Reklama

Piotr Witwicki: W czasie grania cały czas jesteś uśmiechnięty. Wydaje mi się to mocno podejrzane. 

Wojtek Mazolewski: - Lubię, to co robię.

Reklama

Słyszałeś o smiles in polish? Przypominam, że tu nie ma słońca i jest szaro. 

- Nie słyszałem o tym. Brak czegoś na zewnątrz nie wyklucza, że masz to w środku. Kiedy zaczynam grać, to wychodzi ze mnie i świeci. Muzyka, jaką gramy zabiera nas w kosmos. Lecimy, zbieramy, doświadczamy i dzielimy się tą energią. 

Ostatnia płyta "Beautiful People" wydaje mi się mocno nieoczywista, momentami wręcz medytacyjna. To album, przy którym warto dobrze się skupić. 

- Jeśli tak uważasz, to świetnie. Nie chce być oczywisty, a świat potrzebuje dziś medytacji. Kiedy muzyka, przenosi cię w świat medytacji i daje ci kontakt ze sobą, to wspaniale. Robiąc tę płytę, chciałem dać sobie, zespołowi i wam trochę wytchnienia oraz jednocześnie umożliwić kontakt i wejście w relacje ze współczesna polską muzyką robioną tu, teraz i dla was.

Tylko, to nie jest album, który można puścić w tle. Taki był od początku pomysł na płytę czy to po prostu wypadkowa twojej muzycznej dojrzałości?

- Żeby robić żywą muzykę, trzeba być w prawdzie, oraz żyć uważnie i odważnie.  Jeśli jesteś blisko, to można przypuszczać, że powiesz coś interesującego o otaczającym nas świecie. Gdy mówisz, że moja muzyka wprawia w stan medytacyjny, to się cieszę, bo tego brakuje nam dzisiaj. Tempo życia, pracy i zmian wokół nas jest tak duże, że potrzebny jest ten czas na pobycie ze sobą i zastanowienie się nad priorytetami i motywacjami naszych działań. 

Brzmi odważnie...

- Tak myślę o muzyce. Czuję, że pomaga mi ona rozwijać się w dobrą stronę. Liczę, że innym także, więc może zmieniać świat na lepsze. 

I wzniośle.

- Tak nauczyłem się tej sztuki i tak ją rozumiem. Muzyka jest przestrzenią, którą pokazuje, że świat jest miejscem, gdzie każdy może być szczęśliwy, będąc sobą. Tego nauczyłem się, słuchając wielkich mistrzów.

Dziś muzyka stała się kolejną dziedziną, którą nie tyle się doświadcza, co konsumuje. Twoje podejście wymaga czasu i specjalnych warunków do spotkania z nią: trzeba wyłączyć telefon, odciąć się od świata i skupić się na słuchaniu. Masz na to czas i przestrzeń?

- Uważam, to za ważny element higieny życia, a w moim przypadku również mojej pracy. Chcę robić muzykę najlepszej jakości, na jaką mnie stać i potrzebuje uważności i koncentracji. Sama praktyka na instrumencie nie wystarczy. Trzeba słuchać innych, czytać książki i rozmawiać z mądrzejszymi ludźmi. To wszystko wpływa na to, co możesz potem przekazać swoją pracą. Rozwój i praca nad sobą, to obowiązek każdego artysty.

Trzeba mieć jeszcze czas na to wszystko.

- To jest kwestia decyzji. Czas się znajdzie. Nie zawsze trzeba się od wszystkiego odcinać. To jest raczej myślenie o tym czego potrzebujesz, by twój umysł mógł się rozwijać i czuć radość z tego, czego doświadcza. Ja np. lubię poezje. To z rana otwiera mi głowę w nieoczekiwane rejony. Sporo mi daje też to, że tak dużo czasu spędzam w różnych częściach świata. Poznaje inną muzykę, ale też inne sposoby na radzenie sobie z problemami czy inne ścieżki rozwoju. 

