Reklama

Kiedy wchodzisz do ich domu jest jak w ulu. Jedni dekorują świąteczne drzewko, inni stawiają ostatnie lukrowe szlify na nie wiadomo już której partii pierników. W takim domu zawsze jest co robić. Wigilia na kilkanaście, a bywa, że i na 30 osób sama się nie zrobi.

Koło południa już prawie wszyscy wiedzą, w co się dziś ubiorą i zgadują na głos, co dostaną pod choinkę. Prawie wszyscy nie mogą się doczekać tej pierwszej gwiazdki. Prawie. Bo są wśród nich i tacy, którzy na słowo "święta" woleliby wejść pod koc i zniknąć.

Reklama

- Co roku mam takie wrażenie, że opowiadamy z mężem i dziećmi, które są już u nas długo, te same historie. Od początku. Tylko słuchacze się zmieniają i dla niektórych wszystko, co normalne jest takie... nowe - przyznaje Alina Pietrzyk.

"Gdy się Chrystus rodzi i na świat przychodzi"

Alina Pietrzyk przez lata pracowała w państwowym domu dziecka. Pewnego dnia podjęła z mężem decyzję, że już więcej nie chce przykładać ręki do instytucjonalnej pieczy zastępczej. 21 lat temu założyli w Okonku niedaleko Złotowa "Szczęśliwą Trzynastkę".

Ustawodawca nazywa to miejsce placówką opiekuńczo-wychowawczą typu rodzinnego. A bardziej po ludzku to dom, przez który od ponad dwóch dekad przewinęło się kilkadziesiąt dzieciaków poturbowanych przez życie. Formalnie pani Alina jest już na emeryturze, ale przyznaje, że w tej branży emerytura jest pojęciem bardzo względnym.

- Jest czas rodzenia się i czas umierania. Ale my nie mamy czasu się zestarzeć, bo coraz młodsze dzieci nam dają - żartuje Alina Pietrzyk.

Dziś w "Szczęśliwej Trzynastce" mieszka jedenaścioro dzieci. Najmłodszy chłopiec skończył niedawno trzy lata. Najstarsi stażem podopieczni są u Pietrzyków od ponad dekady.  

Kiedy pod koniec listopada pytam, czy myślą już o tegorocznych świętach, pani Alina odpowiada nie kryjąc śmiechu: - Właśnie dziś mąż zaczął budować tegoroczną szopkę. Świetnie pani trafiła!

Ogromna stajenka naprzeciw domu Pietrzyków w Okonku to już tradycja.

- I chyba nawet nie ma opcji, byśmy spróbowali z nią zerwać - opowiada szefowa "Szczęśliwej Trzynastki". - Parę dni temu nasi przyjaciele przyjechali i mówią: "Jeszcze nie zaczęliście budowy? To macie. Kupiliśmy wam motywację". I postawili przed drzwiami kolejnego lokatora szopki, renifera - dodaje pani Alina.  

To niejedyna tradycja. Pierniki, listy do Mikołaja. Dla wielu dzieci to prawdziwa nowość. Bo wspomnień z przygotowania świąt nie mają.

"Niemało cierpiał, niemało..."

Każde dziecko to inna historia. Często najeżona dramatami i liczbą nieszczęść, którą można by obdzielić przynajmniej kilka dorosłych osób. W święta widać to jak w soczewce. 

Halina Jóźwiak pracuje w pieczy zastępczej 20 lat. Przez te lata w jej rodzinnym domu dziecka przy Jarowej w Łodzi schronienie znalazło 59 dzieci.

- Nie miałam jeszcze dziecka, które nie wie, co to opłatek czy choinka, może dlatego, że u nas są raczej starsze dzieci. Miałam natomiast takie, które, kiedy nakrywało się stół do wieczerzy wigilijnej, to się kuliły w kącie czy na schodach i pytały w napięciu o wódkę i kiedy będziemy się bić - opowiada Halina Jóźwiak.

