To jeden z najbardziej dramatycznych wypadków w historii Tatr. W lipcu 1914 roku trójka, młodych, pełnych życia ludzi, wybrała się na górską wyprawę.
35 - letni Bronisław Bandrowski filozof, psycholog, nauczyciel gimnazjalny ze Lwowa, do Zakopanego przyjechał tuż po powrocie z wyprawy naukowej w Antwerpii. Gnała go tu nie tylko miłość do gór, ale przede wszystkim do kobiety. W Zakopanem mieszkała jego narzeczona, Anna Hackbei. Tuż po przybyciu do miasta pod Giewontem, Bronisław zarządził górską wyprawę. Oprócz narzeczonej zabrał też swoją siostrę, Marysię.
Bronisław był doświadczonym taternikiem, znał dobrze Tatry. Obrali kierunek popularny, na Granaty. Od strony Czarnego Stawu Gąsienicowego bardzo malowniczy i stosunkowo łatwy. Droga w tę stronę nie stwarza większych trudności, inaczej przedstawia się sytuacja, kiedy idzie się szlakiem od Koziego Wierchu. Na tym odcinku czyha na nieuważnego turystę śmiertelna pułapka - owiany złą sławą Żleb Drége’a. Na odcinku między Pośrednim i Skrajnym Granatem, przez nieuwagę, można zgubić szlak i podążyć w kierunku, który może przynieść dramatyczne zakończenie. Droga wygląda zachęcająco, prowadzi łagodnym, trawiastym żlebem. Niestety ta pozornie łatwa trasa, szybko zmienia się w drogę bez wyjścia. Początkowe, niewielkie progi skalne, zamieniają się wkrótce w niebezpieczne stromizny, by na końcu odsłonić przepastny komin. Wawrzyniec Żuławski w "Trylogii Tatrzańskiej" pisze tak: "Jeśli turysta zdecyduje się nierozsądnie zapuścić w stromą część żlebu - oznacza to, że dostał się w pułapkę. Zsunąwszy się raz i drugi, wylądowawszy na tej lub następnej platformie w żlebie - jeszcze zdrowy, choć mocno podrapany - ma teraz odciętą drogę odwrotu, gdyż ostatnie odcinki, przez które ześliznął się, są już zbyt trudne, by potrafił je pokonać w górę. Komin, który się pod nim rozwiera, jest niemożliwy do zejścia bez długich zjazdów na linie. Turysta musi więc teraz wołać o pomoc i czekać cierpliwie, aż Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe wybawi go z tej matni. Próby dalszego schodzenia pionowym urwiskiem mogą przynieść tylko jeden wynik: zmasakrowane zwłoki, leżące na piargu u stóp ściany." Żleb został nazwany od nazwiska pierwszej ofiary, którą pochłonął, studenta moskiewskiego uniwersytetu, Jana Drége’a.
Bronisław, Maria i Anna wyruszyli 23 lipca. W doskonałych humorach pokonywali kolejne odcinki Orlej Perci. Pogoda sprzyjała wędrowcom. Nic nie zapowiadało tragedii, ale jak pisał Adam Asnyk "Na szczytach Tatr, na szczytach Tatr, na sinej ich krawędzi, króluje w mgłach świszczący wiatr i ciemne chmury pędzi" pogoda w górach to loteria. W jednej chwili blask ciepłego słońca może zmienić się w błysk lodowatego grzmotu. Trójkę turystów matka natura niemiło zaskoczyła. Nad Tatrami rozhulał się halny, mgła spowiła szczyty. Pojawiła się "znikąd", by w jednej chwili ograniczyć widoczność niemal do zera. Taka pogoda to problem nawet dla najbardziej doświadczonego taternika. W gęstej mgle łatwo o dezorientację. Należy wówczas zachować zimną krew i bez pośpiechu, racjonalnie ocenić sytuację tak, aby wybrać właściwy kierunek marszu. Dziś mamy do dyspozycji GPS-y w telefonach, wysokościomierze i inne cuda techniki, dzięki którym poruszanie się w górach jest o niebo bezpieczniejsze. Nasza trójka górołazów nie śniła jeszcze o takich wynalazkach.
Zdani na własne "oczy", zmysł, doświadczenie, szli ostrożnie, otoczeni ze wszystkich stron mlecznym aerozolem wkrótce zgubili drogę. Bronisław, gdy zorientował się, że zboczyli ze szlaku, zupełnie stracił głowę i przestał racjonalnie myśleć. Mimo doświadczenia górskiego nie zdołał trafnie ocenić sytuacji, przeanalizować zagrożenia i podjąć właściwych decyzji. Znaleźli się na łagodnie opadającym żlebie, który wręcz zachęcał, aby nim dalej podążać. W osaczającej, gęstej mgle, dującym halnym, maszerowali w dół z nadzieją na szczęśliwy finał i szybkie dotarcie do Zakopanego. Łagody stok robił się coraz bardziej stromy. Wkrótce znaleźli się miejscu, w którym żleb osiągnął taką skalę trudności, że było oczywiste, że muszą się zatrzymać. I tak zrobili. Postanowili spędzić noc na trawiastej platformie a rankiem wezwać pomoc.
