Reklama

- Moje życie przed pandemią było bardzo intensywne, grałam dużo koncertów, głównie na eventach, więc zamknięcie tej branży pozbawiło mnie dochodu prawie całkowicie. Ostatni raz zaśpiewałam w marcu 2020 roku. Wspaniałe czasy się skończyły i nastała pustka - opowiada Ola Pieczara, wokalistka. - Dwa lata temu o tej porze miałam zaplanowane 20 grań na następne trzy miesiące, a teraz mam trzy na czerwiec, oznaczone w kalendarzu pytajnikami.

- Najlepszym wyznacznikiem mojego życia zawodowego przed "wojną", bo tak nazywam pandemię, jest liczba kilometrów, które pokonuję samochodem. Przed pandemią było to 40-50 tys. km rocznie, a teraz połowa tego. Od 13 lat jestem konferansjerem, pracowałem dodatkowo w radiu. Większość czasu spędzałem w hotelu lub w samochodzie, no i na eventach. Od marca zeszłego roku znam już wszystkie nazwy przypraw, nauczyłem się wielu nowych przepisów, upiekłem chleb i, mówiąc brzydko, siedziałem na dupie - mówi Krzysztof Łobodziński. - W styczniu po raz pierwszy pomyślałem, co by było, żeby przenieść ciężar zarobkowy poza branżę. Wróciłem do tego, czym zajmowałem się kiedy miałem 18 lat, czyli copywritingiem i piszę teksty dla producenta suplementów diety. Dzisiaj jest dobry dzień na naszą rozmowę, bo pierwszy raz byłem kierowcą ubera.

Reklama

Błażej Szkudłapski, znany jako DJ z Wąsem, od ponad dekady jest wziętym DJ weselnym, grał też imprezy w popularnych klubach, m.in. w Warszawie, Krakowie czy Łodzi, na które ustawiały się długie kolejki wielbicieli jego muzycznej selekcji hitów z dawnych lat. - Uważam, że bezpieczeństwo przede wszystkim, więc nie łamię przepisów. W ubiegłym roku, między lockdownami, udało mi się zagrać kilkanaście wesel, pierwsze na 25 osób. Teraz na czerwiec miałem zaplanowanych kilka wesel. Nie odwołało się do tej pory tylko jedno. Muszę tam zadzwonić i zapytać, czy się nie rozmyślili.

- Jestem zwierzęciem eventowym, od nastu lat konferansjerem, DJ-em, sam organizuję też różne wydarzenia, ale skupione na dobrej zabawie - przestawia się Michał Błażej Wasilewski. - Teraz właśnie jestem w samochodzie dostawczym, którym dowożę ludziom pyszne sushi.

- Przed pandemią sezon zapowiadał mi się bardzo dobrze, nie martwiłem się o pieniądze. Co roku z żoną odkładaliśmy na remont kolejnej części domu, bo nie chcieliśmy brać kredytu. Wydaliśmy te oszczędności we wrześniu. W grudniu już podejrzewałem, że to będzie początek końca. W lutym jeszcze zrealizowałem ostatni koncert, a kolejny po pół roku. Prowadzimy też salon fryzjerski, który również został zamknięty na kilka miesięcy. Zostaliśmy bez środków do życia - podsumowuje Erwin Legutko, nagłośnieniowiec. - Najpierw zatrudniłem się na budowie, żebyśmy mieli pieniądze na bieżące utrzymanie nas i córki. Później zająłem się też stolarką, wysłałem kilka zrobionych przeze mnie lamp i mebli do Niemiec na sprzedaż, ale nie mam miejsca na warsztat, musiałbym przegonić rodzinę z salonu na piętro. Chciałem kupić działkę obok mojego domu, w okazyjnej cenie, ale nie dostałem kredytu, bo PKD naszej firmy, usług fryzjerskich, było na czarnej liście banków. Zostałem zablokowany z każdej strony.