I widzisz potem, jak to się objawia w muzyce?

- Tak, choć często dzieje się to w abstrakcyjny sposób i trudno to powiązać. 

Gdy na "Polce" mamy na przykład utwór "Grochów" trudno nie mieć przed oczami tej części Pragi. Na nowej płycie tytuły nie są już tak zobowiązujące. 

- Utwory są  nazwane w abstrakcyjny sposób, co pozwala Wam na bardzo szeroki zakres interpretacji. Słowa są pewnym wprowadzeniem, ale także uproszczeniem. Mogą zawężać. Przy tej płycie zostawiam więcej przestrzeni do interpretacji. Kompozycja SUN może wywołać twoje ulubione wspomnienie promieni słonecznych albo przeniesie cię, gdzie jest jasno i ciepło. Tytułowy utwór "Beautiful People" może ci się kojarzyć z twoimi znajomymi.

Z żadną twoją płytą się tak długo nie osłuchiwałem. Muszę jednak przyznać, że wejście w nią jest naprawdę znaczącym doznaniem. 

- Najważniejsze jest to, co ty czujesz. Od momentu wydania płyty ona przestaje być moja i staje się płytą słuchaczy. My najczęściej dajemy tylko impuls, a to wy piszecie dalszą historię tej muzyki. Czasem bardzo dla mnie zaskakującą. Niesamowite, jak różne są te interpretacje i jak na różny grunt to trafia. Okazuje się ze tworząc muzykę nie zawsze widzę tyle znaczeń, które widzą potem ludzie. 

"Beautiful people" brzmi inaczej niż poprzednie twoje płyty.

- W lipcu zeszłego roku zebrałem nowy, młody, "groźny" skład zespołu z pozytywnymi motywacjami do robienia współczesnej, europejskiej muzyki jazzowej. Ruszyliśmy w trasę i potem rozgrzani weszliśmy do studia. Tak zrodził się z taki melodyjny slavic spiritual jazz. 

To, że gracie tyle poza granicami kraju pomaga to dostrzec?

- Jest wiele korzyści wynikających z tego, że gramy poza granicami. Doświadczenie. Rozwój. Wiedza. Świadomość. Człowiek inaczej zaczyna tez patrzeć na własny kraj, gdy wraca z takich podróży. Wyjazdy i trasy są bezcennym doświadczeniem ale widzę tez co mi się podoba i co kocham w Polsce. Doceniajmy to. Natura, tradycja, ludzie. Jest wiele dobrego. 

Trasa koncertowa na trzech kontynentach? 26 koncertów, na które zagraliście, przelecieliście ponad 40 000 km... Wygląda to fenomenalnie.

- I cudownie było grać naszą nową płytę w tych wszystkich miejscach. Odwiedziliśmy wspaniale miasta, sale koncertowe i festiwale. Zagraliśmy dla pięknych ludzi w wielu krajach a odbiór, jaki dostaliśmy, zapamiętamy do końca życia. 

Ilość wyświetleń i komentarzy głównie obcojęzycznych pod waszym klipem do utworu "Beautiful People" pokazuje ze nawet w sieci, odzew macie imponujący jak na jazz. 

- Robię swoje najlepiej, jak potrafię. Muzyka WMQ to uniwersalny przekaz. Działa wiec na każdej szerokości geograficznej. Zazwyczaj najpierw doceniano to co robię za granicą więc i tym razem mnie to nie dziwi. 

Zawsze się zastanawiałem, jak to jest, gdy wracacie z trasy w Japonii czy Ameryce Południowej i jedziecie grać koncert w Gomunicach. 