- To się wydaje nieprawdopodobne, ale są dzieci które mają osiem, dziewięć czy dwanaście lat i nigdy nie dostały prezentów, a jedyne co im się kojarzy ze świętami to, jak je przetrwać bez lania - mówi pani Alina.

- Ja kiedyś popełniłem taki tekst "Daj prezent, nie wpie***". Mocno i sarkastycznie. Ale chciałem pokazać, z czym kojarzą się święta dla wielu dzieci. Że zamiast karpia może być pijany wujek, na stole zamiast dwunastu potraw są flaszki, a na koniec nie pasterka, tylko interwencja policji - mówi Aleksander Kartasiński, prezes fundacji "Happy Kids", prowadzącej od dwudziestu lat rodzinne domy dziecka.

"Zamknijże znużone płaczem powieczki"

Kartasiński zawsze przed świętami odwiedza w przebraniu Mikołaja 19 domów fundacji, w których schronienie znajduje łącznie 150 dzieci.

- Każdego dnia staramy się, by nasi podopieczni doświadczali miłości i spokoju, ale w święta szczególnie chcemy im pokazać, że bez względu na to, czy wierzymy w Boga, w Mikołaja, to jesteśmy pewni, że jest taki moment w roku, w którym możemy się spotkać i radośnie spędzić czas. W spokoju - mówi Aleksander Kartasiński.

Zastępczy rodzice podkreślają, że dzieci, które nie zaznały wcześniej normalnego życia, dziwią się wszystkiemu, nie tylko w święta.

- Jeden z naszych kilkulatków był zaskoczony, kiedy na urodziny miał tort. "To dla mnie?" - pytał z niedowierzaniem. A jego 11-letni przyrodni brat, ciągle się ogląda za siebie, czy nikt nie chce go zdzielić przez głowę. Bo kiedy dzieci trafiły do nas, ich mamę zamknięto w zakładzie karnym za znęcanie się nad nimi - opowiada Alina Pietrzyk z Okonka.  

Pan Olgierd, który od kilku lat prowadzi z żoną rodzinny dom dziecka, gdzie schronienie znajduje sześcioro dzieci, dodaje: 

W którym momencie widać, że dzieci już przyzwyczaiły się do normalności? Kiedy przestają równiutko jak od linijki ścielić łóżko lub zaczynają dokazywać. Alina Pietrzyk dodaje, że różnicę między dziećmi nowymi, a tymi, które się już u nich zadomowiły, widać między innymi po... listach do św. Mikołaja.

- Ci "starzy" to już tak przesładzali, tak kombinowali, że aż trzeba było ich na ziemię sprowadzać, bo lista ich wymarzonych prezentów się nie kończyła. A nowe dzieciaki? Bezradnie rozkładały ręce, mówiąc: "ja to nie wiem, co bym chciał dostać...". Bo nigdy w życiu nic nie dostały - opowiada pani Alina.

"Utulże zemdlone łkaniem usteczki"

Andrzej i Ewelina Mali z Kalisza mają to "szczęście", że przebywające u nich dzieci w większości są na tyle małe, że nie pamiętają, jak to było zanim trafiły do rodzinnego domu dziecka.

- My przeżywamy te święta po prostu jako duża rodzina. Mamy aż troje maluchów, które pierwsze święta w życiu spędziły od razu u nas. Starszyzna świąt w domach nie wspomina, chociaż teraz ma na tyle pozytywne relacje z rodzicami, że w okresie Bożego Narodzenia spotyka się z nimi. Więc kiedy zasiadamy do wieczerzy, to najczęściej już są pełni wrażeń po świątecznych spotkaniach z krewnymi - mówi Andrzej Mały.

Chociaż od pierwszej gwiazdki spędzonej w mocno powiększonym składzie mija już osiem lat, pamięć o tamtej wieczerzy nie gaśnie.

- Było to dla nas takie wzruszenie, że od teraz będzie nas więcej przy stole i że możemy tym, którzy tego potrzebują dać rodzinne ciepło. Ale na drugim planie była logistyka. Czymś zupełnie nowym było przygotowanie świąt dla trzech osób, a czym innym dla wówczas siedmiu - opowiada Andrzej Mały.

