W gabinecie mera Lwowa praca wre. Po korytarzu szybkim krokiem przemieszczają się pracownicy z dokumentami. Ustalają między sobą kolejne kwestie. Dużo tu młodych ludzi. Atmosfera przypomina sceny z filmów, gdzie w sztabach polityków zapadają ważne decyzje. Czekam na swoją kolej.
Andrij Sadowy do pomieszczenia wchodzi pewnym krokiem. Ściska mają dłoń i wita się w języku polskim. To miłe uczucie usłyszeć go po kilku dniach. Zaczynamy rozmowę.
Karolina Olejak, Interia: Gdy wyjrzymy przez okno pana gabinetu, widać spokojne miasto. Można zapomnieć, że po raz kolejny w okolicy spadły rosyjskie rakiety. Czego nie widać na pierwszy rzut oka?
Andrij Sadowy, mer Lwowa: - Pierwsze ataki były szokiem. Mieszkańcy byli zestresowani, nie wiedzieli, co robić. Dziś to nasza codzienność. Tym razem nikt nie zginął, tylko jedna osoba została ranna. Trzeba się tym cieszyć. Teraz najważniejsze jest, żeby nasze wojsko miało warunki do działania i żeby całe terytorium Ukrainy zostało wyzwolone, to nasz priorytet.
Ale zniszczono część infrastruktury. W mieście przez kilka godzin nie było prądu.
- Zniszczenia były duże, ale naprawiamy to.
Macie już wypracowane mechanizmy działania w takich sytuacjach?
- Dziś wiemy już, że to rosyjska strategia. Atakują budynki infrastruktury krytycznej; elektrownie, ciepłownie i wodociągi. Chcą tak wystraszyć ludność cywilną. Sparaliżować nasze funkcjonowanie, zmęczyć nas. Musimy być na to przygotowani. Tworzymy alternatywy. W wielu schronach wybudowaliśmy piece awaryjne. Tak, żeby służby komunalne miały czas na działanie.
Jak jeszcze przygotowujecie się do ewentualnych ataków?
- Mamy dobrze wyposażone schrony. Z zapasem jedzenia, picia i leków. To konieczność. Nigdy nie wiemy, czy atak potrwa godzinę, dzień, czy tydzień. Działamy spokojnie i strategicznie.
Gdy rozmawiam z ludźmi w mieście, to główną emocją, którą da się wyczuć, jest zdenerwowanie.
- Powiem więcej - wkurzenie. Nie jest to jednak destrukcyjna złość. Wkurzenie motywuje nas do działania. Po ostatnich atakach wzrosły wpłaty na wojsko. Działania Putina są odwrotne do zamierzonych. Tak łatwo nas nie zniechęci.
Do Lwowa uciekli mieszkańcy wielu ukraińskich miast. Ilu jest ich teraz?
- Mamy około 150 tysięcy uchodźców z różnych części Ukrainy. Przy 700 tysiącach mieszkańców to dużo.
Co się z nimi dzieje?
- Większość zakwaterowana jest w mieszkaniach komunalnych lub przystosowanych do tego budynkach. Część mieszka u rodzin lub znajomych. Oczywiście, nie są to bardzo komfortowe warunki, ale jakoś musimy to przetrwać. Zapewniamy tym osobom jedzenie, jest wsparcie finansowe od państwa. Na pewno jest ogromna tęsknota. Każdy ma tam gdzieś swój dom, do którego chce wrócić. Jednak w wielu z tych miejsc jest niebezpiecznie, strzelają. U nas mają spokojną przystań.
W Polsce dużym wyzwaniem jest znalezienie pracy dla wszystkich uchodźców.
- Praca jest i część osób z tego korzysta. Niektórzy nie. We wszystkich krajach sytuacja wygląda podobnie. Ludzie są różni.
Macie programy takiej aktywizacji?
- To nie jest proste. Znam wiele rodzin, które przez kilka miesięcy żyły w ogromnym niebezpieczeństwie i stresie. Przyjechali z głębokimi traumami. W pierwszych tygodniach nie chcieli w ogóle o tym mówić. W kolejnych powoli się otwierali. Dopiero po tym czasie szukają pracy, aktywności, chociaż na kilka godzin dziennie.
