też tych co prawda z drugiej ręki, ale jednak nieużywanych - nietrafionych prezentów, pochopnych zakupów, schowanych po witrynach i szufladach bibelotów...
Jakkolwiek kuriozalnie to nie brzmi, podobnie rzecz się zaczyna mieć ze śmietnikami. W każdym razie sposób myślenia ludzi o tym miejscu zmienia się z rozmachem. Śmietniki sprzed lat znacznie różnią się od tych współczesnych. Znacznie wzrosła częstotliwość wywozu śmieci. Gdyby nie to, dosłownie tonęlibyśmy w odpadkach i innych wyrzuconych rzeczach. Z naciskiem na te drugie - "inne rzeczy". Szczególnie przepełnione są śmietniki przy supermarketach. A najgorsze jest to, że ich zawartość jest często tak samo atrakcyjna jak nasze domowe spiżarnie. "Śmieciowe żarcie" nabiera tu nowego znaczenia, a w tej darmowej wersji jest bardziej wartościowe (czyt. zdrowe) niż fastfoody, na które wydajemy krocie. Skąd się tam bierze to pełnowartościowe jedzenie?
Sklepy nie mogą pozwolić sobie na wystawienie wadliwego towaru, czy nawet takiego, którego jedyną wadą jest urwana metka. Zresztą na śmietniku lądują również rzeczy z nadwyżki, czyli to co się nie sprzedało musi ustąpić miejsca nowemu towarowi. Inny powód to bliska data terminu ważności na opakowaniach. Tymczasem najczęściej są to daty umowne z wymownym napisem "najlepiej spożyć przed". A jak mówią specjaliści, makaron czy ryż nie tracą swoich wartości nawet rok od zalecanego terminu do spożycia.
Co prawda, w Polsce od marca tego roku obowiązuje ustawa o zakazie wyrzucania jedzenia przez sklepy. Słuszna z założenia, irracjonalna, jeśli chodzi o jej funkcjonowanie. Dzięki działalności freegan widzimy, że kompletnie nie załatwia ona problemu wyrzucania żywności. Być może kary finansowe za jej nieprzestrzeganie nie są szczególnie dotkliwe, być może jest tego tyle, że nie ma już nad tym kontroli, a może (co przyprawia o dreszcze) jest tego jeszcze więcej i część trafia do potrzebujących, a część jednak na śmietnik, bo nie zmieściło się w transporcie.
Jeśli chodzi o przydomowe altanki nie jest dużo lepiej. Co prawda wyrzucamy zepsute jedzenie, ale niekoniecznie zepsute sprzęty domowe czy ubrania. Wyrzucamy wszystko to, co się nam znudzi i to, co przestało się nam podobać, jak również to, czego nie chce się nam naprawić.
"Śmietnikowe wystawki wciąż bywają niezłym źródłem mebli z drugiej ręki - nieświadomi wnuczkowie wynoszą tam perły polskiego wzornictwa odziedziczone po babciach, nie wiedząc nawet ile są warte. (...) Pozyskiwanie rzeczy ze śmietników to wciąż tabu i wielu może odrzucać, ale jeżeli nie masz nic przeciwko przygarnianiu mebli, których ktoś wcześniej używał, to nie powinien cię obrzydzać fakt, że krzesło postało chwilę obok altanki" - pisze Kasia Sojka, autorka bloga "Piąty Pokój", w swojej książce "Mieszkaj po swojemu", podając śmietniki jako jeden z czterech sposobów na okazyjne pozyskanie używanych mebli.
- Pomysł na reanimację mebli wpadł mi do głowy pięć lat temu, kiedy kupiliśmy ogromny, stary dom i powoli zaczęliśmy go urządzać - mówi Kasia Wolska. - W piwnicy znaleźliśmy kilka ciekawych rzeczy, którym postanowiłam dać drugą szansę. Później zaczęłam rozglądać się za unikatowymi meblami, którymi chciałam zaaranżować przestrzeń w naszym domu. Tak było na przykład ze szwedzką ławką szkolną Tranås Skolmöbler. Przez kilka miesięcy bezskutecznie polowałam na nią w internecie, aż w końcu, zupełnym przypadkiem, znalazłam ją w garażu kolegi. On chciał ją wyrzucić, bo właśnie robił porządki w domu.
