Reklama

Dymiące kominy, zbijający fortunę magnaci, choroby, smród i ścieki rozlewające się na ulicach oraz wyzysk i potężne społeczne nierówności. Mimo XIX-wiecznego uwielbienia dla kapitalizmu, gdzie na pierwszym miejscu był pieniądz, a nie człowiek, ludzkiej chęci do kontaktu z naturą nie udało się całkiem stłamsić. Drapieżny system i pędząca druga rewolucja przemysłowa sprawiały, że niejeden marzył o ucieczce z zadymionej metropolii, gdzie wysokie drzewa za sprawą pił i siekier ustępowały miejsca jeszcze wyższym budynkom.

Nie bez powodu to w ówczesnym Londynie, mieście wielkiego bogactwa i ogromnej biedy jednocześnie, powstała koncepcja zielonych azylów, która z miast wydobyła ich plusy, łącząc je z zaletami życia na wsi. Stworzył ją Ebenezer Howard, wrażliwy na ludzką krzywdę samouk urbanista, autor publikacji "Miasta ogrody jutra". Z jego dziełem świat zapoznał się na przełomie XIX i XX wieku.

Zielone oazy spokoju. Howard stworzył je ponad 100 lat temu

Reklama

Wstępem jest teoria trzech magnesów reprezentujących miasto, wieś i "miastowieś", a więc miasto ogród. Howard przy każdym z nich wypisał, czego można się spodziewać, osiedlając się w danym miejscu. I tak w przypadku miasta skazani jesteśmy na zanieczyszczenia, bezrobocie, wszechobecny tłok czy brak dostępu do zieleni, lecz jednocześnie otrzymujemy szansę na awans społeczny i zarabiamy lepiej (jeśli już pracę znajdziemy, pamiętając również o wyższych kosztach życia). Autor teorii uwzględnił też anonimowość, lecz czy to wada, czy zaleta, każdy ocenia sam.

Co towarzyszy magnesowi ukazującemu wieś? Wszystko, co nie dotyczy miasta. Zdaniem autora czeka tam na nas piękno natury, bezproblemowy dostęp do czystej wody, brak ciasnoty, lecz w towarzystwie gorszych płac i szerzącej się emigracji. Howard z miejsko-wiejskiej miski ze świeżymi i przejrzałymi truskawkami wybrał te najsłodsze i w ten sposób stworzył trzeci model - miasta ogrodu.

Z dzisiejszej perspektywy wydaje się on utopijny. Współcześni Howardowi zakładali kolejne fabryki, przesiadali się z bryczek do aut i elektrycznych tramwajów, a on przewidywał, że długo tak nie wytrzymają. Jak uznał, społeczeństwo prędzej czy później pokocha coś innego niż zjawiska, które nazwalibyśmy dziś betonozą i samochodozą. Celem ucieczki z chaotycznie rozplanowanych metropolii miały być właśnie miasta ogrody.

Plan wydawał się idealny. Nie wszystko się udało

W marzeniach Howarda powstały systemy miast i okrążających je satelickich ośrodków. Liczebność takich gmin, jak również ich powierzchnię, określił odpowiednio na około 30 tysięcy mieszkańców i 3,6 tys. hektara. - Centralne miasto miało być otoczone farmami, zbiornikami wodnymi i parkami. Sześć kolejnych miast tworzyłoby idealny sześciokąt. Segmenty połączone byłyby ze sobą ulicami i okrężną koleją. Jednostka miała tworzyć spółdzielnię i być samowystarczalna, lecz uzależniona w zakresie usług wyższego rzędu i administracji od większego miasta centralnego - opisuje Magdalena Milert, urbanistka i architektka, autorka bloga Pieing.

Gdy w takim miejscu zamieszkałaby maksymalna liczba osób, w pobliżu powstałaby kolejna jednostka. Koszty budowy byłyby pokrywane w oparciu o dzierżawę. - Każda jednostka miała opierać się na kole z ogrodem w centrum. Od niego rozchodziłyby się promieniście poszczególne arterie. Ogród miał otaczać pasaż handlowy, za którym znajdowałyby się krąg zieleni, za nim zaś kolejny krąg domów mieszkalnych z obszernymi ogrodami - dodaje Magdalena Milert.