Dziś do wieczerzy siadają w dziewięcioro. Andrzej, jego żona Ewelina, ich biologiczna córka Marianna i sześcioro dzieci, które kochają równie mocno jak Mariankę.

Są też tacy, dla których pierwsze Boże Narodzenie było prawdziwym chrztem bojowym. O świętach innych niż wszystkie opowiada mi pan Olgierd.

- Michał trafił do nas 23 grudnia. Miał kilka miesięcy, nie pełzał, nie raczkował. Pamiętam jak dzień przed wigilią ganiałem po sklepach medycznych i szukałem zestawu z tlenem, bo się bałem co zrobimy, jak mu się w Boże Narodzenie pogorszy. Do nas zimą dojazd bywa bardzo trudny, a on całe święta balansował na granicy życia i śmierci - wspomina pan Olgierd.

Chłopiec przeżył. Spędził w placówce półtora roku.

- Trafił na cudownych adopcyjnych rodziców, mamy z nimi kontakt do dziś. Michał w tej chwili fika salta. Na pewno w tym roku ubiera z nowymi rodzicami piękną choinkę - podsumowuje pan Olgierd.

"Nie było miejsca dla ciebie, Boże"

Okazuje się, że czas kiedy większość z nas planuje świąteczne menu lub myśli o prezentach, dla dzieci z niewydolnych wychowawczo domów bywa horrorem.

- Statystyki pokazują, że to właśnie w okresie świątecznym, czyli grudzień, styczeń, jest najwięcej interwencji zakończonych odebraniem dzieci. Dorośli się bawią, wpadają w ciągi, a dzieci cierpią. Albo próbują przetrwać, głodne, zaniedbane, a potem wpada policja i je zabiera - mówi Aleksander Kartasiński.

Temat biologicznych rodzin jest dla prowadzących rodzinne domy dziecka tematem trudnym. Bo z jednej strony podejmowanie prób odbudowy relacji biologicznej rodziny z dzieckiem jest bardzo ważne. Ale stąpanie po tym gruncie przypomina spacer po polu minowym.


- Ja jestem ostrożna w urlopowaniu dzieci w okresie świąt na dłużej niż wigilia, bo boję się tego "później", że rodzina siądzie do stołu świątecznego i się zwyczajnie popije, a potem pobije - mówi Halina Jóźwiak. - Więc jeśli sąd mnie pyta o zdanie, to mówię:" na wigilię, bardzo proszę, z nocowaniem nie ryzykowałabym".

- Zgadzamy się na świąteczne wyjazdy tylko tych, którym wiem, że nie stanie się krzywda. Mamy jednego tatę, któremu można zaufać, teraz doszedł nam drugi taki tata. Jest babcia, która zabiera trójkę wnuków. Ale musimy mieć pewność, że wizyta u krewnych jest dobrym pomysłem - opowiada Alina Pietrzyk.

- Mieliśmy sytuacje, że w czasie świąt musieliśmy jechać zabierać urlopowane dzieciaki z powrotem, bo w rodzinnym domu doszło do awantury. Nie wszyscy rodzice odrabiają lekcje z życia - ubolewa Kartasiński.

Podkreśla, że jeśli rodzice staną na wysokości zadania, to taki powrót dzieci na święta jest dla poturbowanych przez los maluchów bardzo ważny.

- Święta to dobry moment, żeby dzieci zaczęły postrzegać rodziców nie tylko przez pryzmat zła, którego doświadczyły. Ale czy to się uda zależy tylko od rodziców - tłumaczy szef fundacji "Happy Kids". - Więź dziecka z rodzicem biologicznym, niezależnie od tego, jakby ona była zaburzona, jest silna. To zawsze będzie mama i tata - dodaje.