Kasia na swoim Instagramie @cozagraty chwali się własnoręcznymi przeróbkami rzeczy skazanych przez innych na śmietnik.
- Niektóre rzeczy zgarniam z wystawek. Moi sąsiedzi często pozbywają się przedmiotów, w których ja widzę potencjał. W ten sposób odnowiłam drewniane łóżeczko dla lalek, które jest teraz ukochaną zabawką moich dzieci. Czasem pomysł na mebel wyprzedza wszystko i w takich sytuacjach szukam przedmiotów z drugiej ręki, które mogłabym przerobić według własnego projektu. Życie w duchu "zero waste" daje mi dużo frajdy i satysfakcji, bo własnoręcznie odnowione meble cieszą podwójnie.
Podobnie, choć już zawodowo, działają Aniela i Roma. Malują, dekorują, odnawiają i upiększają meble czy dodatki, często ratując je przed utylizacją. Swoją pracą również chwalą się na Instagramie.
- Ludzie mają w piwnicach i na strychach perełki, które są bardzo często w super stanie i o wiele solidniejsze, niż te kupowane we współczesnych sklepach meblowych. Te często 100-letnie już meble przy naszej pomocy mogą służyć jeszcze wiele lat. Z każdego egzemplarza jesteśmy w stanie zrobić taki unikat, który jest spersonalizowany, indywidualny i oddaje charakter właściciela. Na śmietnikach również zdarzają się perełki - mówią Aniela i Roma, dziewczyny z @wyciag.z.kata.
- Bardzo często chodzimy też po złomach i szukamy rzeczy, które możemy wykorzystać w meblach, np. koła do stolików czy skrzyń. Roma ma w kuchni wagę ze złomu, która idealnie się wpasowała w jej kuchnię. Ja ze złomu przytargałam stare gary z myślą o ogrodzie, by zasadzić w nich kwiatki. Mam też przywiezioną z kontenera spod niemieckiego zamku taką kamienną głowę. Dorobiłam jej podstawę i służy jako dekoracja - mówi dumna ze swoich łowów Aniela.
- Jestem właśnie w trakcie tripa po śmietnikach. Jest Poniedziałek Wielkanocny, bardzo wieje wiatr, na ulicach ni żywej duszy. Usiadłam na ławce pod jednym z bloków, bo muszę odpocząć. Nie jestem zmęczona. Nie fizycznie. Boli mnie gdzieś tam, w środku, na widok ilości rzeczy, jakie wyrzucamy. (...) Śmietniki kipią. Trzy dni bez śmieciarki, która zabrałaby te śmierdzące wyrzuty sumienia gdzieś hen, gdzie nie będziemy ich już widzieć. Co z oczu, to z serca, nie? (...) Dwa świąteczne dni. Stoły uginają się jedzenia, którego niedojedzone resztki wysypują się z kontenerów. (...) chleb został wykorzystany tylko do podania żurku, żeby ładnie wyglądał na stole. Tak po staropolsku. A potem (...) siup, na śmietnik. Ale postawimy obok w torbie, a nuż jakiś bezdomny zapełni nim żołądek. Jakiś bezdomny, tym chlebem, który dla nas jest już śmieciem - mnóstwo takich wspomnień Ula opisuje w swoich mediach społecznościowych.
Jest to jedno z najbardziej osobistych kont tego typu. Ula nie boi się pokazać twarzy, mieszkania, a przede wszystkim uczuć. Jest to w tym ruchu ewenement, gdyż media społecznościowe, co prawda coraz skuteczniej łamią tabu związane ze szperaniem w śmieciach, to jednak ograniczają się do zdjęć zebranych produktów i działalności pod pseudonimem. Ula nie tylko poszła krok dalej, działając z twarzą i całym sercem. Oprócz tego, rozsławia hasztag #fromgarbagewithlove (ang. "ze śmieci z miłością"), pod którym znaleźć możemy łupy tysiąca innych osób. Ale na tym nie koniec. Coraz większą popularność zyskuje jej drugi profil @szmatyzwiaty, gdzie niczym blogerka modowa pokazuje "ubrania, które zabiera ze śmietników, w torbach wyrzucone do kontenera, brudne, przydeptane, do naprawy, ale dalej piękne".