- Gramy wszędzie na sto procent. I tam, gdzie nas zaproszą. Bogart w Gomunicach jest super. To, że pojawiamy się w przepięknych miejscach na świecie, nie wpływa na negatywną ocenę małych miast czy klubów. Wręcz odwrotnie. Uwielbiam małe wsie i miasteczka. Chciałbym więcej jeździć i  grać dla tych ludzi. Mamy taki plan i projekt. Zbieramy pieniądze na jego realizacje. Polska rozwinęła się bardzo głównie w dozach miastach i nie możemy zapominać o mniejszych miejscowościach. Gdy w latach 90 zaczynaliśmy z Pink Freud, to wszystko od sceny, przez nagłośnienie po akustykę wyglądało dużo gorzej. Żyjemy dziś w kraju z dobrymi salami takimi, jak NOSPR czy Teatr Szekspirowski. Warto docenić, to co mamy i zachować pewien rodzaju entuzjazmu i zdrowego snobizmu na kulturę. Same sale nie wystarczą, bo potrzebni są ludzie, którzy będą chodzić na koncerty. 

A jak przez te lata zmieniała się publiczność?

- Mam szczęście pracować w czasach, gdy ludzie w Polsce są zainteresowani tym, co jest nowe, dziwne i pojechane. My zawsze mieliśmy wsparcie słuchaczy mimo tego, że byliśmy pomijani czy nawet wyśmiewani przez różne media i instytucje. 

Nie przesadzasz?

- Nie wydaje mi się. Mamy wspaniałych wiernych słuchaczy. I to dzięki ich zaangażowaniu Pink Freud i WMQ mogły od lat się rozwijać i funkcjonować. Ale nie jest tajemnicą, że w branży nas nie doceniano. 

Jak to ? 

- Czy jakieś płyty WMQ, czy Pink Freud były docenione? Np. "Sorry Music Polska"? 

Świetna płyta. Żałuję, że dziś bardzo trudno ją zdobyć. 

- Gdy wychodziła nie została doceniona w branży. Deprecjonowano to co robimy w nieuczciwy sposób, ale wierzyła w nas publiczność. I to doceniam. Nauczyłem się sam robić koncerty i to pozwoliło mi przetrwać. 

Jesteś autorem jednej z najlepiej przyjętych płyt jazzowych w ostatnich latach "Polki", to chyba nie masz praca narzekać.

- I nie narzekam, ale przyjętej przez kogo?

Przez wszystkich.  

- I tu się mylisz. Ta płyta na początku w Polsce miała co najwyżej średnie recenzje. Tęgie głowy od podsumowań i nominacji tez pominęły ją spektakularnie. Dopiero premiera światowa tej płyty doczekała się uznania w USA, Anglii itd. 

Premiera "Polki" kojarzy mi się z jednych z tych momentów, gdy ludzie przez moment zaczęli słuchać jazzu. Łatwo to zapamiętać, bo tych chwil w ciągu ostatnich dwudziestu lat nie było w Polsce wiele. Pewnie jeszcze "Piano" Możdżera i debiut Skalpela. 

- Wiem, że wiele osób ma tę płytę i do niej wraca. I tu z wdzięcznością pragnę podziękować naszym słuchaczom, którzy sami zdecydowali, że to dla nich ważna płyta jeszcze zanim napisał o tym DownBeat, Wire itd. Włożyliśmy wiele serca i pracy w ten album. Ciekawie jest na to spojrzeć po latach. Wydaje mi się, że nie musimy dziś ukrywać ze nasze instytucje branżowe zdawały się żyć wtedy raczej w zakwasach zazdrości niż zachwytu i radości. 

Może recenzenci nie byli gotowi a publiczność tak. 

- Tak było, I to lepiej widać po latach. Nadal nad Wisłą bywa dziwnie w tej branży. Łatwiej nam się umówić na wywiad do BBC niż do Gazety Wyborczej. 

Tylko czasy, gdy dziennikarze potrafią skreślić jakąś płytę recenzją albo kogoś zamilczeć minęły. Żyjemy w czasach mediów społecznościowych i wielu przekazów.  