"Cześć! Będzie krótko i wprost. Mam dla Ciebie nietypową propozycję: chcę być Twoim "chłopcem na posyłki". Serio!" - napisał pod koniec kwietnia na Facebooku Bartek Borowicz, właściciel Borówka Music. - "Chcę Ci (z doskoku) pomóc w życiu. Od 15 lat prowadzę agencję koncertową - żyję z organizowania wydarzeń muzycznych, których zrobiłem ponad 4000! Od niedawna z powodu pandemii jestem bezrobotny, a że nie potrafię wysiedzieć na tyłku i kończą mi się oszczędności, postanowiłem działać. Zostałem... chłopcem na posyłki! I bardzo mnie cieszy ta nowa przygoda".

Wcześniej, aby ratować firmę, Bartek własnym sumptem wydał książkę, w której spisał anegdoty z 15 lat w trasie. Sprzedał tysiąc egzemplarzy. - Pomysł wziął się z tego, że byłem bezrobotny, miałem dużo wolnego czasu. Wiele osób faktycznie chciało tę książkę przeczytać, ale na pewno była duża grupa, która po prostu chciała mnie wesprzeć w trudnych czasach. Czynnik ludzki inicjatyw oddolnych zadziałał też później, kiedy informacja o książce rozeszła się pocztą pantoflową. Dzięki temu, nie mając wydawcy, szykujemy właśnie trzeci dodruk.

"Jakby rząd nas nie widział"

Koncerty, widowiska, imprezy integracyjne, konferencje, szkolenia, festyny, pikniki, śluby i wesela, wydarzenia sportowe, bankiety, targi, wystawy, prezentacje - długo by wymieniać rodzaje imprez, przy których przed pandemią pracowały tysiące ludzi.

- Na eventach nie zauważa się często techniki, bo dopóki działa, jest niewidoczna. I teraz się to rozrosło na całą branżę - wygląda to tak, jakby rząd nas nie widział, jakby te koncerty, konferencje i spotkania działy się w jakiś magiczny sposób. Mamy poczucie, jakbyśmy się marnowali - mówi Krzysztof Łobodziński. - Mamy dużo energii, jesteśmy młodzi, piękni, zabawni, ale nie mamy dla kogo wykonywać swojej pracy. Wcześniej jeździliśmy na pstrym koniu, którym powoził klient i jego budżety, a teraz mamy jeszcze przyczepionego ministra Dworczyka, który otwiera albo zamyka różne obiekty. Wiele dużych firm i korporacji, z którymi do tej pory współpracowałem, ma zakaz organizowania imprez do końca roku. Z drugiej strony są placówki publiczne, które również w tym roku nic nie będą już organizować, bo nie mają funduszy. Korporacje nie robią, bo im nie wolno, organizacje - bo nie mają za co.

Michał Błażej Wasilewski, szef Grupy i, firmy nie zamyka, bo ma podpisane kontrakty, które są tylko zawieszone na czas pandemii. - Moja specjalizacja to organizacja imprez dla firm sporych gabarytów - zatrudniających od 150 do kilku tysięcy pracowników. Żeby ci klienci mogli realizować wydarzenia, musi nastąpić całkowity koniec pandemii, ale musimy czekać w pełnej gotowości, żeby w każdej chwili móc zacząć działać. Teraz koncentrujemy się na mniejszych wydarzeniach: małych weselach, jubileuszach... - wyjaśnia.


Dotacje, chaos i biurokracja

Postojowe, dotacje, bezzwrotne pożyczki, zwolnienia z ZUS-u - przedstawiciele branży cieszą się, że mogą uzyskać jakąkolwiek pomoc rządu, ale to pokrywa niewielką część ich potrzeb. O ile pracują samodzielnie, jeszcze są w stanie tymi środkami, bardzo oszczędnie, gospodarować. W utrzymaniu firm z dużymi zobowiązaniami, to niewiele pomaga. Duże znaczenie ma też to, jakie przedsiębiorcy obrali PKD (Polska Klasyfikacja Działalności - red.) i kiedy to zrobili.