Obudzili się następnego dnia pełni nadziei. Wszak turystów w Tatrach sporo, z pewnością ktoś usłyszy ich wołanie. Trzeba pamiętać, że w tamtych czasach, aby wezwać pomoc, zdanym się było jedynie na własne struny głosowe. Donośny krzyk niósł nadzieję na ocalenie. Niestety w tym przypadku ocalenia nie przyniósł.
Mimo rozpaczliwych nawoływań całej trójki nikt z idących szlakiem wokół Czarnego Stawu Gąsienicowego, nie zorientował się, że owe krzyki to wołanie o pomoc. W tamtych czasach na szlakach często nie przestrzegano obowiązku zachowania ciszy wśród tatrzańskiej przyrody. Beztroskie pokrzykiwania czy inne wydumane hałasy były na porządku dziennym. Tak więc, turyści tego dnia spacerujący wokół stawu, słyszeli wołanie, ale nie zorientowali się, że to wołanie o pomoc. Nie przerywając swej wędrówki, radośnie odmachiwali.
Bronisław, Maria i Anna poddali się, wiedzieli już, że nawoływanie nie przyniesie pożądanego rezultatu.
"W piątek daremnie szukali wyjścia. Przyszła trzecia straszna noc z soboty na niedzielę, w mroźnem pustkowiu skalnem. Panna Hackbejlówna odłączyła się w niedzielę rano, żeby stanąć na miejscu bardziej widocznem dla turystów, licznie tamtędy przechodzących i wołać o pomoc. Podobno wołania słyszano, ale brano je za zwykłe powitania turystów. Panna Hackbejlówna weszła na drogę bardzo dobrą, niestety wnet ją zgubiła i spadła ze ściany, liczącej kilkadziesiąt metrów, na piarg, mający również kilkadziesiąt metrów. Poniosła natychmiastową śmierć". - takie zapiski dotyczące tragicznej wyprawy znalazły się w "Nowościach Ilustrowanych" z 14 sierpnia 1914 roku, społeczno-kulturalnym tygodniku wydawanym w Krakowie.
Bronisław z siostrą, czekali na powrót Marii, z nadzieją. Mijały godziny, minęła cała doba i coraz bardziej stawało się jasne, że ani Maria, ani pomoc nie nadejdą. Bronisław wiedział już, że stała się tragedia. Serce zakochanego mężczyzny podpowiadało mu, że jego ukochana nie żyje. Chciał te myśli odgonić, odsunąć, zepchnąć w otchłań górskich skał. Prawda była zbyt bolesna. Bronisław załamał się. Stracił nadzieję a przede wszystkim chęć do dalszej walki. Poddał się. Maria wszelkimi sposobami próbowała pocieszyć brata, przywrócić mu wiarę w ratunek, podtrzymać na duchu. Ta młodziutka kobieta wykazała się ogromnym hartem ducha, niezłomnym charakterem. W tak skrajnych warunkach, w jakich się znaleźni musiała liczyć już tylko na siebie. Bronisław czuł się coraz gorzej. Nie tylko psychicznie. Miał gorączkę, majaczył, głośno obwiniał się o śmierć narzeczonej. A wreszcie zakiełkowała mu w głowie myśl o samobójstwie. Pomiędzy strachem, szaleństwem, bólem, głodem rodzeństwo tkwiło kolejną dobę, coraz bardziej tracąc nadzieję. Mijały koleje dni, padał deszcz ze śniegiem. Trudno sobie wyobrazić, co tych dwoje musiało przechodzić. Trwała powolna agonia.
Zastanawiające jest jedno, dlaczego nie zdecydowali się na powrót w górę, do znajomej ścieżki. Przypuszczalnie starczyłoby im sił, daliby radę. Nie podjęli jednak takiej decyzji. Być może byli już po prostu niezdolni do racjonalnego myślenia, wyczerpani i zdruzgotani psychicznie. Ta historia, jak żadna inna, pokazuje, że w górach liczy się nie tylko sprawne, wysportowane ciało. Równie ważna jest odporność psychiczna. Cóż po silnych nogach i rękach, jeżeli zawodzi głowa. Umysł potrafi zwieść na manowce, odebrać odwagę i opleść lękiem. Góry nie wybaczają błędów, nie tolerują pychy i braku pokory. Wystawiają człowieka na próbę.