Komuś, kto tam nie był, trudno to zrozumieć.
- W Ukrainie miliony osób potrzebuje pomocy psychologicznej. Szkolimy wolontariuszy, którzy mają udzielać takiego wsparcia. To nie jest łatwy proces. Jest sporo lekarzy, ale psychologia to oddzielna specjalizacja. Do tego trzeba konkretnego przygotowania.
W pierwszym momencie rodziny, które przyjmowały uchodźców, były takim wsparciem?
- Rodziny też. Zapadła mi jednak w pamięć jeszcze inna grupa. Kiedy zaczęła się wojna, wszystkie szkoły zostały przekształcone w ośrodki dla osób uciekających przed wojną. W każdej placówce było przygotowywane jedzenie. Za to wszystko odpowiadali nauczyciele. To oni byli pierwszymi terapeutami dla osób, które do nas przyjechały. Ludzie opowiadali swoje historie, a oni musieli to wszystko usłyszeć. Później często sami potrzebowali pomocy. Wyrzucenia tego z siebie. Jestem bardzo dumny, że Lwów ma tak dzielnych pedagogów. Obserwowanie tego zaangażowania było bardzo budujące.
Któraś z tych historii zapadła panu w pamięć najmocniej?
- Historia każdej rodziny jest inna. Pamiętam jedną rozmowę. Kobieta, z głębokim syndromem stresu pourazowego, została przywieziona do naszego szpitala. Gdy dowiedziała się, że trafi do Lwowa, miała wiele obaw. Wcześniej mieszkała w strefie rosyjskich wpływów, nasłuchała się propagandy, gdzie mówili, że u nas mieszkają banderowcy. Bała się, co ją tu spotka. Na miejscu została otoczona taką opieką i miłością, że wychodząc ze szpitala, płakała. Były to łzy wzruszenia. Dotarło do niej, że przez całe życie była okłamywana, nie znała prawdy o innej części Ukrainy.
Uczycie się siebie na nowo?
- Nie tylko my. Cała Europa poznaje prawdę. Przecież jeszcze do niedawna, gdy pojechało się na Zachód, w wielu hotelach działały rosyjskie kanały telewizyjne. Ich propaganda jest bardzo podstępna. Nie chodzi tu tylko o telewizję, ale również inne organizacje sportowe, kulturalne. To wszystko pracuje na promocję Rosji. Jeśli nie zbudujemy muru informacyjnego, ich przekaz będzie dalej mieszał ludziom w głowach.
To jakie są jeszcze obszary, gdzie europejskie sankcje powinny zostać wzmocnione?
- Rosja powinna być uznana za persona non grata. Utrzymywanie z nimi jakichkolwiek stosunków dyplomatycznych, ekonomicznych to pakt z diabłem. Oni zarabiają na Europie, żeby później ją niszczyć od środka. Może chwilowo to się opłaci, ale w dłuższej perspektywie sami kopiemy pod sobą dołek.
W ostatnich dniach jedna z polskich oper odwołała spektakl "Dziadek do orzechów" z muzyką Piotra Czajkowskiego. Wywołało to sporą dyskusję, bo co właściwie kompozytor, żyjący w XIX wieku, ma do rosyjskiej agresji w 2022 roku.
- Ja całkowicie popieram taką decyzję. U nas była ulica Czajkowskiego, zmieniliśmy tę nazwę. Kiedy były nadawane, nikt nie pytał mieszkańców Lwowa o zdanie. Tak działała Rosyjska propaganda, w każdym mieście była ulica Puszkina, Czajkowskiego. Tak, żeby ludzie kojarzyli Rosję z wielkimi artystami, kolebką kultury.
Nie da się przecież całkowicie wymazać ich z historii.
- Oczywiście, że to zasłużone postacie dla kultury, ale jednocześnie są elementem rosyjskiej propagandy. Nie pozwolimy, żeby ta artystyczna strona Rosji zakrywała ich bestialstwo, krzywdę, którą wyrządzają naszym rodakom. My powinniśmy wspierać swoich, ukraińskich i zachodnich artystów. Niedawno nadaliśmy placu imię Lema i dalej będziemy iść w tym kierunku.
Pan jest już zmęczony? Od lutego działacie na wysokich obrotach.