- Jak każdy z nas z tej branży, każda wokalistka, której był to sposób na życie, muszę walczyć o zarobki, których nagle zabrakło, a także z nietransparentną informacją na temat tarcz rządowych, bo pracuję na tak zwanych "śmieciówkach", czyli umowach o dzieło i na zlecenie - opowiada Ola Pieczara. - Dostałam zapomogę od ministerstwa kultury, skorzystałam z jednej z trzech możliwych pomocy socjalnych, bo za późno się o takiej możliwości dowiedziałam. Miłym zaskoczeniem był przelew od Związku Artystów Wykonawców STOART, którego jestem członkiem, od którego dostałam przydział funduszy, o które nawet się nie starałam. Ale to wszystko. Jestem w tej dobrej sytuacji, że mój partner jest stałym pracownikiem korporacji, więc źródło dochodu mamy, ale fajnie byłoby coś zarabiać samej.

- Postojowe, nowa tarcza, dotacje z urzędu pracy, zwolnienie z opłat ZUS-u - o to wszystko trzeba się starać praktycznie co miesiąc - wylicza Błażej Szkudłapski i dodaje:

- Dostałem dofinansowanie na pracownika, pożyczkę bezzwrotną w wysokości 5 tys. zł, w ubiegłym roku też taką samą oraz grant z Ministerstwa Kultury - dużo mniej niż się staraliśmy, ale pomogło nam to funkcjonować - mówi Michał Błażej Wasilewski. - Wszystko inne mnie ominęło, nie wiem, co było tego powodem. Jakby pewne przepisy zostały napisane w taki sposób, żeby część starających się dostała, część nie dostała. Jako prowadzący firmę, sporo wkładałem do budżetu państwa w ostatnich latach. Ten zwrot jest bardzo nieadekwatny - widziałem, ile wpłaciłem państwu w 2019 roku, a ile otrzymałem rok później.

- Nie jestem zwolennikiem systemu, żeby mieć "socjal" i nic nie robić. Pewnie, że wolałabym, żebyśmy normalnie pracowali, ale jeśli to niemożliwe i mamy zautomatyzowany system płacenia podatków, fajnie by było, gdyby na jego podstawie były rozdzielane pieniądze. W tym systemie widać, za co i ile odprowadzaliśmy - Ola Pieczara również sugeruje uzależnienie wysokości pomocy od tego, ile wcześniej pracownicy branży eventowej wpłacali do budżetu.

Koszty obu działalności - nagłośnieniowej i salonu fryzjerskiego oraz kredytu na dom - Erwin Legutko szacuje na kilkanaście tysięcy złotych miesięcznie. - W czasie pandemii dostałem 12 tys. subwencji, 5 tys. pożyczki bezzwrotnej, dofinansowanie do wynagrodzenia pracownika trzy razy po 2,7 tys. i postojowego trzy razy po dwa tysiące. A straty za ostatni rok szacuję na 70-80 tysięcy. Jestem wdzięczny właścicielom lokalu, że nam zmniejszyli czynsz o połowę, ale wszystko to kropla w morzu. Nawet jeśli udaje nam się coś zarobić, to nadal je odrabiamy.

- Nie załapałem się na żadne wsparcie od października, mam de facto zakaz wykonywania pracy, czyli zakaz organizowania koncertów, a muszę w tym czasie płacić ZUS i utrzymać rodzinę. Oszczędności topnieją w oczach... - mówi Bartek Borowicz. - Od jesieni pomoc zależna jest od tego, jakie masz główne PKD, a że ja od 10 lat mam wpisaną tam działalność dziennikarską, nie klasyfikuję się do pomocy. Do tej pory nikt nie przywiązywał wagi do PKD, pani w urzędzie skarbowym radziła wpisać tam cokolwiek, a teraz okazało się to bardzo ważne.

Mali sobie poradzą, gorzej z dużymi

Konferansjer Krzysztof o pomoc państwa się nie starał. - Na początku pandemii uznałem, że nie jestem w takiej złej sytuacji jak właściciele dużych i średnich agencji eventowych. Mam jednoosobową działalność, mam stały wpływ z radia, nie mam zatrudnionych 20 osób, w leasingu mam samochód osobowy, a nie 16 vanów - mówi. - Co prawda straciłem już pracę w radiu, ale kiedy zobaczyłem, jak posiwiał jeden z moich kolegów - właściciel agencji, pomyślałem, że on ma prawdziwe problemy. Pomoc dała sporo, ale na krótką metę. Te środki pozwoliły ludziom przeczekać kilka miesięcy, ale raczej do czasu pomyślenia, co robić innego. Zresztą to nie dotyczy tylko naszej branży. Jeśli padną hotele, które też teraz są w trudnej sytuacji, coraz mniej będzie miejsc, w których będziemy mogli pracować w przyszłości.