Jak utrzymać miasto ogród? Chcieli spekulować cenami gruntów

W takiej jednostce Howard przewidział też szkoły i kościoły, a na krańcach koła usadowił zakłady pracy oraz uprawne pola. Idealistyczne założenia wizjonera niekoniecznie miały szansę ziścić się w rzeczywistości. - Miasto to organizm nawarstwiający się przez lata. Oczywiście możliwe jest zaplanowanie pewnej struktury przestrzennej, jednak praktycznie zawsze mówimy o dobudowywaniu elementów do istniejącej już struktury - zauważa autorka Pieinga.

Również kwestie finansowe nie do końca ułożyły się tak, jak chciałby tego Howard. Na jaw wyszło to jeszcze w 1899 roku, gdy pierwszy raz próbowano założyć miasto ogród. Było to angielskie Letchworth. - By zdobyć fundusze, utworzono Stowarzyszenie Miast Ogrodów. Inwestorzy chcieli, by miasto było rentowne, a więc generowało zysk przykładowo z czynszów czy spekulacji ceną ziemi. Nie było to zgodne z koncepcją Howarda, który bezskutecznie próbował włączyć różne organizacje non-profit - opisuje Magdalena Milert.

W Letchworth nie było więc spółdzielczej własności, nie wprowadzono zakazu podwyższania czynszów. Także geometria miejscowości nie odpowiadała ideałowi, bo tworzono je na podstawie istniejącej wcześniej osady.

Z Europy za ocean. Miasta ogrody zaczęły podbijać świat

Ideą Howarda, mimo częściowego niepowodzenia, zainteresowano się jednak także poza Wyspami Brytyjskimi. Przy niemieckim Dreźnie, z myślą o robotnikach, powstało Hellerau. U naszych zachodnich sąsiadów odnajdziemy też Margę czy towarzyszący Berlinowi Falkenberg.

- W USA najstarszym miastem ogrodem jest Radburn w stanie New Jersey. Później powstały Greenbelt, Greendale i Greenhills - miasta "zielonego pasa" zapewniające pracę i niedrogie mieszkania. Służyły także jako laboratorium do eksperymentów w innowacyjnym planowaniu urbanistycznym - wylicza rozmówczyni Interii.

Szukając miast ogrodów możemy również wybrać się na odległe krańce świata. W Argentynie wybudowano Ciudad Jardín Lomas del Palomar, w Japonii mamy Den-en-chofu Yamato Village oraz Omiya Bonsai Village. Kto tam zamieszkał? Ludność miała być bezklasowa, lecz zielone miasta ostatecznie stawały się oazą spokoju dla bogaczy.

Nieco podobnie potoczyła się historia Boernerowa, dzisiejszego osiedla Warszawy, gdzie w dwudziestoleciu międzywojennym zamieszkać mieli pracownicy poczty, Polskiego Radia i telefoniści. Ostatecznie swoje miejsce znaleźli tam kombatanci, jak również majętni lekarze czy adwokaci. To rodzi pytania, czy zielone miasta zgodne z wizją Howarda miały szanse być funkcjonalne i w ogóle przetrwać?

Z odpowiedzią przychodzi Magdalena Milert, według której projekt nie był dostosowany do realnego życia miasta. - Nie dość, że trudno postawić miejscowość od zera, sfinansować ją, a potem rozwijać, to dodatkowo dochodzi problem zarządzania, tworzenia polityki społecznej i przestrzennej, regulowania tego przez lata - wymienia.

Miasta ogrody w Polsce. Są nie tylko wokół Warszawy

Ponadto populacja miast ogrodów, jak i liczba takich miejsc, miała wciąż rosnąć. Tymczasem wykorzystanie przestrzeni było co najmniej nieefektywne. Tu do gry wchodzi ekonomia. - W efekcie tereny są drogie, a dostępność mieszkaniowa niska. Nie jest możliwe, by wszędzie budować miasta centralne i satelickie, bo struktura ośrodków w danym kraju jest wynikiem setek lat funkcjonowania. Dodatkowo różnica w ukształtowaniu terenu czy dostępność ziem pod zabudowę są mocno ograniczające. Z perspektywy ekologicznej jest to także wyjątkowo źle obrany kierunek - tłumaczy twórczyni Pieinga.