Rodzeństwo Bandrowskich piątego dnia swojej gehenny podjęło desperacką próbę zejścia jeszcze niżej. Związali rzemienne paski i pasy od plecaków i powoli zsuwali się w dół. Doszli w końcu do ostatniej platformy nad kominem. Nie wiedzieli jeszcze o tym, ale w ten sposób ostatecznie zamknęli sobie drogę powrotu. Byli w pułapce. Zejście w dół stumetrowej otchłani bez lin było niemożliwe, wspięcie po przewieszonych powyżej skałach, tym bardziej nierealne. Padli wycieńczeni na trawiastą, stromo pochyloną półkę. Był 27 lipca, piąty dzień ich walki o życie. Wiedzieli już, że walki przegranej. Leżeli na mokrej trawie, licząc godziny dzielące ich od śmierci. O pierwszej po południu Bronisław wstał, spojrzał na siostrę i rzucił się przepaść. Marysia nie zdążyła nawet zareagować. W głębi serca wiedziała już, że postąpi tak samo. Nie miała siły dalej walczyć. Została sama, bez nadziei, bez szansy. Mijały godziny i Maria coraz silniej czuła, że dłużej nie wytrzyma tego powolnego umierania. Pod wieczór tego dnia, usiadała na stromej półce i powoli zaczęła się zsuwać.
Od wyjścia w góry rodzeństwa Bandrowskich i Anny Hackbejlówny minęło pięć dni. Przez cztery dni nikt w pensjonacie, w którym mieszkali, nie zainteresował się tym, gdzie są turyści. Zresztą nikt nawet nie wiedział, gdzie się wybrali. To ważna lekcja dla każdego, kto chodzi po górach. Zawsze należy zostawić informację o celu wędrówki i obranym szlaku. Gdyby ci młodzi ludzie w 1914 roku to zrobili, akcja ratunkowa rozpoczęłaby się szybciej i tym samym ich szanse na przeżycie były dużo większe. Tak się jednak nie stało i w momencie, kiedy Mariusz Zaruski, ówczesny szef TOPR-u dostał informację o ich zaginięciu, miał szalenie trudne zadanie przed sobą. Jak odnaleźć trzy osoby w górach, kiedy nie wie się, jaki obrały kierunek? Gdzie szukać, który szlak przeczesywać, w jaki zakątek zajrzeć?
Rozpoczęło się gorączkowe poszukiwanie informacji na temat turystów. Mariusz Zaruski wiedział, że szanse na odnalezienie ich żywych, są minimalne. Tyle dni w górach, bez zapasów jedzenia i picia, w trudnych warunkach. Szanse nikłe, ale ratownicy nigdy nie dają za wygraną. Z tego od zawsze słynie Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe, nieść pomoc bez względu na wszystko.
Po kilku godzinach rozmów, wypytywania turystów, telefonów do schronisk, udało się ustalić, dokąd wybrali się Bronisław, Maria i Anna. Ekspedycja ratownicza wyruszyła natychmiast. Zaruski, doświadczony ratownik, od razu domyślił się, że jeżeli mowa o Granatach, to z dużą dozą pewności, w grę wchodzi niesławny Żleb Drége’a. Ekipa ratowników szybko dotarła nad Czarny Staw Gąsienicowy skąd jak na dłoni widać cały masyw Granatów. Mariusz Zaruski tak opisuje wydarzenia z owego, lipcowego dnia: "Skierowałem w to miejsce lornetkę i oniemiałem. Własnym oczom nie mogłem uwierzyć! Człowiek istotnie - widzę go, rusza się, w białej koszuli czy bluzie tkwi nad przepaścią w połowie wspomnianego komina. W postawie półsiedzącej, z nogami wiszącymi w powietrzu, jedną ręką opiera się o przeciwległą ścianę komina i chwieje się miarowo: naprzód i wstecz...Cóż to znaczy? Co znaczą te dziwne, niezrozumiałe ruchy? (...) Przyłożyłem trąbkę sygnałową do ust i kilkakrotnie zatrąbiłem. Donośne echo trąbki rozległo się w skałach. Złożyłem dłonie w tubę i głośno, wyraźnie krzyknąłem: "Czekać spokojnie, idziemy!"
Maria była w tym czasie na skraju skalnej półki, jeszcze sekunda i runęłaby w dół. Ale usłyszała dźwięk trąbki i głos swojego wybawcy. Zatrzymała się w ostatniej chwili. Padła wycieńczona, na wpół zwisając w przepaść. "Stanąłem na płycie. Ciarki mnie przeszły; postać leży na samej krawędzi. Jedna noga wisi nad otchłanią w powietrzu! Szybko przestępuję nogą przez leżące ciało, mając na myśli odgrodzić w pierwszej chwili nogami swoimi jak poręczą od przepaści człowieka. I kiedym przenosił nogę ponad ciałem, z bezwładnie leżącej masy doleciał mię głos ledwo słyszalny: "Ostrożnie, tam przepaść" - tak akcję ratunkową opisuje Mariusz Zaruski w książce "Na bezdrożach tatrzańskich".
W kronice TOPR z dnia 27 lipca 1914 roku Mariusz Zaruski napisał krótko: Maria Bandrowska uratowana"