- Przez czas pandemii można było wypracować wiele rozwiązań, nie tylko dla branży eventowej, ale gastronomii czy hotelarstwa, a tego nie zrobiono. Mam duże obawy, co do przyszłości naszej branży - zgadza się nagłośnieniowiec Erwin. - Wiele osób, mając firmy nagłośnieniowe ma sprzęt w leasingu, na kredyt. Jeśli ta branża upadnie, sprzęt będzie bezwartościowy. Nikt go nie będzie chciał kupić. Firmy, które budują sceny, przechowują sprzęt w ogromnych magazynach, których utrzymanie również sporo kosztuje, a na takie koszty nikt nie zwraca uwagi. Skąd oni mają na to wziąć?

- Jadąc na koncert musimy wynająć samochód, gdzieś przenocować, coś zjeść. Wypożyczalnie samochodów, gastronomia i hotelarstwo - te gałęzie na pewno już odczuły to, że nas nie ma - mówi Bartek Borowicz. - Nasi muzycy, którzy żyją z grania, zacisnęli pasa. Trzech kończy materiały na płytę, jeden pisze książkę. Żyją z oszczędności i czekają "w okopach" aż to się skończy.

- W ubiegłym roku postanowiłem zainwestować w coś, co będzie w stanie zapewnić mi byt na bieżąco, zanim eventy powrócą. Pojawiła się możliwość wykupienia udziałów w barze, którego specjalizacją jest dostawa. Oznaczało to, że wchodzę w biznes, który już funkcjonował i ma potencjał, żeby rozwinąć skrzydła niezależnie od tego, jak bardzo będą zamykane różne sektory gospodarki - wyjaśnia Michał Błażej Wasilewski. - Mam znajomych właścicieli agencji eventowych, którzy zwalniali pracowników, bo nie mieli pewności, czy będą mieć za co ich utrzymać, a później okazywało się, że bez problemów dostaliby na nich dofinansowania z tarczy. Najtragiczniejszym przykładem tego, jak pandemia na branżę wpłynęła, jest przykład właściciela kilku sal weselnych, który się powiesił. Straszna historia.

Online to nie to samo

Pieniądze są ważne, ale w ich branży liczy się jeszcze coś innego - energia innych ludzi.

- Zagrałam jeden koncert online, ale przekonałam się, że nie są one dla mnie jakąkolwiek formą wyrazu i nie czuję się w nich dobrze, bo do koncertowania potrzebuję wymiany energii z człowiekiem po drugiej stronie - sceny, nie ekranu - przyznaje Ola Pieczara. - Dla nas największym problemem jest to, że zostaliśmy odcięci od tego, co kochamy robić najbardziej. To nie tylko kwestia zarabiania kasy i tego, żeby mieć "fejm", świecić swoją twarzą w internecie, tylko jest to poniekąd nasze powołanie.

- Przez pierwszy miesiąc byłem bardzo pogodzony, kupiłem to, że pandemia nauczy nas, jak inaczej patrzeć na życie. Potem pomyślałem, że to nie o to chodzi - jeśli poświęciło się w życiu jednej rzeczy, głupio z tego rezygnować. W tym momencie zaczęły się rozkręcać eventy online - wspomina Krzysztof. - Moi zleceniodawcy, agencje, które były bardziej ogarnięte, szybko zrozumiały, że trzeba to robić, bo inaczej wylecą z rynku. Przez pierwsze kilka miesięcy pandemii miałem kilka takich epizodów, a od września do końca roku coraz więcej, w języku angielskim, coraz bardziej interaktywnych, na coraz wyższym poziomie. Teraz znowu mam ich mniej. Ale z pewnością eventy online nie zaspokajają potrzeb, które miały zaspokajać: kontaktu, integracji, bliskości. To tak nie działa.