- Ja nie mogę być zmęczony. To jest mój obowiązek. Wspierać mieszkańców, wojsko, stworzyć wojska obrony terytorialnej i dbać o infrastrukturę. Codziennie trzeba rozwiązywać tysiące problemów. Mamy tu teraz blisko milion mieszkańców. To jest mój front.
Tu każdy ma kogoś, kto walczy?
- Codziennie mamy tu ceremonie pogrzebowe. Oczy bliskich, szczególnie dzieci poległych, to widok, którego się nie zapomina. Pamiętam wizytę ważnego, polskiego ministra. Zaprosiłem go na taką ceremonię. Zobaczył chłopca, który stracił ojca. Dziecko miało 10 lat. Dokładnie tyle, ile syn tego polityka. Ten poważny mężczyzna zaczął płakać. Chłopczyk go przytulił. Stali tak i płakali.
Dziś widziałam takie pożegnanie. Przyszły nie tylko rodziny, ale i zwykli mieszkańcy.
- Mamy tradycje, że gdy karawan przejeżdża obok ratusza, wszyscy pracownicy wychodzą oddać hołd. Trębacz gra ostatnią melodię dla tego bohatera. To trwa parę minut, ale zostaje ostatnie wrażenie: miasto oddaje szacunek i cześć rodzinie i bohaterowi.
Oni odeszli, ale wy tu zostajecie.
- To bardzo ważne, bo oni giną, a my możemy dalej żyć i tu pracować. Trzeba zrozumieć, że ta wojna nie trwa osiem miesięcy, czy nawet osiem lat. Ona trwa lat 400. Dziś stoimy przed szansą, żeby mieć pełną niezależność i zjednoczenie. Ukraina zawsze była podzielona. Część była pod wpływem Rosji, część innych imperiów. Teraz jesteśmy razem.
Pokazaliście światu swój hart ducha.
- Ukraińcy to jest dzielny naród. Jesteśmy zawzięci. Wybuchła wojna i od razu się do tego dostosowaliśmy. Może nie ma świetnie przeszkolonych managerów, ale jest wola i siła. Nie oddamy żadnego metra naszej ziemi. Z diabłem nie podpisuje się kontraktów. Takie pomysły są dla nas nie do zaakceptowania. Jeśli my się z nimi nie rozprawimy, to będą to musiały zrobić nasze dzieci.
Gdy tego słucham, to mam poczucie, że ta wojna jest też szansą na pogodzenie tych wewnętrznych różnorodności.
- Proces zmiany mentalności, konsolidacji jest bardzo szybki. Znam wiele osób, które całe życie mówiły po rosyjsku. Gdy wybuchła wojna, natychmiast przeszły na ukraiński. Gratuluję tego i patrzę na to z nadzieją.
Gdy rozmawiam z lwowianami, to mówią, że tęsknią za turystami. Obawiają się, że te ostatnie ataki wystraszyły ich na kolejne miesiące.
- Lwów to jedno z niewielu ukraińskich miast, gdzie można zaznać normalności. Przyjeżdżają do nas ludzie z całego kraju, żeby chociaż dzień lub dwa odpocząć od tego napięcia i stresu.
Na koszulce ma pan napis "Unbroken", co on dla pana oznacza?
- To nazwa projektu. Wybudowaliśmy we Lwowie centrum pomocy ofiarom cywilnym. Szacujemy, że blisko 100 tys. Ukraińców będzie potrzebować protez, a milion rehabilitacji. To największy taki szpital w kraju.
Komu już pomogliście?
-Bardzo wielu. Przykładem jest 33- letni Michaił Yurchuk to ukraiński bohater. Od dziecka marzył o byciu wojskowym. Jego brygada broniła miasta Izium. Zostali ostrzelani. Michaił był ranny, gdy pobiegł ratować swoich braci. Stracił przytomność i obudził się bez ręki i ze zmiażdżoną nogą. Koledzy ciągnęli go przez kilka kilometrów. Dziś nauczył się chodzić w protezie. Projekt "Unbroken" to piękne dzieło.
To opaska dla pani. Będzie na pamiątkę.
Gdy wychodzę z budynku, rozbrzmiewają syreny. Zaczyna się kolejny alarm przeciwlotniczy.