- Odebrałam dziś od pani krawcowej śmietnikowe spódnice, które wymagały poprawek i jeden z glanów ze zdjęcia, który miał zepsuty zamek - pisze Ula. - Pewnie dlatego, ktoś wyrzucił a naprawdę niewiele trzeba, żeby przywrócić coś do życia, zamiast kupować nowe" - nakreśla przejęta Ula, influencerka, walcząca o to, by nie robić śmieci z czegoś, co nimi nie jest.
Dzięki tego typu postom w social mediach zaczęła się przygoda z freeganizmem Anastazji, Lilki i Pauliny.
- Kilka miesięcy temu, gdy obie przyjechałyśmy do rodzinnego domu, Anastazja opowiedziała mi o freeganiźmie i pokazała kilka zdjęć, tzw. "chwalipostów" z grupy facebookowej. Byłam w bardzo dużym szoku i trochę nie wierzyłam, że to tak wygląda. Myślałam, że wszystko jest podkoloryzowane, ale postanowiłyśmy przekonać się, jak sprawa rzeczywiście wygląda i pojechałyśmy jeszcze tej samej nocy na naszego pierwszego skipa. Pod pierwszym sklepem pustki, pod drugim zamknięte kosze - opowiada Liliana.
- Właśnie dzięki tego typu zdjęciom, dzięki Instagramowi, zaczęłam interesować się freeganizmem. To tam dowiedziałam się, że na Facebooku są różne grupy, na których ludzie pokazują, co udało im się uratować - dodaje Anastazja.
To nie pierwszy raz, kiedy social media przyczyniają się do powstania swoistego ruchu społecznego. Kolejny raz okazuje się, że wystarczy kilka zdjęć i krótki komentarz, by poruszyć serca tysięcy ludzi. Świadczy o tym nie tylko liczba komentarzy czy lajków i serduszek, ale przede wszystkim udostępnianych w coraz szerszej skali kolejnych tego typu "chwalipostów", jak w przypadku "Freeganowych sióstr".
Przygoda ze skipowaniem Pauliny również zaczęła się od social mediów. Mimo, że wcześniej słyszała o freeganizmie, dopiero zderzenie z faktami przekonało ją do działania.
- Zupełnie przypadkiem natknęłam się na Instagramie na zdjęcie wykonane przez jedną z freeganek i nie mogłam uwierzyć w to, że wszystko, co było na zdjęciu, zostało wyrzucone przez sklep. Nie byłabym sobą, gdybym sama się nie przekonała, czy to prawda i tak się zaczęło - mówi. - Słyszałam już dużo wcześniej o freeganizmie, więc nie było to dla mnie bardzo zaskakujące czy kontrowersyjne. Ale wiem, że wiele osób reaguje bardzo negatywnie i nie jest w stanie przyjąć do wiadomości tego, że tak wygląda rzeczywistość - komentuje opinie negatywne, których oczywiście też nie brakuje pod tego typu postami.
Przeciwnicy freeganizmu, których jest niemało, nie rozumieją jak można chcieć "babrać się" w śmieciach. Mimo tego, że widzą te same zdumiewające zdjęcia z fantami, istnieje w nich pewna bariera nie do przeskoczenia. I tak jak jedni rzeczywiście martwią się o ludzi, którzy z wyboru wolny czas spędzają, zaglądając do kosza (i to cudzego), to drugich ta wewnętrzna bariera wręcz uwiera, na zasadzie "chciałbym a boję się", więc wolą w imię zazdrości wystukać na klawiaturze kilka obraźliwych słów. Jeszcze inni dopatrują się tu wtargnięć na teren zamknięty, uszkadzania kłódek, robienia bałaganu...