- Imprezy online są dla mnie jak lizanie lizaka przez papierek - precyzuje Michał Błażej Wasilewski. - Nie da się dać odbiorcom i uzyskać od nich tego, co jesteśmy w stanie dać im na żywo. Nasza branża kipi emocjami.

DJ z Wąsem organizował internetowe domówki - puszczał słuchaczom muzykę podczas transmisji na żywo ze swojego domu. - W pierwszym lockdownie dużo grałem domówek, kiedy byliśmy tak bardzo zamknięci. Później zaprosił mnie do takiej współpracy Urząd Miasta Łodzi. Za te wszystkie grania wpadło mi jakieś trzy tysiące złotych, wszystko w formie napiwków od moich słuchaczy - to było bardzo miłe, z całego serca wszystkim dziękuję. Jeden z bywalców miejsca, w którym wcześniej grałem na żywo, kilkukrotnie przesłał mi stówę. Kiedy mówiłem mu zawstydzony, że to za dużo, tłumaczył, że tyle wydałby normalnie w piątek w barze, a jeśli nie może tego zrobić, woli przelać na moje konto w podziękowaniu za domówkę.

Powiew optymizmu...

Wzięty DJ weselny założył pasiekę, w której produkuje miód z konopi indyjskich. Performer - połykacz noży został złotą rączką z kalendarzem zapełnionym terminami do połowy przyszłego roku. Znajoma wokalistka Oli piecze pyszne torty. Jeden z oświetleniowców tworzy artystyczne lampy. Techniczni pracujący przy stawianiu scen zatrudnili się przy instalacjach fotowoltaicznych. Wielu przedstawicieli różnych zawodów związanych z branżą wydarzeń zarejestrowało się jako kierowcy bolta i ubera. Nie wszyscy z sukcesem, bo kierowców było dużo, za to klientów niewielu. Spotkacie ich także odbierając paczki od kurierów. Krzysztof Łobodziński żartuje:

- Postawiłem jedną nogę na copywritingu, drugą na jeżdżeniu na uberze, co jest całkiem fajnym zajęciem - nie daje mi to jakichś finansowych kokosów, ale zaspokaja potrzebę bycia w ruchu. Jak będzie jakiś event to super, ale jak go nie będzie, też będę miał z czego zapłacić rachunki - dodaje.

- Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, że kiedy stracisz robotę, którą kochałeś, nie jest łatwo podjąć decyzję o tym, czym się zajmiesz dalej - tłumaczy Ola Pieczara. - Nawet nie wiemy, co będzie za trzy miesiące. Zmiany, które były dokonywane z tygodnia na tydzień, nie ułatwiają podjęcia decyzji czy zacząć się przebranżawiać, czy cierpliwie czekać. Na razie mam nutkę nadziei, że jednak wrócimy do naszej pracy, ale z drugiej strony dobija mnie realizm, który zakazuje mi bycia taką optymistką, bo to jeszcze długo potrwa.

"Mój telefon jest rozgrzany do czerwoności, dzwoni non stop, a ja od tygodnia zapierdzielam ze zleceniami jak szalony" - pisze Bartek Borowicz. "Okazuje się - tak zresztą przypuszczałem - że pracy w Polsce jest mnóstwo! Dostałem nawet dwie propozycje na etat... ale mi na tym nie zależy. Działam niezależnie jako goniec. Co dokładnie robiłem przez ten tydzień? Podwoziłem towary dla firm, woziłem ludzi do lekarza, sprzątałem biura, karmiłem koty pod nieobecność ich właścicieli, przekopywałem ogródki, opiekowałem się dzieckiem, porządkowałem piwnice, wystawiałem rzeczy na OLX, kopałem piaskownicę, woziłem komuś kwiaty, zrobiłem trzem osobom zakupy, wywoziłem rzeczy ‘byłego’ z domu pewnej dziewczyny, prowadziłem małą sprawę detektywistyczną, wyrywałem chwasty... Nawet komuś auto na OLX sprzedałem! Łącznie za mną 25 zadań! Zarobiłem w tym czasie trochę ponad 1500 zł! Da się? Da się! Wszystko jest kwestią pracowitości, chęci i kreatywności".