- Oczywiście. Social media dają nowe możliwości kontaktu ze słuchaczami.  Ale nadal liczy się człowiek, poświęcony muzyce, dziennikarz, dj, muzyk, który pracuje w radiu, gazecie i przybliża ludziom wartościowe nuty. Mamy radia, gazety itd. Ludzie tam pracujący są od tego, żeby o tym pisać, a nie tylko o aferach, fryzurach czy rozwodach. Oczekuje ze taki ktoś odpisze na maila zespołu, posłucha nowej muzyki, opowie o niej, puści w radio. Na tym to polega. 

Uważam, że ich potrzebujemy, bo algorytm nie zawsze podpowie ci, co ciekawego dzieje się w muzyce. Normalnemu odbiorcy brakuje czasu, by szukać muzycznych nowości. Albo coś do niego trafi, albo nie.  

- Zgadza się. Od lat dla wielu fanów dobrej muzyki takim autorytetem jest z pewnością Gilles Peterson. Także dla tego ze ludzie czują ze większość jego działań, jest autentyczna i szczera. Uwielbiam jego sobotnie audycje w BBC i sety w Worldwide FM.

Gdy umawialiśmy tę rozmowę, zaskoczyło mnie, że mieszkasz w Warszawie. Tak mocno miałem zakodowane, że jesteś trójmiejskim muzykiem.

- Jestem człowiekiem morza. Mam to w sobie. Teraz jeżdżę cały czas w trasy, więc Warszawa jest najbardziej sprawiedliwa wobec moich współpracowników i najlepsza ze względu na higienę pracy. Stąd najłatwiej dojechać do wszystkich miejsc w Polsce, Europie itd. Gram z muzykami ze Słowacji, Szwajcarii, Anglii itd. 

Trójmiasto wydało najwięcej muzyków jazzowych po 89 roku. Tam musi być coś w powietrzu. 

- Patrzenie na wodę pozostaje moją największą inspiracją. Tylko nie ma większego znaczenia czy to jest Bałtyk, czy Pacyfik, bo jest w tym jakaś magia. Kocham Trójmiasto i od razu po powrocie z Meksyku pojechaliśmy tam zagrać. 

Ale przed Warszawą nie ma ucieczki?

- Tak mi się też ułożyło życie zawodowe i osobiste. To jest zresztą dziś bardzo ciekawe miejsce. Paryż Europy Wschodniej jak to się kiedyś mówiło. Tu naprawdę sporo się dzieje - tylko trzeba w siebie uwierzyć.

Stąd kolejne składy z którymi grasz? Jak angielski zespół Tryp Tych Tryo?

- Z naturalnej potrzeby rozwoju. Inny kraj, kultura, i podejście do różnych spraw są wyzwaniem i potencjałem. Grając z ludźmi o różnych korzeniach, uczę się nowych rzeczy. Po wydaniu płyty "Warsaw Conjuction" zagraliśmy kilka koncertów w Polsce i małą traskę w Europie. W międzyczasie wyklarował się skład z Tamar Osborn i Sarathy Korwarem. W przyszłym roku ruszymy na kolejne koncerty i może zrobimy krok w kierunku nowego albumu. 

A z tych wyjazdów do Japonii tez coś powstanie?

- Tak, wróciłem tam od razu po pandemii i zacząłem grać koncerty. Zaprosiłem wybitnych japońskich muzyków do współpracy i założyłem skład pod nazwą Tokyo Spirit. Nagrałem z nim w Tokio album w Studio Light. Jest już skończony i czeka na swojego wydawcę. Mam nadzieje, że w 2025 ukaże się ta muzyka i przyjadę do Polski z tym składem. 

Sporo tego grania i podróżowania.

- Mam takie poczucie, że trzeba żyć, żeby grać i trzeba grać, żeby żyć. 

Bez jednego nie ma drugiego?

- U mnie tak to wygląda. Biorę życie pełnymi garściami i pełnymi garściami oddaje wam energię w muzyce.