- Śmietniki zamknięte na kłódkę omijam. Uważam, że wyrywanie kłódek i otwieranie ich na siłę to akt wandalizmu. Trzeba uszanować to, że nie wszędzie można się dostać. Tym bardziej, że w wielu miejscach kłódek nie ma lub są niezamknięte i myślę, że jest to dobra wola pracowników, którzy zdają sobie sprawę z naszej obecności i tak długo jak pozostawimy po sobie porządek, nie mają nic przeciw naszym wizytom - mówi Paulina. Dopytana o to, czy istnieją jakieś niepisane zasady freeganizmu, odpowiada: "Według mnie najważniejszą zasadą jest właśnie pozostawienie po sobie porządku. Zawsze należy odwiedzone miejsce pozostawić czyste z prostej przyczyny. Jeśli pracownicy zastaną bałagan, zamkną to miejsce, bo nikt nie chce spędzać swojej zmiany na sprzątaniu porozrzucanych wszędzie śmieci. Kolejną ważną zasadą jest zostawianie miejsc zamkniętych na kłódkę w spokoju. Wchodzenie gdzieś na siłę nie jest w porządku, chociażby nie wiem, ile jedzenia udało się stamtąd uratować. Trzecią ważną zasadą jest niewchodzenie z pracownikami sklepów w dyskusję. Niekiedy zdarza się spotkanie z pracownikiem, a ludzie, wiadomo, bywają różni. Jeśli ktoś poprosi o wyjście z wiaty, po prostu to zrób. Pracownicy sklepów mogą mieć różne doświadczenia z osobami zaglądającymi do śmieci, więc należy to uszanować.
- Zauważyłyśmy, że z wiatami śmietnikowymi, jak i samymi śmietnikami, jest bardzo różnie. Raz kosze są otwarte, wtedy możemy na spokojnie wyjąć z nich worki i je przejrzeć. Następnym razem, jak podjeżdżamy w to samo miejsce, są zamknięte na łańcuch lub schowane. Wszystko zależy od dnia i najprawdopodobniej od pracowników. Być może niektórzy zwyczajnie zapominają zamknąć wiaty lub szkoda im na to czasu - mówi Liliana. - Często jednak zdarza się nam trafiać na takie wiaty śmietnikowe, gdzie pracownicy zostawiają owoce i warzywa w skrzyneczkach, nie przerzucając ich do kosza. Tak jak wszędzie, wszystko zależy od ludzi. Jednak nie ma też co skalować pracowników sklepów, którzy zamykają śmietniki. Rozumiemy, że są to ich obowiązki - dopowiada Anastazja.
Innym tematem są szczury, muchy i inne żyjątka kojarzone z żerowaniem na śmietnikach.
- Jeszcze nie natknęłyśmy się na te małe, "urocze" zwierzątka. Na początku miałyśmy spore obawy z tym związane. Do tej pory podnosimy pokrywę od kosza z duszą na ramieniu i w pozycji gotowej do ucieczki - wzdryga się Anastazja. - Skipujemy zawsze zaraz po zamknięciu sklepów, być może dzięki temu jeszcze nie spotkałyśmy gryzoni - dodaje. - W tym miejscu warto też podkreślić, że są miejsca, w których kosze są bardzo czyste. Widać, że są myte po każdym odbiorze śmieci. To pomaga psychicznie się przemóc do wzięcia z nich rzeczy - dopowiada Liliana.
O tym, że niektórzy znajomi freeganie mieli spotkanie ze szczurami wspomina Paulina. Sama się na nie nie natknęła. Mówi, że miejsca, które odwiedza są "dość czyste i zamknięte w taki sposób, by zwierzęta nie mogły się dostać do środka".
Wyrzucanie, czyli marnowanie jedzenia, które tylko w teorii nie nadaje się do spożycia, bo termin przydatności się zbliża albo opakowanie ma jakieś skazy, to nie rzadkość.