- Event to tak szerokie pojęcie, że musimy być wielofunkcyjni. Potrafimy się łatwo adaptować do różnych środowisk - mówi Michał Błażej Wasilewski. - Jesteśmy wampirami energetycznymi, karmimy się tym, co się dzieje na wydarzeniach. Tam jest mnóstwo pozytywnych emocji, kiedy to straciliśmy, nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Niektórzy pewnie próbują iść w alkohol czy jakieś inne używki, ale to im nic nie zrekompensuje.

...i powrót na ziemię

- Były miesiące, w których zarabiałem po 12 tys., ale przez pół roku, w sezonie. Musiało wystarczyć na czas, kiedy nie było imprez, a jak się coś udało odłożyć, to super. Starałem się być optymistą, ale w tym roku już jest trudniej. Mam nadzieję, że w lecie coś się ruszy i żona mnie z domu nie wyrzuci - mruży oko Erwin Legutko, choć widać, że ma najmniej nadziei pośród moich rozmówców.

- Zaczęłam bawić się w ceramikę, licząc po cichu, że kiedyś będzie to też moje źródło dochodu, choć na razie na tym nie zarabiam. Tworzę też swój materiał muzyczny, bo w końcu mam czas, żeby się nad nim pochylić - wylicza Ola. - I nie wiem, co dalej. Może zacznę śpiewać piosenki na osiedlach, zrobię ceramiczną skarbonkę i napiszę na niej, że zbieram na optymistyczne marzenia tym, że wszyscy wrócimy do grania?

- 29 maja, jak premier obiecał, to nasza przełomowa data. Od wtedy mam wyprzedane koncerty CeZika przez kolejnych 10 dni - mówi Bartek Borowicz. - Mam agencję, która się zajmuje małymi wydarzeniami, więc możliwość wpuszczenia na salę połowy publiczności absolutnie nas ratuje. W ubiegłym roku zrealizowaliśmy takich wydarzeń około 200, więc jeśli będzie można tak zrobić w tym roku, dla mnie to duże wybawienie.

- Miałem projekt uruchomienia podcastu i zbiórki na niego, ale uznałem, że jest wielu bardziej potrzebujących. Na to potrzeba też dużo siły i dobrej kondycji psychicznej, Na razie takiej jeszcze nie mam. Prowadzę dwa razy w miesiącu audycję w radiu, to mi daje poczucie, że coś mimo wszystko robię - mówi Błażej Szkudłapski. - Zastanawiam się, czym mógłbym się zająć, gdybym musiał zrezygnować z DJ-ki, ale łapię się myśli, że chcę to nadal robić, bo to uwielbiam i mam nadzieję, że daję też energię innym ludziom. Teraz czekam na sierpień, kiedy chciałbym zorganizować urodzinową imprezę plenerową, z innymi DJ-ami i minikoncertem. Może się uda.

- Nie czekam na moment, kiedy eventy będą legalne, wyjdę na scenę w maseczce i przyłbicy, publiczność będzie stała 10 metrów ode mnie, też w maseczkach, a między nami będą ratownicy medyczni. Czekam na moment, kiedy będę mógł wyjść na scenę bez żadnych masek i powiedzieć do ludzi: "O k..., czekaliśmy na to, nie?". I zobaczyć, że oni też mają z tego przyjemność - opowiada Krzysztof Łobodziński. - Jak się ma talent, to trzeba się nim dzielić. Jeśli ludziom podoba się to, co robię, poprawiam im humor, to muszę pamiętać, że na Titanicu orkiestra grała do końca.

- Mam jeszcze apel do premiera o interwencyjny skup przeterminowanych kosmetyków od polskich wokalistek - żartuje, choć gorzko, Ola Pieczara. - One kosztują niemało, ale po ponad roku bezrobocia już się do użytku nie nadają. - ...i mało używanych białych koszul od konferansjerów! - dorzuca Krzysztof.