Najgorszy świąteczny scenariusz? Aleksander Kartasiński:

- Ja mam taki system, żeby zminimalizować ewentualne rozczarowanie, że spotkania z rodzinami są wyznaczone w konkretnych dniach, w konkretnych godzinach. Na przykład w wigilię rodziny przychodzą między 10 a 14. Żeby dziecko nie czekało całe święta "a może mama jednak jutro przyjedzie? A może wieczorem?" - tłumaczy Halina Jóźwiak z rodzinnego domu dziecka przy Jarowej. - Jak mama nie dotrze, to dziecko tłumaczy sobie, że to nie wina mamy, że nie przyszła, tylko czasu, bo na przykład był za krótki. My wiemy, że są takie mamy, które nawet jakby miały tydzień, to i tak by nie zdążyły, ale to dzieciom pomaga, bo tylko przez tych kilka godzin zastygają w nadziei i oczekiwaniu, a potem mogą już normalnie funkcjonować - dodaje.

"Pójdźmy wszyscy do stajenki"

W święta Pietrzykowie i ich dzieci ubiorą się i pójdą do budowanej w ostatnich dniach szopki. Nie tylko oni. Tam już tradycyjnie spotkają się mieszkańcy Okonka.  

- Dużo ludzi do nas przychodzi, harcerze ze śpiewnikami, śpiewamy ile wlezie. Już sobie wyobrażam jak nasz najmłodszy trzylatek, będzie szalał wśród zwierząt. On jest taki ciekawy świata - dodaje pani Alina.


O tę ciekawość, beztroskę i poczucie bezpieczeństwa w tym wszystkim chodzi najbardziej.

- Musimy nauczyć te dzieci, że radość i spokój są czymś naturalnym. Nie od razu tak się stanie, ale przez celebrowanie chociażby świąt pokazujemy im, że nie musimy się bać ani wstydzić tego, że jest nam dobrze, że czujemy spokój, bezpieczeństwo. To są wartości, które te dzieci muszą wynieść, żeby potem w swoim życiu dorosłym również mogły to powielać - mówi Aleksander Kartasiński.

Halina Jóźwiak wspomina sytuację, która pokazuje jak małe rzeczy zmieniają się w wielkie sprawy.

- Miałam kiedyś taką sytuację, że po świętach jedno z dzieci przyszło ze szkoły i mówi: "A pani pytała jakie są potrawy wigilijne i ja je wymieniłem". Mówię: "To nie wiedziałeś wcześniej?". "Nie. Dzięki cioci wiem". Pamiętam jaki wtedy ten chłopiec był dumny i szczęśliwy, że w końcu nie odstaje od rówieśników - opowiada Halina Jóźwiak.

"Wśród nocnej ciszy głos się rozchodzi"

Przy wigilijnym stole w jej rodzinnym domu dziecka zasiądzie w tym roku 30 osób.

- Wszyscy mieszkańcy, moje biologiczne dzieci, wnuki, przyjaciel domu i dzieciaki, które już się usamodzielniły. Mamy czterometrowy stół, są prezenty, jedno z dzieci, które już od nas odeszło, przebiera się za Mikołaja i rozdaje podarki. Dzieci, które już odeszły, mają swoje ulubione wigilijne dania, więc staramy się pamiętać, żeby także i ich przysmaki były na stole, bo być może dane dziecko też przyjdzie - mówi Halina Jóźwiak.

Na 17 usamodzielnionych dzieci pani Halina z dwojgiem ma kontakt tylko na Facebooku. Reszta regularnie odwiedza jej dom. Podobnie ciepłe relacje mają z usamodzielnionymi już podopiecznymi Mali i Pietrzykowie. Ich dorosłe już dzieci do końca życia będą pamiętać, kto pokazał im, że święta mogą być właśnie takie jak w życzeniach. Wesołe, zdrowe i spokojne.

***

Według danych GUS z ubiegłego roku w Polsce funkcjonuje prawie 36 tys. rodzin zastępczych, z czego 40 proc. to rodziny niespokrewnione. Rodzinnych domów dziecka jest zaledwie 685. W rodzinnej pieczy zastępczej na co dzień przebywa ponad 55 tys. dzieci.

Imiona dzieci zostały zmienione.