- Niestety, takie produkty to codzienność. Produkty, które mają zgniecione opakowanie lądują w koszu. Podobnie wielopaki produktów, w których jeden z nich jest uszkodzony, np. wylany jest jeden soczek w kartoniku z trójpaku, pęknięte jedno jajko w opakowaniu. Wszystkie produkty z otwartymi opakowaniami również są wyrzucane. Kojarzysz ten system, kiedy ktoś koniecznie musi zajrzeć do środka paczki z ryżem, żeby sprawdzić, jak wygląda a później wkłada do koszyka nowe opakowanie? Tak, te otwarte paczki znajdujemy się w koszu. Wszystkie warzywa i owoce, które są nieco zwiędnięte. Część sklepów woli wyrzucić takie rzeczy do kosza niż je przecenić i dać im jeszcze szansę
- Uzupełnię wypowiedź Lilki o jedną anegdotę z wczorajszego skipa, na którego wybrałam się z koleżankami - szybko nadmienia Anastazja. - Podjechałyśmy pod sklep jednej z najbardziej znanych sieci, podchodzimy pod duże czarne śmietniki, a tam w środku duże pudełko z wystającym plastikiem. Koleżanka podniosła je i okazało się, że jest to kolumnowy wentylator powietrza. Przez chwilę zastanawiała się, czy go zabrać ze sobą. Wspólnie stwierdziłyśmy, że skoro jest wyrzucony, to na pewno jest zepsuty. Podejrzewałyśmy, że wrócił z reklamacji, producentowi nie opłaca się go naprawiać i zapewne klient dostał nową sztukę. Ania jednak miała jakieś przeczucie, żeby zabrać go ze sobą. Proszę wyobrazić sobie nasze zdziwienie jak o trzeciej w nocy dostałyśmy filmik od Ani, na którym widać w pełni działający wentylator. Dlaczego znalazł się w koszu? Najprawdopodobniej był ostatnią sztuką albo naprawdę był zwrócony przez klienta i przez to, że pudełko nie wyglądało już tak ładnie, został wyrzucony. Już na sam koniec wspomnę tylko, że cena takiego wentylatora oscyluje w granicach 100 zł.
Tego typu skarby, to istny los na loterii, ale są też takie produkty, które sklepy wyrzucają najczęściej i można je określić mianem "śmietnikowych pewniaków".
- Niezależnie od sezonu sklepy wyrzucają nieprawdopodobne ilości bananów - nawet te z kilkoma czarnymi kropkami albo pojedyncze oderwane od kiści lądują już w koszu. Zdarza mi się przywozić kilka, kilkanaście kilo bananów, które w domu spokojnie wytrzymują jeszcze tydzień lub dwa. Zawsze, gdy znajduję w koszu egzotyczne owoce jest mi przykro, że przebyły taką długą drogę do Polski tylko po to, by wylądować w okolicznym sklepowym koszu. Poza bananami często można znaleźć marchew, jabłka, ziemniaki, cebulę, paprykę, pomidory... a z tego można zrobić kilka smacznych obiadów - wymienia Paulina.
Anastazja przyznaje, że upalnym latem te "pewniaki", czyli owoce i warzywa, przegrywają ze słońcem i często nie nadają się już do zabrania.
- Jednak późnym latem znowu będzie pełno bananów, jabłek, marchwi, brokułów i jeszcze wiele innych pełnowartościowych warzyw i owoców - dodaje Liliana. - Poza dniami bardzo upalnymi, "pewniakami" są też kwiaty cięte, a nawet doniczkowe. Ostatnio naszym "pewniakiem" są słodycze. Ale chyba dla nas i dla naszych ubrań lepiej, jakby przestały nim być - mówi z uśmiechem. Zdjęcia z ich skipów rzeczywiście potwierdzają jak duże są to czasem ilości. A dzięki temu, że Liliana studiuje dietetykę, ze skipowych znalezisk potrafi wyczarować cuda.