Mimo tych wszystkich przeszkód Boernerowo nie było jednym miastem ogrodem, jakie rozwinęło się w Polsce. Inne tworzono najczęściej również w okolicach stolicy, chociażby Łomianki, Sadyba (dziś w granicach dzielnicy Mokotów), Milanówek, Zalesie Dolne (część Piaseczna) oraz Podkowa Leśna. W przypadku tej ostatniej centralnym miejscem nie był park, lecz dworzec kolejowy.

Ponadto wspomnianym wcześniej Hellerau zainteresował się Jan Rakowicz i zaprojektował poznańskie Podolany. - Idei Howarda możemy poszukiwać także w katowickim Giszowcu, Karłowicach we Wrocławiu czy krakowskiej Nowej Hucie. Zauważmy przy tym, iż wiele miast ogrodów, chociaż podpisuje się pod założeniami, daleka jest od całościowej koncepcji opisywanej przez autora, jak chociażby pozbycia się własności - podkreśla Magdalena Milert.

Spór o "15-minutowe miasta". Co je łączy z miastami ogrodami?

Majątkowej wspólnoty, mogącej niektórym kojarzyć się z hasłami epoki słusznie minionej, nie zakłada pojęcie "miasta 15-minutowego", wokół którego toczy się żywa dyskusja. W uproszczeniu to zorganizowanie miasta tak, aby każdy jego mieszkaniec mógł spełnić swoje najważniejsze potrzeby, idąc kwadrans piechotą lub pokonując dystans rowerem.

Blisko domu zlokalizowano by sklepy, miejsca pracy i parki, a o korkach zapomnielibyśmy, bo nie byłoby sensu wyprowadzać auta z garażu. Krytycy "miast 15-minutowych" straszą jednak, że to bat na transport indywidualny, a koncept porównują nawet do getta. W miastach ogrodach zakłady pracy czy szkoły również miały być "pod ręką". Howard i zainspirowani nim urbaniści na piedestale stawiali ponadto kolej - wtedy jeszcze parową, w naszych czasach nierzadko elektryczną, uchodzącą za ekologiczną.

Podobieństw między ideami jest więcej, bo stworzyły je osoby żyjące w podobnym czasie. Ebenezer Howard urodził się w 1850 roku, a zmarł w 1928. Lata życia Clarence'a Arthura Perry'ego, odpowiadającego za "miasta 15-minutowe" to 1872-1944. Początki tych drugich Magdalena Milert widzi w koncepcji jednostki sąsiedzkiej. Perry, w odróżnieniu od Howarda, inspirował się sytuacją w Nowym Jorku.

- On także podlegał silnym procesom przemian, w tym industrializacji i niekontrolowanej urbanizacji. Jednostka Perry'ego miała mieścić wszystkie najważniejsze, podstawowe usługi w niedalekiej odległości od domu, a bezpieczeństwo miało zapewnić wydzielenie struktury między drogami. Wewnątrz był dopuszczony jedynie bardzo spowolniony ruch kołowy, a poruszać powinno się głównie pieszo - opisuje.

Teoria Howarda wciąż żyje

Zarówno miasta ogrody, jak i te 10-, 15- czy 20-minutowe, ponieważ o różnych wersjach mowa, miały zapewnić wygodę codzienności czy łatwy dostęp do dóbr kultury i natury.

- Oba pomysły nawiązują do przestrzeni wiejskich, a koncepcje są nie tylko przestrzenne, ale na równi społeczne, mające tworzyć więzi międzyludzkie. Mówią, czego potrzebujemy na co dzień, by żyło się lepiej, wskazują na podstawowe zasady planowania i rewitalizowania miast. Współczesne teorie urbanistyczne, jak New Urbanism oraz Principles of Intelligent Urbanism, wywodzą się ruchu Howarda, a sporo założeń Celów Zrównoważonego Rozwoju  jest z nimi spójnych - podsumowuje Magdalena Milert.