- Na skipy jeżdżę średnio raz w tygodniu i jest to w zupełności wystarczające. Czasami wybiorę się dwa razy w tygodniu, czasami raz na dwa tygodnie. I niektórzy mogą być zawiedzeni, ale tak, robię też normalne zakupy. Skipowanie to loteria, nigdy nie wiadomo co, i czy w ogóle, uda się znaleźć. Zakupy w sklepie robię jednak o wiele rzadziej i są naprawdę niewielkie. Kupuję przeważnie to, czego nie udało mi się znaleźć, a wiem, że będę tego potrzebować, jak na przykład przyprawy - mówi Paulina.
- My nie mamy konkretnie ustalonych dni, kiedy jeździmy. Wygląda to tak, że jedziemy wtedy, kiedy mamy czas i kiedy kończą się nam zapasy. Zazwyczaj też staramy się jeździć jeden do dwóch razy w tygodniu, ale nie jest to zasadą. Czasami zdarza się, że mamy przerwę dwutygodniową, bo akurat mamy dużo rzeczy, albo nie mamy czasu, żeby się wybrać - zabiera głos Liliana.
- Szczerze mówiąc, odkąd skipujemy nie kupujemy żadnych owoców, warzyw, piw, słodyczy, czy też takich produktów jak dżemy, kasze, jajka, mleko, masło. Oczywiście teraz jak jest już bardzo ciepło, nie zabieramy raczej takich rzeczy (jaka, mleko, masło) ze sobą, chyba że widzimy, że są dopiero co wyrzucone i są ok. Nie chcemy ryzykować zatruciem. Wyprzedzając pytania, jeszcze nigdy nam się nie zdarzyło - mówi z uśmiechem Anastazja. - Jeśli chodzi o zakupy, nadal normalnie kupujemy mięso i pieczywo. Nie ukrywamy jednak, że dzięki freeganizmowi oszczędzamy duże kwoty. Tym bardziej, że akurat te rzeczy, które można bez większego problemu znaleźć na śmietniku, są jednymi z najdroższych produktów. Dzięki skipowaniu przez całą wiosnę jadłyśmy na zmianę borówki, mango i ananasy. Pomimo tego, że jesteśmy w dobrej sytuacji finansowej, bez skipowania jednak byśmy sobie na to nie pozwoliły. A na pewno nie w takiej skali.
Co do skali znalezisk, nie tylko owoce czy słodycze robią w ich przypadku wrażenie.
- Ostatnio znalazłyśmy 150 piw, a jeszcze wcześniej 170! Zostały wyrzucone przez datę ważności, która skończyła się tydzień wcześniej. Szczerze? Nie zauważyłyśmy różnicy w smaku. Pierwszą tak dużą ilość znalazłyśmy przed świętami, więc przydały się idealnie na pierwsze grillowanie i rodzinne spotkania. Każdemu smakowały - opowiada Liliana.
- Tak, to były dwa największe skipy. Nasi mężczyźni bardzo się cieszą z tego typu znalezisk. Oczywiście piwami, tak jak wszystkim, co udaje nam się znaleźć w tak dużych, prawie że hurtowych ilościach, dzielimy się z najbliższymi - dopowiada Anastazja.
Nie od dziś wiadomo, że ze zła można wynieść wiele dobra. By nie zakończyć jednak zbyt optymistycznie tych opowieści rodem ze śmietnika, przytoczę freegański apel Pauliny:
- Jest mi wstyd za to, że nauczeni jesteśmy konsumpcjonizmu. Tego, że półki sklepowe muszą się uginać pod ciężarem towaru, byśmy czuli się dobrze i dostatnie, byśmy czuli, że mamy wybór spośród wielu opcji. Jest mi przykro, że do głowy mamy wbite nierealistyczne obrazy idealnie okrągłych jabłek i papryk bez skazy. Jest mi wstyd, że tak łatwo uznajemy za niezdatne do spożycia produkty z nawet najdelikatniejszym odchyleniem od wyznaczonej normy... szanujmy jedzenie, szanujmy planetę, na której żyjemy - nie mamy innej opcji do wyboru.